Nie pamiętam, czy słyszałam o polskim Fritzlu, jak media nazwały
Mariusza, który przez dwa lata więził swoją żonę Ewę w piwnicy ich domu, nie pamiętam, czy czytałam reportaż Katarzyny Włodkowskiej "Dom zły" w Dużym Formacie, punkt wyjścia dla jej książki "Na oczach wszystkich" (Wielka Litera 2022). Być może nie czytałam, ale na pewno musiałam słyszeć, a jednak sprawa wyparowała mi z pamięci jak wiele innych. Nic dziwnego - stale bombardują nas kolejne niegodziwości, przemoc, zbrodnie, skandale. Jedno wypiera drugie. Po kolejnej takiej aferze następuje medialne, społeczne i polityczne wzmożenie, a potem zapada cisza. Czy coś się zmienia? Wygląda na to, że nic. Przecież niedawno żyliśmy tragedią Kamila katowanego latami przez ojczyma. Przecież jego dramat też rozgrywał się na oczach wszystkich, a jednak trwał. Przecież chłopiec kilkakrotnie uciekał z domu, prosząc o pomoc i za każdym razem odsyłano go tam z powrotem. Kiedy w końcu skatowany trafił do szpitala, było już za późno. Dokładnie o takim samym mechanizmie opowiada Katarzyna Włodkowska w swojej książce.Mam wrażenie, że jej reportaż przeszedł trochę bez echa. Oczywiście jakoś się pojawiał w medialnej książkowej przestrzeni, w przeciwnym razie przecież bym o nim nie usłyszała. Gdzieś mi mignęła jedna czy dwie bardzo dobre recenzje. Jakiś czas temu przeczytałam utyskiwanie, że nie został nominowany do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego, chyba też do żadnej innej. Na pewno wkrótce po jesiennej premierze wysłuchałam długiej podcastowej rozmowy z autorką. Wtedy jednak pomyślałam, że to mi wystarczy, żeby wiedzieć, żeby się wzburzyć, żeby współczuć bohaterce reportażu, Ewie. W końcu tyle jest do czytania! Byłam w błędzie. Nie, nie wystarczy. Dlaczego w końcu sięgnęłam po książkę Katarzyny Włodkowskiej? Znowu wróciła do mnie w jakiejś radiowej albo podcastowej rozmowie i wtedy, jak to często bywa, zadziałał impuls.
Chociaż "Na oczach wszystkich" czyta się szybko, nie jest to łatwa lektura. Sama sprawa, kiedy się pozna dzięki autorce wszystkie jej szczegóły, jest tak niewyobrażalnie przerażająca i wstrząsająca, że trudno wyrzucić ją z pamięci. A przy tym wydaje się niewiarygodna. Jak to możliwe, aby mąż robił coś takiego żonie? Aby ojciec robił coś takiego dzieciom? Bo prześladowana była nie tylko Ewa, ale także jej dwie córeczki. To tego typu sprawa, że chyba nie będę w stanie przytoczyć wszystkich detali, zajawiając temat reportażu. Szczególnie tych dotyczących dzieci. Pytania można mnożyć. Jak to możliwe, że nikt nie interweniował? Ani liczna rodzina Mariusza, która mieszkała w starej chałupie stojącej na tej samej posesji, co dom Ewy i Mariusza? Ani sąsiedzi z kaszubskiej wsi? Ani rodzice i bracia Ewy, którzy czasem przyjeżdżali z wizytą? Zawsze zapowiedzianą, bo inaczej nie wolno im było. Już samo to powinno wzbudzić ich niepokój. Nie widziała też opieka społeczna, lekarz w przychodni, do której chodziła Ewa z córkami, policjanci, którzy przyjeżdżali od czasu do czasu z interwencją. Potem, kiedy Ewa zdecydowała się wreszcie na ucieczkę i zgłosiła znęcanie się nad nią i nad córkami na policję, sprawa była trzykrotnie umarzana przez prokuraturę. Nikt jej nie wierzył. Mogła wnieść do sądu oskarżenie cywilne, ale już nie ufała wymiarowi sprawiedliwości, nie bardzo też wiedziała, jak miałaby to zrobić, ani nie miała siły na ponowną batalię i upokorzenia w trakcie przesłuchań. Gdyby nie jej babcia, która kilka lat później, obserwując córki Ewy, swoje prawnuczki, wpadła na pomysł, aby dać im zeszyty, w których będą zapisywać wszystko, co je dręczy, sprawa pewnie nigdy nie wróciłaby do sądu. No i jeszcze jedno pytanie - jak możliwe jest życie po takiej traumie, jakiej doznały Ewa i jej córki? Konsekwencje dla niej, a szczególnie dla dziewczynek, były dramatyczne. Czy kiedyś będą w stanie normalne żyć?
Nie pytam tylko o jedno - dlaczego Ewa tak długo znosiła to, co ją spotykało ze strony męża. Nie pytam, bo po lekturze kilku książek na podobne tematy i licznych artykułów, jakie ukazywały się, kiedy wybuchło me too, wiem, jak działa ten mechanizm, wiem, dlaczego ofiary przemocy i gwałtów biernie poddają się swoim oprawcom, a potem milczą. Więc i wy nie pytajcie i nie mówcie, że sama sobie winna, bo już dawno powinna uciec. A kiedy w końcu uciekła i tak nikt, poza rodziną, jej nie wierzył. Żyła w ciągłym strachu, że Mariusz ją odnajdzie. Trzy razy musiała się przeprowadzać. Była bezradna w zderzeniu ze ślepą i głuchą machiną państwowych służb, które powinny chronić ofiarę, a wierzyły jej oprawcy, bagatelizując sprawę.
Katarzyna Włodkowska w swojej książce pisze nie tylko o historii Ewy, ale próbuje zrozumieć trzy sprawy. Pierwsza to obojętność otoczenia, to to tytułowe na oczach wszystkich. Wszyscy wiedzieli, że coś jest nie tak, ale sprawę bagatelizowali. Wszyscy widzieli, że w rodzinie Mariusza alkohol leje się strumieniami, ale woleli wierzyć zamroczonym wódką facetom niż Ewie. Nawet kiedy sprawa w końcu trafiła do sądu, a na ławie oskarżonych zasiadł nie tylko Mariusz, ale po kilku latach także trzech innych mężczyzn, większość wolała wierzyć, że są niewinni. Skąd ta znieczulica? Powodów jest wiele. Małe środowisko, gdzie każdy każdego zna, hołdowanie zasadzie, że wszystko zostaje w rodzinie, traumy wyniesione z dzieciństwa, a nawet te dawne z czasów wojny i jeszcze wcześniejsze. Tu odsyłam do wstrząsającego ostatniego rozdziału. Autorka przygląda się też samym Kaszubom i próbuje pokazać, dlaczego akurat w tym rejonie jest dużo przemocy domowej. Wchodzi głęboko w ich historię, obalając przy okazji pozytywny mit, który wokół siebie zbudowali, kiedy wreszcie mogli się czuć podmiotowo.
Drugi przedmiot zainteresowania autorki to zaniechania służb, które powinny wychwytywać takie problemy. Policji, opieki społecznej, prokuratorów, asesorów sądowych, kuratorów. Gdyby wykonywali swoje obowiązki starannie, gdyby było ich więcej, gdyby nie żyli pod ciśnieniem statystyk, gdyby zostali odpowiednio przeszkoleni w obszarze przemocy domowej, gdyby potrafili postępować z ofiarami, Ewa prawdopodobnie otrzymałaby pomoc od razu, a sprawa nie zostałaby umorzona. To właśnie z tego bierze się brak uważności, rutyna, a wreszcie umarzanie spraw zamiast ich prowadzenie. Żeby pokazać choćby tylko jeden z tych problemów, przytoczę dane z książki - na jednego prokuratora w prokuratorach rejonowych w Gdańsku, Gdyni i Wejherowie przypadało tysiąc spraw rocznie! Czy nadal tak to wygląda? A jest się czym zajmować - według szacunków w czterdziestu procentach rodzin wiejskich regularnie dochodzi do przemocy. Autorka zwraca uwagę na jeszcze jeden, rzadko dostrzegany, problem - kulturę nieprzyznawania się do błędu, co uniemożliwia realne działanie, analizę i wyciąganie wniosków na przyszłość.
No i wreszcie trzecia sprawa, którą Katarzyna Włodkowska usiłuje zgłębić w swojej książce, to odwieczne pytanie o źródło zła. W tym wypadku jest to pytanie konkretne - skąd zło w Mariuszu i w jego otoczeniu? Dlaczego człowiek, który postronnym wydawał się zwyczajny, spokojny, był bestią? Jedna z przyczyn tkwi w domu rodzinnym, ale praźródłem wszystkiego wydaje się być alkohol.
Otchłań zła, w jaką zstępuje czytelniczka czy czytelnik tej książki, jest niezgłębiona. To jednak nic w porównaniu z tym, czego doświadczyły Ewa i jej córki. To nawet nie ułamek procenta ich nieszczęść, upokorzeń, strachów. Podobnie jest z autorką, która pisze o konsekwencjach pracy nad takim reportażem. Ale ona także uczciwie przyznaje, że jej koszty są niczym w porównaniu z kosztami bohaterek.
Katarzyna Włodkowska bardzo wielowarstwowo zgłębiła tę sprawę. Rozmawiała wielokrotnie nie tylko z bohaterką, sprawcą, rodziną, ale też z sąsiadami, no i specjalistami z różnych dziedzin. Materiały do książki zbierała cztery lata, pisała rok, niejednokrotnie wątpiąc, czy będzie miała siłę ukończyć książkę. Powstał reportaż wstrząsający, ale bardzo ważny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz