Filmowe remanenty - "Nieznajoma dziewczyna", "Komunia"

Dziś będę przekonywać przekonanych, bo jakoś nie wierzę, że filmy, o których napiszę, zainteresują większą widownię. Kto zechce obejrzeć surowy, kręcony niemal jak dokument najnowszy film braci Dardenne "Nieznajoma dziewczyna"? Pewnie tylko ci, którzy ich kino znają, i bywalcy małych salek w małych kinach studyjnych, czytaj miłośnicy kina europejskiego, niszowego. Tym razem nie zagrała ani Marion Cotillard, ani żadna inna gwiazda jak w poprzednim filmie braci "Dwa dni, jedna noc", a oparcie akcji na wątku sensacyjnym jest przecież tylko pretekstem. Bo historię młodej lekarki dręczonej wyrzutami sumienia i dlatego chcącej poznać tożsamość ciemnoskórej dziewczyny, której nie udzieliła pomocy, trudno przecież uznać za kryminał. Drugi film to "Komunia" Anny Zameckiej, polski dokument, o którym ostatnio głośno. Historia czternastoletniej Oli, która za wszelką cenę chce przygotować swojego autystycznego brata Nikodema do komunii, mnie bardzo przygnębiła, chociaż słyszę, że niektórzy odnajdują w tym filmie ciepło i nadzieję. Ciepło, miłość tak, ale czy nadzieja? Mimo że niewesołe, oba filmy bardzo mnie poruszyły. Moim zdaniem warto je zobaczyć. A jeśli ktoś widział, może przeczytać ciąg dalszy. Zapraszam.
Ze zdumieniem przeczytałam w zapowiedzi dystrybutora, że "Nieznajoma dziewczyna" to portret zamkniętego środowiska lekarskiego skupionego na konsumpcji, obracającego się w swoim gronie, niedostrzegającego biedy. Główna bohaterka, lekarka Jenny, jest zaprzeczeniem tej tezy. Na mnie zrobiła wrażenie ascetki, współczesnej mniszki. Jest sama, mieszka w skromnym pokoiku nad gabinetem lekarskim w domu przy ruchliwej ulicy, śpi na łóżku wciśniętym gdzieś pomiędzy białe kuchenne szafki a taki sam stolik, nie przywiązuje wagi do stroju, stale pod telefonem gotowa na wezwanie pacjentów. To prawda, że miała zacząć pracę w eleganckiej przychodni, ale od razu widać, że nie pasuje do tego środowiska. Jakoś nie wierzę, że zrezygnowała z tej intratnej propozycji i przejęła praktykę po starszym lekarzu w ubogiej, nieatrakcyjnej dzielnicy Liege tylko pod wpływem impulsu spowodowanego wyrzutami sumienia po śmierci czarnoskórej, nieznajomej dziewczyny. To, jak się zachowuje, jak wygląda, sugeruje raczej, że ów impuls trafił na podatny grunt i Jenny wróciła na ścieżkę, z której zboczyła. Wydaje mi się, że jej zachowanie tego feralnego wieczoru, było splotem nieszczęśliwych zdarzeń, a nie rutynowym działaniem. Może zmęczona, może zirytowana zachowaniem stażysty, który nie dość uważnie osłuchiwał pacjenta, nie wpuściła kogoś, kto dobijał się do przychodni godzinę po jej zamknięciu. Przecież człowiek nie zmienia się tak z dnia na dzień, nie staje się uważnym, troskliwym lekarzem pod wpływem jednego zdarzenia. Ona taka była już wcześniej, czego najlepszym dowodem jest pożegnanie zgotowane jej przez chorego chłopaka. Jenny decyduje się leczyć go nadal, mimo że zmienia pracę, a dzieje się to jeszcze tego samego wieczora, zanim dowie się, że dziewczyna została zamordowana. Jenny jest osobą, która nie potrafi przejść obojętnie obok problemu. Od razu angażuje się, działa, drąży, pomaga. Tak postępuje nie tylko w sprawie zamordowanej dziewczyny. Z podobną troską zabiega o swojego stażystę. Nie daje mu spokoju, chce wiedzieć, dlaczego odszedł bez słowa, próbuje go nakłonić do powrotu na studia, szuka, jedzie na wieś, rozmawia, przekonuje. W ustalenie tożsamości zamordowanej dziewczyny też angażuje się na całego. Nie tylko chce się dowiedzieć, kim była, aby zawiadomić jej rodzinę, ale pragnie ją godnie pochować i robi to na własny koszt. Nie postępowałaby tak, gdyby nie była osobą wrażliwą, empatyczną, niepotrafiącą stać z boku. Gdyby była inna, wyrzuty sumienia spowodowałyby tylko duchową udrękę, a nie skłoniłyby do działania. A śmierć dziewczyny to splot nieszczęśliwych przypadków, splot zaniechań. Zginęła, bo wszyscy zachowali się obojętnie. Siostra wolała dla świętego spokoju milczeć, nie próbowała się za nią ująć, pomóc jej. Jenny nie otworzyła przed nią drzwi, a ojciec Bryana nie wezwał pomocy i uciekł. Trudno nie odczytywać tego filmu w symboliczny sposób. W tym sensie to opowieść o Europie, która zamyka drzwi przed uchodźcami. O Europie i świecie, których zaniechania prowadzą do śmierci setek tysięcy. Może przynajmniej tyle jesteśmy im winni - wiedzieć, kim są, dostrzec w nich pojedynczych ludzi, a nie anonimowy tłum.
I jeszcze kilka zdań o "Komunii" Anny Zameckiej. Ten film obejrzałam w poprzedni weekend, ale nie miałam czasu o nim wspomnieć, a przecież warto. To niezwykła i poruszająca opowieść. Czternastoletnia Ola przejmuje w domu rolę nieobecnej matki i obecnego, ale nie do końca wydolnego, ojca. Nie tylko troszczy się o brata, za wszelką cenę próbując przygotować go do komunii, ale bierze na siebie domowe obowiązki. Robi zakupy, gotuje, pierze, sprząta, rozmawia z kuratorem. Mobilizuje ojca, aby starał się o większe mieszkanie, bo wierzy, że wtedy matka wróci. A Ola bardzo za nią tęskni i stale utrzymuje z nią kontakt. Komunia brata jest dla dziewczynki ważna nie tylko ze względów religijnych. Pewnie również dlatego, aby brat został potraktowany jak inne dzieci. To również okazja do spotkania z matką. Wreszcie chociaż na chwilę są razem. Próba powrotu na dobre nie udała się. Chyba najbardziej uderzyło mnie to, że dla Oli nieważne są niedogodności związane z powrotem matki, jeszcze większa ciasnota, jeszcze więcej obowiązków. Liczy się tylko jedno - są wreszcie wszyscy razem. Ja wygodnicka, wolna od takich problemów, patrzę na to z podziwem i pokorą. Film Anny Zameckiej pozwala dotknąć obcego mi doświadczenia, zadumać się. Jest smutny. Żal mi dzielnej, nad wiek dojrzałej, sympatycznej, zadziornej Oli. Bo ma takie dzieciństwo, a przecież nie powinno tak być. Bo po raz kolejny musi znosić rozczarowanie, borykać się z tęsknotą, brać się z życiem za bary.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty