Każda książka ma swój czas. "Deutsche nasz. Reportaże berlińskie"
Ewy Wanat (Świat Książki 2018) leżały w moim czytniku od dawna, a ja już kilka razy przymierzałam się do lektury. No i teraz po przeczytaniu "Księcia" Magdaleny Parys zapragnęłam dowiedzieć się trochę więcej o kraju naszych zachodnich sąsiadów. Właściwie autorka skupia się głównie na Berlinie, a sama przyznaje, że to miasto wyjątkowe, ale pisze też i o bawarskiej prowincji, i o Dreźnie. W roku 2018 Ewa Wanat dostała za ten zbiór Nagrodę im. Beaty Pawlak przyznawaną za polską książkę, której tematem są inne religie, kultury i cywilizacje. Obok wydanych w ubiegłym roku reportaży Jerzego Haszczyńskiego "Rzeźnia nr 1", które też zamierzam przeczytać, ten tytuł nadal jest polecany jako lektura dla chcących zrozumieć Niemców i Niemcy.Ewa Wanat zna temat od podszewki, bo najpierw w latach osiemdziesiątych mieszkała tam i studiowała, no a od kilku lat znowu żyje w Berlinie. "Deutsche nasz" to taki typ książki reporterskiej, który lubię - nie portrety bohaterów, nie każdy rozdział sobie, ale pokazywanie problemów. Oczywiście, aby je zgłębić, autorka rozmawia z wieloma ludźmi, powołuje się na statystyki, cytuje naukowców i publicystów, odwołuje się też do własnego doświadczenia. Jakie tematy zajmują autorkę? Rozliczenia wojenne, obyczajowa rewolucja 68. roku, problemy wynikające ze zjednoczenia, co to dziś znaczy być prawdziwym Niemcem w kraju, który jest tak różnorodny i w mieście, które pełne jest ludzi odmiennych kolorów skóry, kultur, orientacji i rozmaitych freaków, w mieście, w którym nic nie dziwi. Ale te wszystkie tematy krzyżują się z jednym, chyba w tej książce najważniejszym, chodzi oczywiście o imigrantów.
Bo przecież Niemcy już od 1955 roku zaczęły sprowadzać gastarbeiterów, głównie z Turcji. Gospodarka po wojennych zniszczeniach zaczęła nabierać rozpędu, a rąk do pracy brakowało, co również miało swoje źródła w wojnie. Nie chciano ich na stałe - mieli przyjechać, popracować, a potem wrócić do siebie. Długo nie wolno było im zabierać dzieci ani sprowadzać innych członków rodziny, mieli osiedlać się w wyznaczonych dzielnicach. Jeśli potem Niemcy zaczęli narzekać na gettoizację Turków, to sami są sobie winni, bo doprowadzili do tego taką właśnie polityką. Oczywiście z czasem to wszystko się zmieniło, pozwolono im ściągać rodziny, mogli osiedlać się, gdzie chcieli, ale konsekwencje tamtej polityki widać do dziś. Autorka na potrzeby książki rozmawiała z kilkoma Niemcami tureckiego pochodzenia, o różnym statusie, wykształceniu, poglądach. Mimo że wielu urodziło się już w Niemczech, nadal w rozmaitych sytuacjach podkreśla się ich pochodzenie. To znany i u nas mechanizm - jeśli jakieś przestępstwo popełni Polak, nikt o jego narodowości się nie zająknie, jeśli to samo zrobi imigrant, media od razu podkreślają jego pochodzenie. Przy okazji chciałam polecić wydaną niegdyś przez Pogranicze świetną powieść, którą czytałam przed laty, "Most nad Złotym Rogiem" Emine Sevgi Ozdamar traktującą właśnie o problemach tureckich imigrantów, chociaż nie tylko.
Oczywiście Ewa Wanat nie mogła pominąć najświeższej imigracji i związanych z nią problemów. I znowu jej rozmówcy opowiadają o kolejnych błędach popełnianych przez państwo - zakaz pracy dopóki toczy się postępowanie azylowe. Ile można wytrzymać bez zajęcia? Co robić, kiedy wolnego czasu jest w nadmiarze? Co z tego, że ma się w ośrodku podstawowy wikt i opierunek, kiedy zżera nuda i dobija beznadzieja czekania. Taka polityka zdaniem wielu ekspertów wpycha tych ludzi w łapy gangów i mafii. Jeśli chcą zarabiać, coś robić, ta droga jest dla nich najłatwiejsza. Kolejny problem, który porusza autorka, to imigranci prześladowani w swoich krajach ze względu na orientację seksualną czy osoby transpłciowe. Ta grupa ma najtrudniej, bo prześladowana jest także w ośrodkach dla uchodźców. Przez swoich. Ratunkiem są specjalne domy dla takich osób, ale jest ich oczywiście niewiele, no i nie każdy straumatyzowany swoją sytuacją wie, że może szukać takiej pomocy.
W tym kontekście nie mogło zabraknąć głosu polityków. Ewa Wanat relacjonuje ich dyskusje, przytacza poglądy różnych opcji dotyczące tego, czego należy wymagać od imigrantów, którzy dostają prawo pobytu. Skoro wspieramy, to każmy uczyć się języka, szanować prawo i obyczaje, a wreszcie naciskajmy, aby z czasem starali się o obywatelstwo. Z tym zgadzają się niemal wszyscy, ale politycy AFD uważają, że powinno się przyjmować tylko wykształconych imigrantów. Po co nam analfabeci? - mówią. Bardzo spodobało mi się zdanie jednego z rozmówców autorki, który zwraca uwagę, że poszanowania obyczajów powinno się również wymagać od mieszkańców dawnej NRD, którzy, jak wynika ze wszelkich statystyk, są bardziej konserwatywni niż Niemcy z dawnego RFN. Paradoks polega na tym, że głośno krzyczą o konieczności integracji imigrantów, a sami często też się nie zintegrowali.
Autorka pokazuje rozmaite strony medalu, nie ucieka od tematów trudnych, ale również obala stereotypy i wskazuje przekłamania. Tu szczególnie polecam ostatni rozdział zatytułowany "Post scriptum". Bardzo często odwołuje się też do swojego imigranckiego doświadczenia - ona także kiedyś w Niemczech była nielegalna. Oczywiście, jak wspominałam na początku, nie jest to tylko opowieść o problemie imigracji. Bardzo ciekawe są szczególnie rozważania o rewolcie 68. roku - różne punkty widzenia na jej przyczyny z wojennymi rozliczeniami z pokoleniem rodziców, które milczało, w tle.
Bardzo ciekawa książka, którą świetnie się czyta.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz