Kiedy tylko usłyszałam, że ArtRage ma wydać "Siedem dni u
Silbersteinów" Etienne'a Leroux (2025; przełożył Jerzy Koch), zastrzygłam uszami. To była jedna z tych powieści, które koniecznie chciałam przeczytać. Nie, nie dlatego, że wcześniej coś o niej wiedziałam. I nie dlatego, że znałam autora. Po prostu interesuje mnie RPA i jeśli tylko coś stamtąd do nas przybywa, staram się nie przegapić. Tu jedno zastrzeżenie, jeśli chodzi o najbardziej znanego przedstawiciela literatury z tego kraju, czyli Maxwella Coetzeego, to znam tylko "Hańbę", bo inne pozycje jakoś mnie nie zainteresowały. Ot, taki paradoks. Dlatego moich lektur z tamtego rejonu nie było specjalnie dużo. Pewnie da się je zliczyć na palcach jednej ręki. Z czasów blogowych mogę przywołać "Obietnicę" Damona Galguta wydaną kilka lat temu. A z książek o RPA polecam "Wypalanie traw" Wojciecha Jagielskiego. Ale był i powód drugi. Otóż powieść Etienne'a Leroux jest nazywana wielką południowoafrykańską powieścią, w której odnaleźć można pogłosy Manna i atmosferę rodem z Lampedusy. Pada jeszcze określenie powieść farmerska, która jest jednym z nurtów literatury południowoafrykańskiej. A czym był ten typ powieści i jak ewoluował, można się dowiedzieć z posłowia pióra Jerzego Kocha. Czyż to wszystko nie brzmi wspaniale? Dla mnie tak i dlatego stosunkowo szybko oddałam się lekturze.Od razu napiszę, że trochę nie tego się spodziewałam. Wyobrażałam sobie, że będzie to literatura realistyczna o sporym ciężarze gatunkowym. Owszem, ciężar gatunkowy jest, nie tylko spory, ale wręcz przygniatający, natomiast gorzej z realizmem, o czym za chwilę.
Wprowadzenie w treść będzie proste i niezapowiadające tego, z czym naprawdę czytelniczki i czytelnicy spotkają się, czytając "Siedem dni u Silbersteinów". Lata pięćdziesiąte, a może sześćdziesiąte zeszłego wieku. Henry van Eeden przybywa ze swoim krewnym do posiadłości Welgevonden należącej do bogatej żydowskiej rodziny Silbersteinów, aby poznać i zaręczyć się z jedną z ich córek. To małżeństwo aranżowane - on wnosi stare nazwisko, ona majątek. Młodzi nigdy wcześniej się nie spotkali. W czasie siedmiu dni spędzonych na farmie Henry będzie ją poznawał, uczestniczył w cowieczornych przyjęciach i przysłuchiwał się rozmaitym dyskusjom. Prawda, że brzmi po bożemu? Nic bardziej mylnego.
Farma rzeczywiście przypomina sanatorium z "Czarodziejskiej góry" Thomasa Manna - jest osobnym bytem odizolowanym od świata. A o duszę Henry'ego będzie się toczyła bitwa. No z tą bitwą może nieco się zagalopowałam. Wędrówki po farmie, poznawanie tajników przedsiębiorstwa i rozmaitych ludzi, uczestniczenie w przyjęciach, rytuałach, przysłuchiwanie się sporom i dyskusjom ma przekuć go w nowego człowieka, ukształtować na nowo. Zrobić z niego kogoś na kształt bogatych, nuworyszowskich Silbersteinów, którzy cel mają jeden - produkować, produkować, produkować, konsumować, konsumować, konsumować. Kim był wcześniej? Co sobą reprezentował? Nie wiadomo. Henry wędruje, słucha, przygląda się, popełnia gafy, dobierając nieodpowiedni strój do okazji. A my razem z nim. Wędrujemy, oczywiście, gaf nie popełniamy.
To wszystko nie brzmi źle. Co w takim razie sprawiło, że poczułam, iż to nie jest powieść dla mnie?
Po pierwsze groteska, za którą nie przepadam. Miałam wrażenie, że świat tej książki przedstawiony jest w krzywym zwierciadle. Całe to farmerskie przedsiębiorstwo, w tym zakład produkujący wino, przypominają jakąś utopijną przyszłość. Pracownicy Silbersteinów są niczym trybiki w maszynie zachwycone tym, że mogą naciskać jakieś przyciski, przykręcać jakieś śrubki, wykonywać jakieś mechaniczne ruchy, które w rezultacie mają powiększyć bogactwo właścicieli. Podobnie przedstawieni są goście przybywający każdego wieczora na gargantuiczne przyjęcie. To marionetki biorące udział w jakimś przedstawieniu. Celowo użyłam przymiotnika gargantuiczne, bo przez dom przepływają niezliczone zastępy gości, stoły uginają się pod potrawami i napojami, odbywają się jakieś rytualne tańce i ceremonie. Wszystko to razem sprawia wrażenie czegoś nierzeczywistego. Jakiegoś koszmarnego miejsca, uniwersum, w którym ja nie chciałabym się nigdy znaleźć. W tym pozornie idealnym świecie produkcji, pomnażania majątku, konsumowania czai się jednak niebezpieczeństwo - bunt pracowników. Tym razem zażegnany, ale jak będzie w przyszłości?
Moje drugie zastrzeżenie dotyczy erudycyjności powieści. Powieść nasycona jest odniesieniami do Biblii, innych książek i filozofii. Przykład najbardziej oczywisty i czytelny - te siedem dni spędzonych na farmie, w czasie których Henry zostaje stworzony na nowo, przypomina siedem dni tworzenia świata. Pojawiają się pytania o to, skąd zło, czy jeśli zniknie, to i Bóg zniknie, jednym z zagadnień jest chaos, z którego ma wyłonić się ład. A to tylko próbka i to taka, z którą sobie poradziłam. Przyznam, że poruszałam się tylko po powierzchni książki, łapiąc zaledwie cząstkę jej niezmierzonej głębi. W dodatku trudno zorientować się, co tu jest na serio, a co zostało sparodiowane. Trochę ironizuję, ale tylko trochę. Po prostu moja wiedza filozoficzna i erudycja są bardzo skromne, dlatego czytanie takich fragmentów, a jest ich sporo, było trudne i nieco nużące.
Wiem, że powieść jest bardzo ważna, wiem, że powinna zachwycać, ale niestety nie zachwyca. Jakoś się z tą książką rozminęłam.