"120 uderzeń serca", film Robina Campillo, pokazywany na zeszłorocznym festiwalu w Cannes w konkursie głównym, obsypany Cezarami, cieszył się we Francji ogromną popularnością. Na nasze ekrany trafia z rocznym opóźnieniem i chyba nic nie zapowiada dobrej frekwencji. Już dawno nie siedziałam w tak pustej sali, co prawda wybrałam się do kina w piękne, ciepłe sobotnie bardzo wczesne popołudnie, ale widzów było wyjątkowo niewielu. A szkoda, bo to film i świetnie zrobiony, i ze wszech miar wart zobaczenia. Przyznam, że i ja też, wiedząc mniej więcej, o czym jest "120 uderzeń serca", szłam do kina z lekkim ociąganiem, trochę z ciekawości, trochę z obowiązku, no bo w końcu cóż mnie obchodzi AIDS, do którego dziś już przywykliśmy. Są inne choroby, które mają znacznie gorszy piar, że nie wspomnę o wzbudzających medialną panikę ptasich grypach, ebolach czy innych takich dość egzotycznych zarazach. Zapomnieliśmy, a może nigdy nie dość sobie uświadamialiśmy, czym był AIDS we wczesnych latach dziewięćdziesiątych zeszłego wieku. To właśnie wtedy w Paryżu toczy się akcja filmu.
Na świecie śmiertelne żniwo zbiera epidemia AIDS, a politycy i opinia publiczna stale jeszcze uważają, że ten problem dotyczy tylko trzech zamkniętych środowisk - gejów, prostytutek i narkomanów, a wszyscy oni oczywiście sami sobie są winni. "120 uderzeń serca" opowiada o działaniach, jakie prowadzi francuski oddział powstałej w Stanach organizacji ACT UP, która zrzeszała osoby głównie z grup ryzyka, seropozytywne, chore i zdrowe. Wspólnie próbują zwrócić uwagę opinii publicznej i rządzących na problem, który wbrew powszechnemu mniemaniu dotknąć może każdego, walczą też z koncernami farmaceutycznymi, oskarżając je o opieszałość w pracach nad skutecznym lekiem i zatajanie informacji o skutkach ubocznych stosowanych medykamentów. Są wściekli, więc nie przebierają w środkach. Wpadają na konferencje naukowe, do siedziby koncernu farmaceutycznego, ich ulubioną metodą jest rozpryskiwanie sztucznej krwi, co budzi panikę, bo nikt nie wie, że to tylko na czerwono zabarwiony płyn. Organizują manifestacje, odwiedzają szkoły, aby mówić, a właściwie krzyczeć, o problemie i, co najważniejsze, o profilaktyce. Starają się bezskutecznie przyciągnąć uwagę mediów.
Chociaż to film fabularny, w dużej części przypomina dokument. Obserwujemy cotygodniowe spotkania aktywistów, dyskusje, omawianie strategii, planowanie akcji, wreszcie same akcje. Cóż w tym ciekawego? Wszystko. Podziw budzi sam sposób prowadzenia zebrań, sposób udzielania głosu, wyrażania aplauzu, no i poziom samej dyskusji. Rzeczowej, merytorycznej, często emocjonalnej, prowadzącej do konkluzji. Ileż się można z tych rozmów dowiedzieć. Godna podziwu jest też znajomość przedmiotu. Aktywiści, chociaż są studentami, uczniami, ludźmi różnych zawodów, stali się przez lata działalności ekspertami od AIDS, dzięki czemu są partnerami w rozmowach na przykład z przedstawicielami koncernów farmaceutycznych. Nie da się ich zbyć i zagiąć. Działacze są przygotowani na wszystko. Ponieważ to akcje nielegalne, każdy z uczestników dostaje dokładną instrukcję, jak ma się zachować w starciu z policją, co zabrać ze sobą, aby w razie zatrzymania przetrwać noc na komisariacie.
Film jest bardzo żywiołowy i świetnie zmontowany. Wszystko rozgrywa się w szybkim tempie, nie ma czasu na nudę i aż kipi od emocji i energii. Mimo powagi problemu na ekranie widać radość, bo jest ona w bohaterach. Chociaż są wściekli, często bezsilni, czasem zrezygnowani, chociaż doskonale zdają sobie sprawę z konsekwencji, jakie ponoszą za swoją działalność, chociaż żyją w cieniu śmierci, przecież co jakiś czas ktoś z nich umiera, to jednak są razem. Wspólnota, jaką tworzą, jest podporą, pociechą w trudnych chwilach. Nikt tu nie jest sam. Poza tym potrafią się bawić, może dlatego, że wielu z nich ma tak mało czasu. Kilkakrotnie w filmie obserwujemy energetyczny, transowy taniec, bohaterowie skaczą w rytm muzyki, wiją się w blasku stroboskopowych, onirycznych świateł. Te sceny powracają niczym refren.
Ale film ma też drugą warstwę, która stopniowo dochodzi do głosu, szczególnie w drugiej części. To historia prywatna - romans dwojga bohaterów, Nathana, który w pierwszej scenie filmu przystępuje do ACT UP, i Seana, długoletniego działacza. Jeden z nich jest zdrowy, drugi choruje. Wiadomo, jak wszystko się skończy. Ta osobista perspektywa wprawdzie w filmie nie dominuje, jest jednak ważna. Sprowadza całą sprawę do konkretu. U źródła działalności jest mnóstwo takich tragedii, ktoś umiera, ktoś choruje, ktoś cierpi po stracie ukochanej osoby. To nie słodka love story, przeciwnie, gorzka, smutna i brudna, bo skażona chorobą. Twórcy filmu nie epatują, ale też nie uciekają od pokazywania fizjologii choroby i umierania.
Naprawdę warto zobaczyć ten film, bo przedstawia historię w polskiej społecznej świadomości słabo znaną albo zapomnianą. Przywraca też wiarę w sens wspólnotowego działania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz