Paul Murray "Żądło"

"Żądło" (Filtry 2025; przełożył Łukasz Witczak) irlandzkiego pisarza

Paula Murraya leżało sobie w moim czytniku już od dłuższego  czasu, ale ile razy miałam się za tę powieść zabierać, tyle razy rezygnowałam z lektury, a to z powodu objętości - ponad pięćset stron. Nie to, żebym nie lubiła grubych książek, ale po prostu albo akurat nie miałam czasu, albo decydowałam się na coś innego równie pokaźnych rozmiarów. Aż teraz przeszukując mój ukochany czytnik, aby wybrać kolejną lekturę, nieoczekiwanie sięgnęłam po "Żądło". Ot tak, bez wyraźnego powodu czy impulsu.

Powieść Paula Murraya zupełnie nieoczekiwanie zrymowała mi się ze znakomitymi "Głodnymi duchami" Kevina Jareda Hoseina, o których pisałam niedawno. Obie czyta się znakomicie, obie opowiadają historie, od których trudno się oderwać, obie poruszają problemy rodzinne i problemy nierówności społecznych, obie znakomicie portretują bohaterki i bohaterów, ale przede wszystkim w obu nad wisi nad nimi fatum. Wiemy, że musi dojść do nieszczęścia. Tyle tylko że w wypadku "Żądła", iż to nieuchronne, zorientowałam się znacznie później. I jeszcze jedno zastrzeżenie, chociaż powieść irlandzkiego pisarza bardzo mi się podobała, to jednak znacznie wyżej stawiam "Głodne duchy". 

Trudno jest pisać o "Żądle" tak, aby niczego nie zdradzić, co byłoby wielkim grzechem, bo to książka, w której fabuła jest równie ważna jak poruszane w niej problemy. Cóż, nie mam wyboru, muszę spróbować. 

To historia rodziny Barnesów mieszkającej w prowincjonalnym irlandzkim mieście, której majątek topnieje w wyniku kryzysu ekonomicznego. Być może ich problemy  to pokłosie  krachu z roku 2008. To nie  majątek odziedziczony po przodkach, przeciwnie jest stosunkowo świeżej daty. Zdobył go Maurice, głowa rodu. Jest właścicielem dwóch salonów samochodowych i warsztatu. A właściwie był, bo już dawno wycofał się z interesów, powierzając prowadzenie firmy swojemu starszemu synowi, Dickie'mu. Sam osiadł w Portugalii, gdzie oddaje się między innymi grze w golfa. 

Kiedy interesy zaczynają iść źle i trzeba zamknąć jeden z salonów, szczęście rodzinne się sypie. Dickie i jego piękna żona Imelda oddalają się od siebie, on coraz więcej czasu spędza w pobliskim lesie, budując schron na wypadek nadciągającej klimatycznej apokalipsy. Namawia go do tego miejscowy dziwak i prepers, właściciel jakiejś niewielkiej firmy remontowej, albo tylko złota rączka, Victor. Ona, wściekła z powodu problemów finansowych, za które, nie bez przyczyny, obwinia męża, wyprzedaje z domu, co się da, a trzeba przyznać, że jest się czego pozbywać, gdyż Imelda oddawała się zakupom z wielką pasją. Oboje nie zauważają problemów swoich dzieci. 

Starsza córka, Cass, przygotowuje się do matury i marzy o tym, aby pojechać na studia do Dublina, gdzie kiedyś studiował jej ojciec. Jeszcze niedawno jej wyjazd do stolicy był pewny, teraz z przyczyn finansowych staje pod znakiem zapytania. Cass nie tylko  z powodu obaw o swoje plany, ale również z innych, zaczyna balować, zaniedbując naukę. Czy zda maturę? Jej młodszy brat, zwany PJ, nudzi się w czasie letnich wakacji spędzanych z konieczności w domu. Koledzy wyjechali, spotyka się tylko z jednym, za którym nie przepada. Jakby tego było mało, rykoszetem obrywa za niepowodzenia ojca - jest ofiarą szantażu starszego kolegi. Chcąc oszczędzić rodzicom kłopotów, nie przyznaje się, iż chodzi w tak ciasnych butach, że krwawią mu stopy. Cała rodzina nadzieję upatruje w przyjeździe Maurice'a.

A to dopiero wierzchołek góry lodowej. Kryzys rodzinny być może nie przybrałby takich rozmiarów, gdyby małżeństwo Imeldy i Dickie'go nie zostało zbudowane na zgniłych fundamentach. Im głębiej wchodzimy w ich historię, tym lepiej rozumiemy, dlaczego teraz wszystko się sypie.

Losy rodziny poznajemy z czterech perspektyw przedstawionych w tyluż rozdziałach. Historie Cass, PJa, Imeldy i Dickie'go opowiedziane w trzeciej osobie wzajemnie się uzupełniają. Jest jeszcze rozdział piąty pod wymownym tytułem "Wiek samotności", w którym naprzemiennie towarzyszymy  bohaterkom i bohaterom. Zmienia się też narracja z trzecioosobowej na drugoosobową. Im bliżej końca, tym zmiany perspektywy częstsze, a napięcie sięga zenitu. Pojawiają się też dwie postacie spoza rodziny, które również odegrały ważną rolę w tej historii. Na tym etapie jeszcze trudniej oderwać się od powieści i nie ma rady, trzeba czytać do końca.

I tak oto  doszłam do momentu, od którego nic więcej zdradzić nie mogę. A szkoda - chciałoby się podywagować, przenicować bohaterów. Ta powieść jest znakomitym materiałem na dyskusję w dyskusyjnym klubie czytelniczym, którego od niedawna stałam się fanką. Cóż, pozostaje mi tylko zasygnalizować problemy, jakie poruszane są w "Żądle".

Wspomnę o nich w przypadkowej kolejności. Jeden z nich to relacja między braćmi. Starszy, chociaż zdolniejszy, pozostaje w cieniu młodszego, gwiazdy miejscowego klubu piłkarskiego i bożyszcza dziewczyn. Chociaż to on ma przejąć rodzinną firmę, to i tak czuje się gorszy. Zazdrości mu powodzenia towarzyskiego, sławy, oczywiście na lokalną skalę, i może przede wszystkim luzu. No i tego, że to on jest ukochanym synem. Kolejny problem to strach przed ujawnieniem swojego prawdziwego ja, strach podszyty grzechem, skazanie się na podwójne życie, co w krótszym i dłuższym terminie będzie miało dramatyczne skutki. 

... chciał móc się dalej łajdaczyć w Dublinie. Wiedział, że to, co robią, jest złe. Udawał, że jest inaczej, ale znał prawdę. Contra naturam, wbrew naturze - zapamiętał to z dawnych lat, kiedy jeszcze jako pobożny chłopiec  uczył się takich rzeczy, choć wtedy nie rozumiał, co to znaczy.

Wreszcie różnice społeczne. Są w tej powieści bohaterki i bohaterowie, którzy pochodzą z rodzin nie tylko biednych, ale dysfunkcyjnych, w których na porządku dziennym była przemoc. Ich podobne wspomnienia z dzieciństwa budzą grozę. Nic dziwnego, że są gotowi zrobić wszystko, aby się z tego środowiska wydostać. Są wreszcie problemy najmłodszego pokolenia, które pozostawione samo sobie nie ma odporności na przeszkody,  które stają na drodze. Są tu też zawiedzione uczucia, brak lojalności wobec bliskich osób i wielkie, choć nieszczęśliwe, miłości. No i są pytania o to, jak inaczej mogłoby potoczyć się życie, gdyby kiedyś ktoś dokonał innego wyboru. Ile w tym braku stanowczości, nieumiejętności postawienia na swoim, a ile lojalności wobec rodziny, a w końcu przypadku podyktowanego splotem okoliczności. 

Jak do tego doszło? Patrzysz wstecz i nie umiesz stwierdzić, w którym miejscu popełniłeś błąd. Czy na wszystkim zaważyła jedna zła decyzja?

Uwierzyli w ciebie - uwierzyli w tego człowieka, który przed nimi stanął; w przemianę, której byli świadkami, z dziwoląga i fajtłapy w żywą podobiznę brata. Stałeś się teraz swój i nie chcieli dostrzec niczego, co by mogło temu zaprzeczyć. Chroniła cię przynależność do wspólnoty.

I wreszcie konkluzja, że trudno budować na kłamstwie, a tu kłamstwo było podwójne. A to wszystko w cieniu katastrofy klimatycznej, która cieniem kładzie się nad światem. Miasto nawiedza największa od lat powódź, potem susza.

Czy to nie dziwne, że poeci wszędzie widzą przyrodę, ale nie widzą, że ona się kurczy? (...) Jak oni mogą tego nie dostrzegać? Tej zagłady gatunków? Skoro są tacy spostrzegawczy? Rozglądam się i widzę świat, który jest niszczony. Prawdziwa poezja opisywałaby spacer po wielkim cmentarzysku albo wysypisku śmieci. Przyrodę można znaleźć już tylko w wierszach. To jeden wielki pic na wodę. Nawet ludzie wrażliwi kłamią, mówisz.

To wszystko jednak nie byłoby tak poruszające i nie trzymałoby w takim napięciu, gdyby nie wspaniałe portrety bohaterek i bohaterów nie tylko z rodziny Barnesów.

Kolejna bardzo dobra irlandzka powieść.

John Hersey "Hiroszima"

Jak to czasem bywa, o lekturze reportażu Johna Herseya

"Hiroszima" (Znak 2025; przełożył Jerzy Łoziński) zadecydował impuls. O książce słyszałam, ale początkowo nie zamierzałam jej czytać, aż tu nagle, pewnie pod wpływem jakiegoś podcastu, zmieniłam zdanie.

Bardzo ciekawa jest historia tego reportażu. Urodzony w 1914 roku John Hersey był reporterem magazynu "Time", a kiedy wybuchła wojna, został amerykańskim korespondentem wojennym w Europie i Azji. Gdy po zrzuceniu dwóch bomb atomowych na Hiroszimę i Nagasaki, Japonia skapitulowała, postanowił sprawdzić, jakie naprawdę są skutki tego, co się stało. Dlatego poleciał do kraju kwitnącej wiśni, gdzie rozmawiał z sześcioma osobami spośród tych, które atak przeżyły. 31 sierpnia 1946 roku jego reportaż ukazał się w "New Yorkerze". Z numeru usunięto wszystkie inne teksty - została tylko okładka, której nie zdążono zmienić. Pozornie nie pasowała do reportażu Johna Herseya. To narysowany w dziecięcej manierze kolorowy rysunek przedstawiający beztroski słoneczny dzień w jakimś mieście. Jedni tańczą, inni się opalają, ktoś pracuje w ogródku, ktoś uprawia sport, niektórzy spacerują. Dziś polski wydawca postanowił zachować ją jako ostrzeżenie. Patrzcie, czytelniczki i czytelnicy, co możecie stracić. Jakby to od nas zależało.

Oczywiście reportaż zamieszczony w "New Yorkerze" wywołał wielki szok i dyskusję. To wtedy Amerykanie, i nie tylko oni, zrozumieli, jak śmiercionośna była nowa broń. Czy wyciągnięto z tego wnioski? I tak, i nie. Tak, bo na szczęście nigdy już jej nie użyto, poza próbami jądrowymi, które też przecież miały swoje negatywne skutki. Nie, ponieważ dziś broń jądrową mają już nie tylko Stany Zjednoczone, o czym w swoisty sposób przypomina reporter w dopisanym po latach post scriptum, w którym śledzi dalsze losy sześciorga bohaterek i bohaterów "Hiroszimy". Jest ono częścią książki wydanej przez Znak.

Kim są rozmówczynie i rozmówcy Johna Herseya? To dwóch lekarzy, jeden posiadający prywatny niewielki szpital, drugi, chirurg, pracujący w szpitalu państwowym, niemiecki misjonarz jezuita, młoda kobieta pracująca w dziale kadr fabryki blach, uboga wdowa, matka trojga dzieci dorabiająca szyciem, i pastor kościoła metodystów. Ich wszystkich, tak jak i pozostałych, którzy przeżyli, od śmierci uratowała oczywiście odległość od epicentrum wybuchu i szereg zbiegów okoliczności. Wystarczyłoby na przykład, aby stali w innym miejscu i już byłoby po nich.

Jonh Hersey wybrał dla swojego reportażu formę najprostszą z możliwych. Sucho, krok po kroku, relacjonuje, naprzemiennie, losy wybranych przez siebie bohaterek i bohaterów. Żadnych komentarzy, żadnych emocji, żadnych rozmów z naukowcami, żadnych odniesień do prac naukowych. Zresztą być może to ostatnie wynika z tego, że nie bardzo było z czego czerpać. Wtedy przecież niewiele wiedziano na ten temat.

Muszę uczciwie przyznać, że "Hiroszima" nie przestraszyła mnie, nie przeczołgała, nie wgniotła w fotel. Może jestem już znieczulona, a może jest to wszystko tak abstrakcyjne, że aż poza zasięgiem mojej wyobraźni. A może wreszcie to efekt tego chłodnego, beznamiętnego stylu. Bo o wiele większe wrażenie zrobił na mnie reportaż Katarzyny Boni "Ganbare. Warsztaty umierania" o skutkach katastrofy elektrowni atomowej w Fukushimie spowodowanej przez tsunami czy "Czarnobylska modlitwa" Swietłany Aleksijewicz.

Ale jest oczywiście coś, co w szczególny sposób przykuło moją uwagę. 

Po pierwsze to nieświadomość tego, co się stało. Ci, którzy ocaleli, zobaczyli oślepiające światło i huk. Kiedy się ocknęli, zorientowali się, że świat jakby nagle się rozpadł, przesunął. Wszystko wokół było albo zrujnowane, albo zmieniło swoje miejsce, albo płonęło. Te pożary będą się coraz bardziej rozprzestrzeniać, a przyczyni się do tego nie tylko wysoka temperatura spowodowana wybuchem, ale także fakt, że wiele domów w Hiroszimie było drewnianych. Nikt nie rozumiał, co się stało. Przecież zwykły nalot, do jakiego mieszkańcy byli przyzwyczajeni, nie mógł spowodować takich zniszczeń. Bardzo szybko zaczęły krążyć po mieście coraz bardziej fantastyczne teorie.

Jeszcze większe wrażenie zrobiła na mnie bezradność i bezsilność tych, którzy przeżyli. Większość z nich cierpiała od poparzeń, miała połamane kończyny, rany, straciła wzrok. Ci wszyscy ludzie czekali na pomoc, której nie mogli otrzymać z dwóch powodów - potrzebujących było tak wielu, a lekarzy tak niewielu, że nie miał kto przybyć im z pomocą. Bo większość personelu medycznego zginęła. Ci, którzy ocaleli, jak jeden z rozmówców Herseya, ten młody chirurg ze szpitala, pracowali bez przerwy po kilka dni i nocy. Pomagali też ci, którzy nie zostali ranni, również pracując bez wytchnienia. To przypadek pastora kościoła metodystów. Ale w tamtym momencie nie było możliwości, aby pomóc wszystkim, którzy tego potrzebowali. Dlatego większość z nich umierała. 

Ze złamaną nogą i w nieprzyjemnym towarzystwie panna Sasaki spędziła dwa dni i dwie noce pod prymitywnym blaszanym zadaszeniem. Jedynym urozmaiceniem był moment, gdy do fabrycznego schronu, który mogła widzieć spod brzegu okapu, przyszli mężczyźni i ciągnąc za sznury, zaczęli z niego wydobywać zwłoki. Noga panny Sasaki była bezbarwna, napuchnięta i cuchnąca. Przez cały ten czas kobieta nie miała nic do picia ani do jedzenia. Trzeciego dnia, ósmego sierpnia, odnaleźli ją przyjaciele, którzy w przekonaniu, że zginęła, przyszli odszukać jej ciało.

Panna Sasaki została chyba najbardziej doświadczona spośród sześciorga bohaterek i bohaterów reportażu. Cierpiała na depresję,  odczuwała ogromny ból, minęło wiele miesięcy, zanim nogę udało się poskładać. Nigdy już nie odzyskała pełnej sprawności.

Przerażać też może fakt, że ofiary wybuchu długo musiały walczyć o materialne zadośćuczynienie i o uwagę. Były spychane na margines społecznej świadomości. Często długo żyły w biedzie, borykając się z trudnościami dnia codziennego jak wdowa z trojgiem dzieci.

Pocieszenie może nieść to, że powoli do miasta wracało życie. Zaczynały działać instytucje, odbudowywano domy, a ludzie układali swoją egzystencję na nowo. Jednak ci, którzy ocaleli, do końca życia zmagali się z mniejszymi lub większymi skutkami wybuchu. Szybciej się męczyli, częściej chorowali, stracili swoich bliskich. Długo nikt nie wiedział, jak leczyć ludzi dotkniętych chorobą popromienną. Nikt jej zresztą wtedy tak nie nazywał.

John Hersey nie pisze, co myśleli jego bohaterowie o wojnie. Czy popierali to, że Japonia brała w niej udział? Czy wiedzieli, jakich zbrodni dopuszczali się japońscy żołnierze? Niektórzy z pokorą przyjmowali to, że cierpią. Swoje cierpienie ofiarowywali za cesarza. Tak czy inaczej zapłacili niebywałą cenę. Chociaż byli cywilami. 

Kevin Jared Hosein "Głodne duchy"

Naprawdę niewiele brakowało, abym przegapiła powieść Kevina

Jareda Hoseina "Głodne duchy" (Czarne 2025; przełożyła Zofia Szachnowska-Olesiejuk). Tyle ukazuje się nowości, że o pomyłkę nietrudno. Na szczęście Czarne ma swój podcast i właśnie tam usłyszałam rozmowę o tej książce. Już samo to, że autor jest karaibskim pisarzem pochodzącym z Trynidadu i Tobago, było dostateczną zachętą, a i dalsza część rozmowy upewniła mnie, że muszę tę powieść przeczytać. I miałam rację. Jest to książka, jaką najbardziej lubię - znakomita w czytaniu, a jednocześnie o dużym ciężarze. Jednym słowem poruszająca istotne tematy. No i nie pozostawiła mnie obojętną. W tym wypadku dociąża ją jeszcze wiszące nad bohaterami fatum, fatum rodem z antycznej tragedii. Śledząc losy bohaterów, wiemy, że musi dojść do nieszczęścia. Pozostaje pytanie - do jakiego? Kogo dotknie? 

Zanim przejdę do konkretów, dodam jeszcze, że "Głodne duchy" to pierwsza powieść dla dorosłych Kevina Jareda Hoseina, wcześniej pisał dla dzieci i młodzieży, a zaczął swoją zawodową karierę jako nauczyciel biologii, czym zajmował się ponad dziesięć lat.

Akcja książki rozgrywa się w roku 1944 w małej miejscowości i jej okolicach gdzieś na Trynidadzie. Te okolice są niezwykle istotne, bo odzwierciedlają drabinę społeczną. Na wzgórzu nad wioską znajduje się bogata posiadłość Daltona Changoora. Mieszka z nim znacznie od niego młodsza żona, piękna i dystyngowana Marlee. W tym świecie za dużymi pieniędzmi idą strach i szacunek. Dalton bardzo dużo może, wszyscy się z nim liczą i bez szemrania spełnią jego prośby czy żądania. Chociaż trzyma się z boku, trzęsie całą okolicą. Jakie prowadzi interesy? Nie wiadomo, lepiej się nie dopytywać. Życie w jego posiadłości jest obiektem domysłów i marzeń. Pilnują jej trzy groźne psy. Był taki czas, kiedy Dalton Changoor zapraszał do domu dzieci. Urządził dla nich pokój zabaw i boisko, ale potem w wyniku pewnych wypadków i to się skończyło. O tym, jak upływa życie państwa, jakie takie pojęcie mogą mieć trzej pracujący dla pana Changoora robotnicy. Z domu często słychać dźwięki muzyki. 

W dole jest miasteczko Bell. Znajduje się tam posterunek policji, szkoła i szpital. No i domy. Cóż w tym dziwnego? Otóż posiadanie takiego domu to wielkie marzenie tych, którzy mieszkają w baraku stojącym za miastem. Bo tych kilka rodzin żyjących w nim stoi najniżej w hierarchii społecznej. To ludzie pracujący na plantacji trzciny cukrowej. Nawet jeśli ktoś z nich dostanie pracę w miasteczku, to i tak zarabia na tyle marnie, że może sobie tylko pomarzyć o domu w Bell. Barak to kilka niewielkich pomieszczeń poprzegradzanych cienkimi ściankami. W każdym żyje jedna rodzina. Najczęściej z dziećmi, a nawet z wnukami. O żadnej intymności mowy być nie może. Wszystko dzieje się tu na oczach dzieci albo nie dzieje się wcale. Jakby tego było mało, przecieka dach. Kiedy przychodzi czas ulew, woda wlewa się do środka. 

Woda bulgotała w ich zalanym po kostki pokoju. Sączyła się do środka przez szpary w ścianach. Następnego ranka materac z włókna kokosowego cuchnął, a w workach z ryżem pojawiły się kijanki.

W takim miejscu łatwo o choroby i przemoc. Mężczyźni nie stronią od alkoholu. Ale najgorsza jest beznadzieja. Kto urodził się w baraku, ten zapewne w nim umrze. Życie tu to naznaczenie. I nie chodzi tylko o biedę i fatalne warunki bytowe. Chodzi o coś więcej - o brak szacunku i pogardę ze strony mieszkańców Bell. Mieszkasz w baraku, jesteś gorszy, w razie czego z definicji podejrzany. Można cię zamknąć bez dania racji. Policjanci nie uwierzą komuś z baraku, wiadomo, tam mieszkają wyrzutki społeczne i złodzieje. Znamy ten mechanizm. 

Młodzieniec skrzyżował na piersi cherlawe ramiona, spojrzał na obdarte buty Hansa i zmarszczył nos, jakby właśnie poczuł, że ktoś puścił bąka. 

Niektórzy pragną się z baraku wyrwać. Młode dziewczyny za wszelką cenę chcą się związać z chłopakiem z Bell. Hans Saroop i jego żona Szueta marząc o lepszej przyszłości dla syna, posyłają go do szkoły w Bell. Ale żeby tam chodzić, trzeba mieć wiele samozaparcia, bo chłopak z baraków będzie zawsze obiektem bezlitosnych kpin i prześladowania. Nic dziwnego, że Kryszna nie chce tam wracać po wakacjach. Buntuje się przeciw uległości rodziców, a szczególnie ojca, który uważa, że tylko grzecznością i pokorą coś wskóra. Nie chce zadrażniać sytuacji. W milczeniu znosi drobne i większe upokorzenia, czego świadkiem bywa syn i nie potrafi takiej postawy zrozumieć. Kipi w nim gniew i wściekłość. 

Kryszna wyciągnął szyję, żeby zajrzeć do środka. (...) Rzucił mężczyźnie spojrzenie spode łba.

- Ale o co się panu rozchodzi?

(...) Mężczyzna patrzył Hansowi prosto w oczy.

- Chłopcy zostają na zewnątrz.

Hans skinął głową.

- Ta jest, psze pana.

- A ci tam to niby co? - Kryszna wskazał na dzieci w sklepie.

- Cicho bądź - skarcił go ojciec, kładąc mu dłoń na plecach.

Mężczyzna nie spuszczał wzroku z Hansa.

- Mieliśmy tu już kilka incydentów, a ja mam tylko jedną parę oczu.

Kryszna nie ma zamiaru znosić zniewag swoich rówieśników z Bell. Żeby bronić honoru, gotów jest się bić. Ma wiernych przyjaciół, którzy w razie czego ruszą mu na pomoc. To kuzyn Tarak i dwaj bliźniacy otoczeni złą sławą. Ale przemoc rodzi przemoc. Chłopaki z miasteczka pamiętają każdy siniak, każde wyzwisko, a przy tym czują się bezkarni, bo jeden z nich jest synem komendanta policji. Konflikt eskaluje i z góry czujemy, że nie może skończyć się dobrze. To tylko jeden z elementów ciągu różnych zdarzeń, które w końcu doprowadzą do tragedii.

Na nierówności majątkowe nakładają się jeszcze problemy rasowe i religijne. Bo na Trynidadzie mieszkają  wyznawcy hinduizmu i chrześcijanie, biali, mulaci i czarni. Ci z baraku to najczęściej hinduiści, ci z miasteczka przeważnie chrześcijanie. To tylko pogłębia konflikt.

Ogromną zaletą powieści są głębokie portrety bohaterek i bohaterów, ich wzajemne skomplikowane relacje. Mało tu postaci jednoznacznie dobrych. Poznając ich historie, doskonale rozumiałam, co nimi powoduje, dlaczego postępują tak, a nie inaczej. Niewypowiedziane traumy, marzenie o miłości i bliskości, a wreszcie o lepszym życiu. I po prostu zmęczenie beznadziejną codziennością, szarpaniną o jako taką egzystencję. To prowadzi niektórych bohaterów do upadku. Nawet dumny Kryszna ma w pewnym momencie dość i czuje, że doszedł do ściany. Jest gotów skapitulować i prosić o pomoc kogoś, kogo nienawidzi. Ulec pokusie o lepszym życiu.

Czy jest w tej powieści coś jasnego? Znajduję trzy takie elementy. Jeden to solidarność mieszkańców baraku, którzy zawsze mogą na siebie liczyć w trudnych sytuacjach. Jeśli coś ich ratuje, to wspólnota, jaką tworzą. Drugi to miłość do barakowego psa, Białej Damy. Tarak, inni również, chociaż on szczególnie, jest dla niej gotów na wiele. Niestety to przywiązanie stanie się jednym z zalążków tragedii, jaka się w tej powieści rozegra. Trzecim jasnym punktem jest postawa jednego z trzech pracowników Changoorów, Robinsona, który wydaje się być człowiekiem szlachetnym, dobrym i bezinteresownym. Czy coś jeszcze? Może dumna postawa Szuety, która nie chce litości. Od kogo i w jakiej sytuacji, tego zdradzić nie mogę.

No i jest też w powieści zagadka. Bo wszystko zaczyna się od nieoczekiwanego zniknięcia Daltona Changoora. To ta strzelba, która skoro wisi na ścianie, to w ostatnim akcie musi wystrzelić. Gdyby nie zniknął, na pewno nie doszłoby do tragedii.

Bardzo dobra, ciekawa i poruszająca powieść, a w dodatku pięknie napisana. 

Vincenzo Latronico "Do perfekcji"

Chociaż krótka powieść Vincenzo Latronico "Do perfekcji" (Czarne

2025; przełożyła Katarzyna Skórska) była w Polsce szeroko omawiana, pewnie nigdy bym się za nią nie wzięła, gdyby bliska mi osoba nie powiedziała, że to o niej i koniecznie muszę przeczytać. Drugi powód to wizyta autora na tegorocznym Festiwalu Conrada. Z czystej ciekawości postanowiłam się na spotkanie z pisarzem wybrać w towarzystwie wzmiankowanej bliskiej mi osoby. 

Cóż, przeczytałam bez bólu, ale tak jak przypuszczałam, nie jest to powieść, która by mnie jakoś specjalnie poruszyła. Tak więc była to lektura z gatunku tylko poznawczych - próba znalezienia odpowiedzi na pytanie, czym tak bardzo niektórzy się zachwycają, w tym bliska mi osoba. No i może, w mniejszym stopniu, chęć nadążania za nowościami. Zresztą, jak to w polskim światku literackim bywa, szum wokół "Do perfekcji" wygasł szybko i gdyby nie wizyta Vincenzo Latronico w Polsce, pewnie jego powieść podzieliłaby los innych niegdyś głośno, acz przez chwilę, dyskutowanych. A teraz do rzeczy.

Anna i Tom przeprowadzają się z Włoch do Berlina. Pracują w branży kreatywnej, mogą to robić z domu, z jakiegokolwiek miejsca na świecie. Pozostanie w rodzinnym kraju wydaje im się nudne i bez przyszłości, chcą zakosztować czegoś innego. 

Wyjazd spowodowany impulsem, rozmową w barze, kiedy kariera zdawała się tkwić w martwym punkcie, a konto w banku pęczniało;

Ot, współcześni nomadzi. Wynajmują mieszkanie, obracają się w kręgu osób podobnych do siebie, ekspatów, którym, tak jak im, modny Berlin wydał się idealnym miejscem do życia. 

Nie była to prywatna mitologia; wprost przeciwnie, jej wartość wynikała z jej uniwersalności. Łączyła spotykanych Hiszpanów, Francuzów, Włochów i Amerykanów; była skodyfikowana w nieskończonej liczbie artykułów lifestyle'owych i filmów dokumentalnych, powielana w obrazach scrollowanych na facebookowych osiach czasu i w instagramowym feedzie całego pokolenia. Przypieczętowała wejście Anny i Toma do społeczności scementowanej wspólną rzeczywistością, społeczności, która sama w sobie stała się jakby rzeczywistością.

Spotkania w kawiarniach, od czasu do czasu noc spędzona w nocnym klubie, trochę używek, ale bez przesady, eksperymenty seksualne, niekoniecznie. Nadążanie za modnym, raczej z progresywnej bańki, stylem życia i dokumentowanie go w mediach społecznościowych. 

Wszyscy utożsamiali się z częścią przekonań lewicowych. Uważali się za feministów, za ludzi zaangażowanych przeciwko niesprawiedliwości społecznej, co przede wszystkim oznaczało, że oburzały ich pewne przejawy rasizmu czy seksizmu w Nowym Jorku. Anna i Tom zrezygnowali z klienta, który odmówił wycofania się z seksistowskiej reklamy. Przekazywali dziesięć dolarów miesięcznie na fundację walczącą z dyskryminacją osób LGBTQ, która to kwota zmniejszała się do niespełna dziewięciu po odjęciu prowizji pobieranej przez kalifornijskiego pośrednika. Podobnie jak ich znajomi nie byli pewni, czy podziwiać Hillary Clinton jako kobietę, czy może potępiać ją za związki z przemysłem farmaceutycznym. Ich zaangażowanie, rzecz jasna, miało charakter czysto teoretyczny; na płaszczyźnie praktycznej ograniczali się do jazdy uberem tylko podczas śnieżycy i zostawiania napiwków gotówką. Nie jadali tuńczyka.

Żadnej próby zrozumienia historii miasta, a jeśli już to w sposób bardzo powierzchowny, anegdotyczny, gadżeciarski.

Najpierw jest zachwyt, ale po jakimś czasie okazuje się, że za tym wszystkim stoi pustka. Trudno nawiązać bliższe więzi w świecie, w którym znajomi poznani na forum dla berlińskich ekspatów nagle znikają, bo decydują się wrócić do kraju albo podążyć w inne miejsce. Oczywiście pojawiają się inni, ale i oni po jakimś czasie mogą wyjechać. Płynny, ponowoczesny świat. Co pozostaje? Bycie we dwoje i niezbyt ekscytująca praca nieprzynosząca wielkich pieniędzy. Wszystko to jakoś letnie i bez emocji. Nie ma prawdziwych problemów, ale nie ma też większych ekscytacji. Cóż, wieczne święto w końcu przestaje być świętem. Tymczasem ich włoscy znajomi, którzy zostali w kraju, powoli pną się coraz wyżej, stabilizują swoją pozycję, a oni tkwią na ruchomych piaskach, stale przekonując się, że to oni wygrali los na loterii, że stabilizacja to relikt pokolenia ich rodziców. Z wygodnej rutyny wyrwie ich na chwilę kryzys migracyjny, bo, tak jak ich znajomi, uznają, że muszą się zaangażować w pomoc migrantom. 

Pobudził ich, rzecz jasna, alarm mówiący o kryzysie humanitarnym, ale również poczucie, że wokół dzieje się coś, czego nie chcą uniknąć, jakby wyczekiwane spotkanie z historią - nareszcie.

Ale i to po jakimś czasie się skończy. Pandemia poczyni w tym światku jeszcze większe wyrwy i spustoszenia. Co pozostaje? Wieczna wędrówka i poszukiwanie nowego raju. Wszak trawa jest zawsze bardziej zielona u sąsiada. Idealny świat dokumentowany w portalach społecznościowych okazuje się iluzją, rajem na pokaz, a naprawdę nic za tym nie stoi. Ale przecież to wszystko już wiemy.

To, co w tej krótkiej powieści zainteresowało mnie najbardziej, to obraz gentryfikującego się Berlina, który zmienia się na niekorzyść dla zwykłych mieszkańców, ale także dla takich ekspatów jak oni, o ironio, właśnie za ich sprawą. 

Chodzili do knajp, w których piwo rzemieślnicze kosztowało trzy razy więcej niż pils w ich dzielnicy; gromadzili się przed galeriami sztuki, które jak na ironię zachowały szyldy wyeksmitowanych handlarzy starzyzną lub szewców; zastępowali lokatorów, którzy opłacali czynsz markami wschodnimi. Zdawali sobie sprawę, że tylko zaogniają problem dotyczący ich środowiska, lecz nie myśleli o tym, podobnie jak palacze nie myślą o nowotworze płuc.

Coraz trudniej znaleźć mieszkanie, bo rosną ceny, znikają ulubione knajpki, na ich miejsce powstają nowe już nie tak swojskie i przyjazne, znikają przestrzenie, no i ludzie. Ta chłodna dokumentacja zmian zrobiła na mnie największe wrażenie. Oczywiście to nic odkrywczego, bo znam zjawisko, czytam i słucham o nim, obserwuję je w moim mieście i w innych, gdzie masowa turystyka staje się powoli przekleństwem.

Powieść nawiązuje do innej, "Rzeczy" Georgesa Pereca, której to książki nie znam, jak pewnie większość czytających Vincenzo Latronico, więc pewnie coś mi umyka. Tymczasem, aby przynajmniej wiedzieć, na czym zasadza się to odniesienie, zajrzałam do, wyjątkowo dokładnej, informacji wydawcy. Książka francuskiego pisarza opowiada o podobnej parze żyjącej w latach sześćdziesiątych zeszłego wieku. Oczywiście taka informacja nie zastępuje lektury. Nabrałam jednak ochoty, aby "Rzeczy" przeczytać, dlatego powodowana impulsem wypożyczyłam  ją bez trudu z biblioteki

Cóż, właściwie tyle mam do powiedzenia na temat "Do perfekcji" Vincenzo Latronico. Książka dokumentuje świat współczesnych nomadów, ale to nie mój świat. A ponieważ jest to opowieść chłodna i beznamiętna, stąd moje określenie dokumentuje, trudno mi jakoś emocjonalnie zbliżyć się do bohaterów. Ale pewnie nie o to chodziło. 

PS. Może jednak odrobinę i ja odnajduję siebie w tym portrecie, mimo że nie jestem współczesną nomadką, przeciwnie, wolę zasiedzenie, no i bohaterowie tej powieści są ode mnie znacznie młodsi.

Abdulrazak Gurnah "Powróceni"

Sama się sobie nie mogę nadziwić, że powieść noblisty Abdulrazaka

Gurnaha "Powróceni" (Wydawnictwo Poznańskie 2022; przełożył Krzysztof Majer) czekała  tak długo na lekturę w głębinach mojego czytnika. Nie chodzi o to, że noblista, ale że to literatura niszowa, a taką uwielbiam. Z tą niszowością oczywiście nie jest tak prosto, bo Abdulrazak Gurnah, urodzony na Zanzibarze, jako dwudziestolatek przybył do Wielkiej Brytanii, gdzie ukończył studia, mieszka i pracuje jako wykładowca literatury na jednym z uniwersytetów, no a pisze po angielsku. Wobec tego jest pisarzem angielskim czy tanzańskim? No ale jego powieści są osadzone w kraju dzieciństwa lub  dotyczą losów migrantów, a właśnie ciekawość innych światów tak bardzo pociąga mnie w literaturach niszowych. Dlaczego wobec tego teraz przyszedł czas na jego powieść? Być może niektóre i niektórzy już się domyślają - chodzi oczywiście o wizytę pisarza w Polsce, a konkretnie na Festiwalu Conrada. Przed spotkaniem, na które z trudem  zdobyłam wejściówkę, postanowiłam "Powróconych" przeczytać. No i udało się bez większego wysiłku, bo przez powieść płynie się znakomicie, chociaż tematyka wcale nie jest wesoła. I już wiem, że po kolei będę czytać kolejne książki pisarza wydawane w Polsce. A kiedy? Czas pokaże. (Dwie kolejne już mam. Tym razem na samym wierzchu mojego czytnika.)

Akcja powieści rozpoczyna się jeszcze przed pierwszą wojną światową, kiedy dzisiejsza Tanzania była kolonią niemiecką i nazywała się Niemiecką Afryką Wschodnią. Wybrzeże, gdzie przede wszystkim rozgrywają się zdarzenia, to świat wielokulturowy. Tu toczy się handel znajdujący się w rękach kupców z Indii i z innych rejonów Afryki, tu przypływają statki z rozmaitymi towarami. Życie podporządkowane jest interesom i płynie raczej spokojnie. Tymczasem w głębi lądu spokojnie wcale nie jest. Niemieccy kolonizatorzy brutalnie pacyfikują kolejne bunty i powstania, robiąc to częściowo rękami tych miejscowych, którzy zaciągają się do schutztruppe, niemieckiej armii stacjonującej w koloniach. Wykorzystują animozje pomiędzy plemionami a ludźmi z wybrzeża czy z większych ośrodków, czyniąc z najemników bezwzględne maszyny do zabijania. Z czasem ci najemnicy zwani askarysami coraz bardziej identyfikują się z Niemcami niż z miejscową ludnością. Podporządkowują sobie skolonizowane tereny i eksploatują je gospodarczo. 

Wytrwałość, z jaką miejscowe ludy odrzucały poddaństwo wobec cesarskiej Deutsch-Ostafrika, zaskoczyła Niemców, zwłaszcza po przykładnym ukaraniu Hehe na południu oraz Chagga i Meru w górach na północnym wschodzie. Wskutek rozgromienia buntowników Maji-Maji setki tysięcy umarły z głodu, a kolejne setki poległy od ran poniesionych na polu bitwy lub zostały stracone w publicznych egzekucjach. Niektórym zarządcom Deutsch-Ostafrika taki rezultat wydawał się nieunikniony. Prędzej czy później ci ludzie i tak by zginęli. Uznano, że Afrykanie muszą poczuć zaciśnięta pięść potęgi niemieckiego cesarstwa, by nauczyli się z pokorą znosić jarzmo niewoli, z każdym dniem mocniej gniotące karki opornych. (...) Żyzną ziemię przejmowali coraz liczniejsi niemieccy osadnicy. Coraz więcej ludzi obejmowano przymusem pracy, by budowali drogi, oczyszczali przydrożne kanały, tworzyli aleje i ogrody dla rozrywki kolonizatorów i ku większej chwale Kaiserreichu.

Kiedy zacznie się wielka wojna, w Polsce znana jako pierwsza, na tych terenach rozegra się walka pomiędzy  Niemcami i Brytyjczykami. Oczywiście znowu w głównej mierze odbędzie się to rękami miejscowych, którzy zaciągną się do niemieckiej armii kolonialnej albo jako żołnierze zwani askarysami, albo w roli tragarzy. Dlaczego to robią? Przecież to nie ich wojna, jak mówi jeden z głównych bohaterów, Khalifa, do innego, Ilyasa, który postanawia dobrowolnie zgłosić się do armii. Jedni  dla pieniędzy, inni, jak Hamsa oddany przez rodziców za długi pewnemu kupcowi z wybrzeża, bo to wyjście wydaje im się w ich sytuacji najlepsze, jeszcze inni, jak Ilyas, robią to niezmuszeni sytuacją ekonomiczną, ale dlatego, że zostali przez niemieckich kolonizatorów przeciągnięci na swoją stronę. Coś im zawdzięczają, mówią i piszą po niemiecku, pracowali dla nich. Umysły ludzi takich jak on  zostały skolonizowane.

... nie mieli pojęcia, że całe lata spędzą, walcząc na terenach bagnistych, górzystych, leśnych i trawiastych, w ulewę i w suszę, zarzynając i dając się zarzynać, a po drugiej stronie staną armie ludzi, o których istnieniu nawet nie wiedzieli: Pendżabowie i Sikhowie, Fante, Akan, Hausańczycy i Jorubowie, Kongo i Luba, wszyscy ci najemnicy, którzy toczyli za Europejczyków ich wojny ...

Szlak askarysów znaczyły zgliszcza i setki tysięcy umierających z głodu, oni tymczasem parli naprzód w ślepym, krwiożerczym entuzjazmie dla sprawy, której genezy nie znali, opartej na ambicjach, które w ostatecznym rozrachunku miały doprowadzić do ich poddaństwa.

Muszę przyznać, że niewiele na ten temat wiedziałam i to właśnie tło historyczne, dodatkowo naświetlone przez tłumacza w posłowiu, było czymś odkrywczym. Nieoczekiwanie najciekawszymi i najbardziej przejmującymi okazały się dla mnie te partie powieści, których akcja rozgrywa się w czasie pierwszej wojny, a jej bohaterami są żołnierze, a przede wszystkim wspomniany już Hamsa. Bardzo ciekawa jest relacja, jaka nawiązuje się pomiędzy nim, a niemieckim oficerem, któremu służy. Z jednej strony zostaje jakoś wyróżniony, z drugiej przysporzy mu to później problemów, a w końcu doprowadzi do tragedii, której omal nie przypłaci życiem. Niemiecki oficer roztacza nad nim parasol ochronny, a kiedy orientuje się, że nie jest analfabetą, chce go cywilizować, ucząc niemieckiego. To nie oznacza, że nie okazuje mu pogardy, nie wykorzystuje i nie złości się na niego. 

Co człowiek z przepięknego miasta Marbach robi w tej zasranej dziurze? Wychowałem się w rodzinie o wojskowych tradycjach i taka jest moja powinność. Dlatego tu jestem. By wziąć w posiadanie to, co nam się słusznie należy, ponieważ jesteśmy silniejsi. Mamy do czynienia z zacofańcami, z dzikusami, a jedynym sposobem na rządzenie kimś takim jest tchnąć grozę w nich (...) i siłą zmusić ich do posłuszeństwa.

Inni jednak traktują askarysów jeszcze gorzej, jakby nie byli ludźmi. Trzeba jednak przyznać, że wojna tylko do czasu obchodzi się łagodniej z niemieckimi oficerami. Potem i oni dostaną swoje.

Innym ciekawym aspektem jest kwestia  czytania i pisania. Ta umiejętność dla bohaterów i bohaterek jest bardzo ważna. Mogą dzięki niej dostać lepszą pracę, poczuć się wyróżnieni. Bywa, że jej zdobycie okupione zostaje cierpieniem, wymaga samozaparcia. Inna sprawa, że najczęściej uczą się tej sztuki w języku kolonizatorów, najpierw Niemców, po traktacie wersalskim Brytyjczyków, bo to oni przejmują te tereny od pokonanych. 

A poza tym bardzo ciekawa jest sama opowieść - losy bohaterów i bohaterek, ich pogłębione portrety, także kobiece, wzruszająca historia miłosna pary poranionych przez życie ludzi. No i dostajemy też zagadkę, której rozwiązanie nastąpi dopiero pod koniec powieści. Jest wreszcie bardzo dobrze oddane tło obyczajowe. Wszystko to niezwykle interesujące.

Przejmująca, ciekawa, rozszerzająca horyzonty powieść. 

Sylwia Zientek "Blask Montparnasse'u. Artystki i artyści Szkoły Paryskiej"

Wszystkim amatorsko interesującym się malarstwem, wszystkim,

którym wyraz galeria kojarzy się w pierwszym rzędzie z malarstwem albo rzeźbą, a nie z przymiotnikiem handlowa, polecam książkę Sylwii Zientek "Blask Montparnasse'u. Artystki i artyści Szkoły Paryskiej" (Agora 2025). Już wcześniej słyszałam o jej dwóch poprzednich książkach poświęconych malującym albo pozującym kobietom, ale wtedy jakoś się nie skusiłam. Teraz mam już je w swoim czytniku!

Najpierw jednak kilka słów o samej autorce, bo to osoba ciekawa. Niedawno wysłuchałam długiej rozmowy z nią w jednym z podcastów. Z wykształcenia wcale nie jest historyczką sztuki, ale prawniczką. Przez lata pracowała w korporacji, jednak od zawsze chciała pisać. Zaczęła od powieści, których dziś raczej nie ceni. Teraz jej pasją jest malarstwo - w swoich dwóch pierwszych książkach oddaje należne miejsce malarkom, tym znanym i tym, o których zapomniano.  Razem z mężem zaczęła  kolekcjonować sztukę. "Blask Montparnasse'u" to kontynuacja i rozszerzenie tematów podejmowanych w "Polkach na Montparnassie". 

Bo Sylwia Zientek w swojej najnowszej książce zajmuje się zagadnieniem słabo obecnym w powszechnej świadomości, czyli Szkołą Paryską.

Szkoła Paryska była fenomenem na skalę światową. Do tej pory nigdzie, nawet w kosmopolitycznym i wielokulturowym Nowym Jorku, nie uformowała się na taką skalę wspólnota artystyczna skupiająca osoby z różnych krajów, rozmaitego pochodzenia, o zróżnicowanym statusie majątkowym i społecznym, której twórczość zyskałaby rozpoznawalność i uznanie w oczach krytyki oraz szerokiej publiczności.

To jeden z ostatnich akapitów książki. Przyznam, że samo pojęcie gdzieś kiedyś obiło mi się o uszy, ale nigdy nie zgłębiałam tematu. Nie miałam też pojęcia, że wśród przedstawicieli Szkoły Paryskiej są Chagall, Modigliani, Picasso. To najbardziej rozpoznawalne nazwiska. Ale malarzy i malarek tworzących w Paryżu, głównie na Montparnassie, od początku dwudziestego wieku do czasów drugiej wojny światowej, bo to ich określa się tym mianem, były tysiące. O wielu zapomniano, inni nigdy nie odnieśli sukcesu, niektórzy, niegdyś popularni, dziś znów są przypominani.  Są wśród nich takie nazwiska jak Mojżesz Kisling, Mela Muter, Tadeusz Makowski, Chaim Soutine, Eugeniusz Eibisch, Eugeniusz Zak, a to tylko kilka z przewijających się na kartach książki. Przyznam, że wcześniej słyszałam chyba tylko o Kislingu, Muter, a najwięcej o Makowskim i właściwie tylko malarstwo tego ostatniego kojarzyłam. 

Nieprzypadkowo jest tu tyle nazwisk lub imion polskich i żydowskich. Bo to właśnie młodzi ludzie głównie z Europy Wschodniej i Środkowej przybywali tłumnie do Paryża, osiedlali się na Montparnassie, który do czasów pierwszej wojny światowej był dzielnicą podmiejską, gdzie tanio można było wynająć pracownię, i marzyli, aby malować, malować, malować i może osiągnąć sukces. Co ich przyciągało do francuskiej stolicy? Wolność artystyczna i obyczajowa, ale także intensywność życia, rozmach miasta.

W relacjach pierwszego zetknięcia się z paryską metropolią większość artystów Szkoły Paryskiej wymienia słowa "oddech" i "wolność". "W Paryżu poczułem się niczym pies zerwany z uwięzi" - pisał w "Moim życiu" Chagall.

Większość z nich, zanim się przebiła, klepała biedę. Naprawdę trzeba było mieć bardzo dużo samozaparcia, aby żyć w nieopalanych nędznych pracowniach, nie dojadać, a nawet głodować. Artystkom i artystom ze Wschodu nie zawsze było łatwo wtopić się w kulturę francuską, zrozumieć społeczne normy, obyczaje, trudnością była słaba albo żadna znajomość języka, dlatego trzymali się razem. Tak powstała między innymi polska kolonia. 

 Zdecydowanie łatwiej było się asymilować osobom wywodzącym się z rodzin ziemiańskich czy szlacheckich. Znajomość francuskiego zdobywali niejako naturalnie już od dziecka. Francuska kultura była stale obecna w ich rodzinnych domach. Jednak w Paryżu nawet artyści wychowani w takich warunkach odczuwali kompleksy z powodu pochodzenia.

Niektórym nigdy nie udało się zdobyć uznania krytyki i publiczności. Kilku zostało docenionych po śmierci. Malarki i malarze Szkoły Paryskiej nie tworzą jednego kierunku. Jedni fascynowali się kubizmem, inni ekspresjonizmem, fowizmem, jeszcze inni stworzyli własny niepodrabialny styl jak Chagall czy Makowski. W ciągu tych czterdziestu lat zmieniały się przecież mody i nurty. Zmieniał się też sam Montparnasse, który w latach dwudziestych zeszłego wieku stracił swój podmiejski charakter i stał się turystycznym i celebryckim disneylandem. Zmieniało się też nastawienie do artystów. Z jednej strony niektórzy z nich, nieliczni, zyskali status gwiazd, z drugiej im bardziej podnosił głowę nacjonalizm, tym więcej było niezadowolonych, że nie docenia się sztuki francuskiej, tylko jakieś międzynarodowe, często żydowskie, towarzystwo. A i Polacy tworzący w Paryżu polską kolonię nie mieli w swojej ojczyźnie łatwo, bo zarzucano im, że ich sztuka nie jest narodowa, tylko kosmopolityczna.

Książkę Sylwii Zientek czyta się znakomicie. Rozdziały opowiadające o codziennym życiu artystek i artystów, o dzielnicy, o tym, jak mieszkali, jak żyli, o knajpach, w których się spotykali, przeplatają się z rozdziałami poświęconymi konkretnym malarkom lub malarzom, ale także modelkom czy najbardziej zasłużonym marchandom, w tym Leopoldowi Zborowskiemu. Autorka opuszcza ich, aby w kolejnych częściach książki do nich wrócić i dopowiedzieć ich losy. Dużo miejsca poświęca kobietom, których do Paryża przybywało bardzo dużo.  

Tu (...) [mogły] swobodnie przemieszczać się po wielkim mieście, przysiąść w kawiarni, pójść do teatru, na koncert czy na jeden z wielu darmowych wykładów. (...) Dla kobiet Paryż był przede wszystkim oazą wolności.  

I to niezależnie od stanu cywilnego! 

Wielką zaletą "Blasku Montparnasse'u" jest właśnie to połączenie historii  konkretnych postaci z tego artystycznego świata, możliwość odkrycia wielu nowych nazwisk z opowieścią o dzielnicy, o przemianach, jakim podlegała jej tkanka i ten artystyczny tygiel.

James Baldwin "Mój Giovanni"

"Mój Giovanni" (Karakter 2024; przełożył Andrzej Selerowicz) to

moje trzecie spotkanie z tym amerykańskim pisarzem. Kilka lat temu po obejrzeniu ekranizacji sięgnęłam po powieść "Gdyby ulica Beale umiała mówić", a potem odpadłam od zbioru esejów wydanych też przez Karakter i nigdy już do niego nie wróciłam.

Akcja "Mojego Giovanniego" toczy się w powojennym Paryżu, chociaż muszę uczciwie przyznać, że trudno szukać w powieści jakichś odniesień do czasu zdarzeń. David, Amerykanin, wspomina historię swojej znajomości z Giovannim, młodym Włochem, którego poznał, gdy ten pracował w jednym z paryskich nocnych barów. W tym czasie dziewczyna Davida, Hella, podróżowała po Hiszpanii, bo chciała zastanowić się nad przyszłością ich związku. Ta znajomość bardzo zaważy na życiu tych trojga. 

Zacznę od tego, co może najmniej istotne - powieść Jamesa Baldwina przypominała mi trochę moją ulubioną książkę Ernesta Hemingwaya "Słońce też wschodzi", która ukazała się jakiś czas temu w nowym tłumaczeniu pod tytułem "Słońce zaś wschodzi" i przyznam, że  tej zmiany nie rozumiem. Tu dygresja, żeby się przekonać, czy tę powieść nadal mogłabym zaliczyć do tej kategorii, musiałabym ją jeszcze raz przeczytać, bo moje ponowne lektury książek Hemingwaya kończyły się różnymi wnioskami. Ale do rzeczy - to podobieństwo zasadza się na tym, że bohaterowie spędzają sporo czasu, wędrując po Paryżu i zaglądając do knajp. Żyją jak niebieskie ptaki, szczególnie David. Jest i drugie skojarzenie z Hemingwayem, tym razem mniej pozytywne - w pewnym momencie miałam wrażenie miałkości tych rozmów, które toczyły się w zadymionych barach. Poczułam się rozczarowana. Szybko jednak okazało się, że niesłusznie. 

"Mój Giovanni" jest dla mnie interesujący z trzech powodów. Pierwszy, to poszukiwanie własnej tożsamości przez Davida. Tu będę pisała wprost, bo z opisu wydawcy można się domyślić, że pod nieobecność Helli główny bohater nawiązuje romans z Giovannim. Raz jeden w czasach szkolnych przydarzyła mu się podobna historia, ale skrzętnie ją ukrył i wyparł. W Paryżu, gdzie czuł się swobodnie, bo nikt go bliżej nie znał, no i obracał się w towarzystwie młodych chłopaków, którzy za pieniądze sprzedawali się starym bogatym gejom (w tamtych czasach oni oczywiście używali słów cioty albo pedały), uległ melancholijnemu urokowi Giovanniego i pozwolił mu się uwieść. Szybko stał się dla niego bardzo ważny, pokochał go. Ale była przecież Hella. Czy David postawi sprawę jasno i wybierze Giovanniego? Czy będzie miał odwagę nie wstydzić się i asekurować

... jakieś wewnętrzne głosy napominały mnie: Wstyd! Wstyd! Tak nagle, w tak obrzydliwy sposób wplątać się z jakimś chłopcem.

 W każdym razie cokolwiek zrobiłem, wciąż tkwiło we mnie jakieś inne "ja", osłupiałe i zmartwiałe ze strachu przed życiem. Giovanni rozbudził we mnie pożądanie, uwolnił mnie od zmartwień. 

Czy możliwa jest ich wspólna przyszłość? I jak miałaby wyglądać, skoro obaj są bez grosza? Czy David wie, kim jest? Z kim chce być? Z Hellą czy z Giovannim?

Zwierzę, które obudził we mnie Giovanni, już nigdy nie zaśnie. Lecz któregoś dnia nie będzie już przy mnie Giovanniego. A wtedy - czy będę wtedy jak inni biegać za wszystkimi możliwymi chłopakami po Bóg wie jakich ciemnych ulicach, po jakichś mrocznych zaułkach?

Nawet w takim społeczeństwie jak francuskie mogliby być razem tylko dlatego, bo znajdowali się na marginesie - cudzoziemcy, niebieskie ptaki. Gdyby jednak byli ludźmi poważnymi i poważanymi, na stanowiskach, musieliby swoje prawdziwe ja ukrywać, chociaż homoseksualizm we Francji już nie był karany, podczas gdy w wielu innych krajach nadal jeszcze można było trafić do więzienia.

Kolejny powód, dla którego ta powieść nie pozostawiła mnie obojętną, to problem winy. Tu znowu zmuszona jestem do pisania o tym w formie pytań, bo więcej zdradzić nie mogę. Wprawdzie pewne sugestie, jak skończyła się ta historia, pojawiają się dość wcześnie, ale są na tyle niewyraźne, że dopiero znacznie później dowiadujemy się, co się wydarzyło. Czy David jest odpowiedzialny za to, co stało się z Giovannim? A jeśli tak, to w jakim stopniu? To kluczowe pytanie  tej powieści.

No i jest jeszcze jedna kwestia, która zwróciła moją uwagę i która wydaje się ponadczasowa, a może nawet ważniejsza teraz niż wtedy, kiedy powieść się ukazała. To kwestia klasy. W tamtych czasach na pewno na pierwszy plan wysuwały się problemy Davida zmagającego się z własną tożsamością. Dla mnie bardzo poruszająca była sytuacja Giovanniego i chłopaków takich jak on, którzy przybyli do Paryża, ale to miasto ich nie potrzebowało i odrzucało. Giovanni, który przyjechał do Francji z Włoch, z trudem utrzymuje się na powierzchni. Nawet kiedy ma pracę w barze, to i tak skazany jest na wynajmowanie nędznego pokoju na obrzeżach. Jest uzależniony od widzimisię właściciela traktującego go bardzo instrumentalnie. Tacy młodzi mężczyźni bez pieniędzy stają się łatwym łupem tych bogatych starych i najczęściej obleśnych ciot. Przynajmniej taki ich obraz odnajdujemy w powieści. Jakże inny od tego z książki chilijskiego pisarza, Pedro Lemebela, "Drżę o ciebie matadorze", która mnie olśniła. Czy tacy ludzie jak Giovanni mają jakąś szansę? Czy mają przed sobą jakąś przyszłość? Czy skazani są na dryfowanie, uzależnienie od pańskiej łaski, która na pstrym koniu jeździ? Co musieliby zrobić, aby ułożyć sobie życie? W kluczowym momencie to, że Giovanni jest cudzoziemcem, stanie się orężem w dłoniach tych umoszczonych  w mieszczańskim Paryżu mężczyzn, którzy skrzętnie ukrywają swoje tajemnice. To będzie tarcza, za którą będą mogli się skryć, przybierając maski szacownych mężów i ojców. Nikt też, poza Davidem, nie będzie roztkliwiał się nad Giovannim, wnikał w jego motywacje. Teraz nasunęło mi się skojarzenie ze sprawą Dreyfusa, na którego łatwo dało się zrzucić winę, bo był Żydem, obcym. Co prawda doszukiwanie się podobieństwa obu przypadków nie jest do końca uprawnione, ale mechanizm odrzucania i oczerniania obcego jest ten sam.

Na koniec dodam jeszcze, że bardzo ciekawa jest historia tłumaczenia tej powieści przez Andrzeja Selerowicza, o czym dowiadujemy się z jego posłowia.

Aleksandar Tišma "Kapo"

Powody sięgnięcia po "Kapo" Aleksandara Tišmy (ArtRage 2025;

przełożyła Magdalena Petryńska) były dwa. Pierwszy to moje zainteresowanie literaturami niszowymi, do których zaliczam także książki z kręgu Bałkanów. Drugie to oczywiście wydawnictwo - ArtRage, którego ofertę pilnie śledzę, co nie oznacza, że wszystko kupuję. "Kapo" stanowi trzeci tom Trylogii żydowskiej. Pierwszy, "Księga Blama", ukazał się w Polsce w roku 1978, drugi jak dotąd nie wyszedł, o trzecim właśnie piszę. Powieści nie stanowią całości, łączy je tylko tematyka. Zanim podzielę się refleksjami o książce, najpierw kilka słów o pisarzu.

Urodził się w roku 1924 roku w miasteczku na pograniczu węgiersko-serbskim w rodzinie mieszanej - jego ojciec był Serbem, matka węgierskojęzyczną Żydówką. Potem związany był z Nowym Sadem, gdzie umarł w roku 2003. Znał kilka języków, a co paradoksalne, początkowo serbskim nie władał najlepiej, chociaż to w tym języku zdecydował się ostatecznie tworzyć. Jedna z jego powieści została nawet odrzucona właśnie z tego powodu. Przerobił ją i dopiero wtedy mogła się ukazać. Pisać chciał zawsze, prowadził dziennik, który również został wydany i uznawany jest za wybitny. Był też dziennikarzem. W latach 1993-96 mieszkał we Francji, bo nie zgadzał się z reżimowymi serbskimi rządami.

Muszę przyznać, że "Kapo" nie jest łatwą lekturą. Z jednej strony miałam poczucie, że właśnie czekałam na taką powieść, bardzo ważną, znakomitą, a przy tym stawiającą jakiś opór. Bo ostatnio trafiały mi się powieści albo bardzo dobre, ale łatwe w lekturze, ot choćby "Amerikaana" Chimamandy Ngozi Adichie czy "Rzeka Czerwona" Louise Erdrich, albo może i wybitne, ale tak erudycyjne, operujące symboliką i poetyką groteski, że bardzo się męczyłam w trakcie czytania. To przypadek "Siedmiu dni u Silbersteinów" Etienne'a Leroux. Z drugiej jednak strony gdybym wiedziała, co mnie czeka, nie wiem, czy znalazłabym w sobie teraz przestrzeń na tę powieść. Mam w czytniku przynajmniej dwie takie pozycje o podobnej tematyce, które na tę przestrzeń od kilku lat czekają. 

"Kapo" to historia Vilko Lamiana, jugosłowiańskiego Żyda, który przetrwał chorwacki obóz zagłady Jasenovac, a potem Auschwitz za straszną cenę bycia kapo. Po ponad czterdziestu latach postanawia odnaleźć Helenę Lifkę, Żydówkę spotkaną w Auschwitz, która wprawdzie zawdzięcza mu życie, czego prawdopodobnie nie była świadoma, ale którą, podobnie jak kilka, a może kilkanaście kobiet, wykorzystywał  seksualnie, mając nad nimi  władzę i oferując w zamian parę kęsów chleba z masłem i szynką oraz kilka łyków ciepłego mleka. Kiedy mu się znudziły, sięgał po kolejne, nie interesując się ich losem. Chociaż już samo to jest ohydne, to przecież ma na sumieniu o wiele gorsze czyny. I zdaje sobie z tego sprawę.

"Kapo" to znakomite studium człowieka, który właściwie całe życie musi udawać, że jest kimś innym, ukrywać tajemnicę swojego żydostwa i walczyć o przetrwanie. Może tylko we wczesnym dzieciństwie, bawiąc się na podwórku z dziećmi sąsiadów, też Żydów, był beztroski i szczęśliwy. Ale już wtedy zaczął powoli rozumieć, że być Żydem to coś, czego najlepiej się wyprzeć. Tę świadomość nabył nie tylko obserwując otoczenie, ale także dzięki rodzicom, którzy chcąc go ocalić od żydowskiego losu, nie tylko go ochrzcili, ale także kultywowali w domu święta chrześcijańskie, a nie żydowskie. Potem stosował mimikrę w czasie studiów w Zagrzebiu, tak lawirując, aby przypadkiem nikt nie dowiedział się, kim naprawdę jest i nie zdemaskował go. Już wtedy strach był jego towarzyszem, ale najgorsze miało dopiero nadejść. Ten kamuflaż nie uchronił go jednak przed najgorszym. A w obozach postanowił zrobić wszystko, aby przeżyć. To wszystko oznaczało nadużycie władzy kapo [co] było mu tak samo potrzebne jak jedzenie i odzież. To bardzo eufemistyczne stwierdzenie. 

Przeżył dlatego, że ich zabijał, swoim milczeniem, swoją zgodą, ale to samo robiliby oni, gdyby byli na jego miejscu. Wszyscy przestrzegali przepisów, bo to był warunek, aby dotrwać do następnej chwili, a każdy chciał do tej chwili dotrwać, każdy kapo, każdy więzień, każdy z nowego transportu, każdy Niemiec.

Po wojnie zadawał sobie pytanie - czy mógł ocaleć, zachowując godność.

... mogłem nie bić, nie zabijać, mogłem być po stronie cierpienia i cierpieć, potępiać tych, którzy cierpienia zadawali, a nie dołączyć do nich, mogłem wytrzymać lata męki z wiarą, że nie jest ważne, czy ja będę tym ziarnkiem, które przypadkiem przetrwa, mogłem nie połakomić się na sytość, a w sytości na ciała, które w tej zgniliźnie lśniły perłowym blaskiem rozkoszy.  

Być może błąd popełnili jego rodzice, wierząc, że chrzest jest jego polisą na życie. I on w to uwierzył, dlatego nie próbował się ratować, kupując sobie fałszywą tożsamość.

I tak został pozbawiony jedynej broni ludzi ze swojej grupy - oszustwa, ponieważ ojciec wierzył, że przez chrzest już uzbroił go przeciw wszelkiemu złu ...

Ale jego cierpienie nie skończyło się wraz z wojną. Chociaż zatarł za sobą wszystkie ślady, żył w strachu, że zostanie zdemaskowany i postawiony przed sądem. 

... kim jest Vilko Lamian, znany im jako milkliwy, skromny mieszkaniec swojej ulicy, jako gorliwy urzędnik w hipotece, samotny spacerowicz i turysta wędrujący po okolicznych górach w niedziele i święta, a naprawdę bydlę, monstrum, oprawca, hitlerowski kapo, wróg nad wrogami, zdrajca nad zdrajcami, ukryty w swojej jamie, w swoim barłogu, pod maską spokojnego obywatela, który się do niczego nie miesza.

Ale jeszcze gorsze były obozowe obrazy, które do niego wracały, szczególnie od momentu, kiedy za sprawą przypadkowo znalezionej węgierskiej gazety uświadomił sobie, że Helena Lifka może żyć. Nie potrafi się od nich uwolnić, popada w paranoję, a fakt, że jest samotnikiem i nie ma się przed kim otworzyć, ten stan nie do zniesienia pogłębia. Ale czy o takich sprawach można komuś opowiedzieć? Czy potrafiłby otworzyć się przed kimś?

Muszę znaleźć kogoś, przed kim uklęknę i wszystko wytłumaczę, muszę kogoś znaleźć, myślał ze smutkiem ...

Jedynie on nie miał do kogo powiedzieć ostatnich słów, bo wyszedł z obozu, bo mentalnie był w obozie dla jednego człowieka, w obozie dla siebie samego.

Strach, poczucie winy, trauma, powracające okrutne obrazy  to wszystko sprawiało, że rzeczywiście stworzył sobie swój prywatny obóz jednego człowieka, w którym żył latami. Mimo że akcja powieści toczy się na południu Europy, czytając, miałam wrażenie, że tam stale jest ponuro, pada, niebo zasłaniają chmury, a wokół panuje szarość i brzydota. Vilko często przebywa w zamkniętych, klaustrofobicznych pomieszczeniach. Te zabiegi potęgują jeszcze sytuację nie do wytrzymania, w jakiej się znalazł.

Vilko Lamian, do którego jesteśmy dopuszczeni tak blisko, budzi mieszane uczucia. Bo nigdy, nawet przed wojną, nie był sympatycznym człowiekiem. A właściwie może mógłby nim być, gdyby nie musiał wiecznie udawać. Strach powodował, że stał się samotnikiem, żył na pół gwizdka. Podobnie było po wojnie. Ze strachu tracił okazję na przyjaźń i na bliskość z kobietą. Trudno też nie czuć obrzydzenia dla jego postawy w obozie. Trudno taką postawę zaakceptować. Z drugiej jednak strony chociaż jest osobą odpychającą, także ze względów charakterologicznych, to nie potrafiłam mu nie współczuć. Jego strach, trauma, gonitwa okrutnych wspomnień są tak znakomicie oddane, że dotykają także tego, kto jego historię czyta. Być może, wspominając przeszłość, żyjąc w wiecznym strachu, z poczuciem winy, także wobec rodziców, których nie spróbował nawet odszukać w Jasenovacu, tłumacząc swoją postawę tym, że chciał im oszczędzić dodatkowego cierpienia, nie mając się przed kim otworzyć, sam wymierzył sobie największą karę.

Chyba nie muszę już tłumaczyć, dlaczego to powieść przytłaczająca. Przez obozowe sceny, które co jakiś czas wspomina narrator, trudno przebrnąć. Nie jest to pierwsza książka o tej tematyce, jaką przeczytałam, dzięki takim lekturom mam już grubą skórę, a jednak, nie było łatwo. Dodatkową trudnością jest też sposób opowiadania. Zacierająca się rzeczywistość - obrazy z przeszłości, które stale nakładają się na to, co bohater przeżywa po wojnie, szczególnie wtedy, kiedy szuka Heleny. Brak dialogów, długie zdania.

Na pewno nie jest to lektura dla każdego. Trzeba w sobie znaleźć siłę na czytanie tej powieści. Ale bez wątpienia jest to książka bardzo dobra.  No dobrze, niech będzie, wybitna. Bronię się przed takimi słowami, bo są dziś zdecydowanie zbyt często używane.

Etienne Leroux "Siedem dni u Silbersteinów"

Kiedy tylko usłyszałam, że ArtRage ma wydać "Siedem dni u

Silbersteinów" Etienne'a Leroux (2025; przełożył Jerzy Koch), zastrzygłam uszami. To była jedna z tych powieści, które koniecznie chciałam przeczytać. Nie, nie dlatego, że wcześniej coś o niej wiedziałam. I nie dlatego, że znałam autora. Po prostu interesuje mnie RPA i jeśli tylko coś stamtąd do nas przybywa, staram się nie przegapić. Tu jedno zastrzeżenie, jeśli chodzi o najbardziej znanego przedstawiciela literatury z tego kraju, czyli Maxwella Coetzeego, to znam tylko "Hańbę", bo inne pozycje jakoś mnie nie zainteresowały. Ot, taki paradoks. Dlatego moich lektur z tamtego rejonu nie było  specjalnie dużo. Pewnie da się je zliczyć na palcach jednej ręki. Z czasów blogowych mogę przywołać "Obietnicę" Damona Galguta wydaną kilka lat temu. A z książek o RPA polecam "Wypalanie traw" Wojciecha Jagielskiego. Ale był i powód drugi. Otóż powieść Etienne'a Leroux jest nazywana wielką południowoafrykańską powieścią, w której odnaleźć można pogłosy Manna i atmosferę rodem z Lampedusy. Pada jeszcze określenie powieść farmerska, która jest jednym z nurtów literatury południowoafrykańskiej. A czym był ten typ powieści i jak ewoluował, można się dowiedzieć z posłowia pióra Jerzego Kocha. Czyż to wszystko nie brzmi wspaniale? Dla mnie tak i dlatego stosunkowo szybko oddałam się lekturze.

Od razu napiszę, że trochę nie tego się spodziewałam. Wyobrażałam sobie, że będzie to literatura realistyczna o sporym ciężarze gatunkowym. Owszem, ciężar gatunkowy jest, nie tylko spory, ale wręcz przygniatający, natomiast gorzej z realizmem, o czym za chwilę. 

Wprowadzenie w treść będzie proste i niezapowiadające tego, z czym naprawdę czytelniczki i czytelnicy spotkają się, czytając "Siedem dni u Silbersteinów". Lata pięćdziesiąte, a może sześćdziesiąte zeszłego wieku. Henry van Eeden przybywa ze swoim krewnym do posiadłości Welgevonden należącej do bogatej żydowskiej rodziny Silbersteinów, aby poznać i zaręczyć się z jedną z ich córek. To małżeństwo aranżowane - on wnosi stare nazwisko, ona majątek. Młodzi nigdy wcześniej się nie spotkali. W czasie siedmiu dni spędzonych na farmie Henry będzie ją poznawał, uczestniczył w cowieczornych przyjęciach i przysłuchiwał się rozmaitym dyskusjom. Prawda, że brzmi po bożemu? Nic bardziej mylnego.

Farma rzeczywiście przypomina sanatorium z "Czarodziejskiej góry" Thomasa Manna - jest osobnym bytem odizolowanym od świata. A o duszę Henry'ego będzie się toczyła bitwa. No z tą bitwą może nieco się zagalopowałam. Wędrówki po farmie, poznawanie tajników przedsiębiorstwa i rozmaitych ludzi, uczestniczenie w przyjęciach, rytuałach, przysłuchiwanie się sporom i dyskusjom ma przekuć go w nowego człowieka, ukształtować na nowo. Zrobić z niego kogoś na kształt bogatych, nuworyszowskich Silbersteinów, którzy cel mają jeden - produkować, produkować, produkować, konsumować, konsumować, konsumować. Kim był wcześniej? Co sobą reprezentował? Nie wiadomo. Henry wędruje, słucha, przygląda się, popełnia gafy, dobierając nieodpowiedni strój do okazji. A my razem z nim. Wędrujemy, oczywiście, gaf nie popełniamy.

To wszystko nie brzmi źle. Co w takim razie sprawiło, że poczułam, iż to nie jest powieść dla mnie? 

Po pierwsze groteska, za którą nie przepadam. Miałam wrażenie, że świat tej książki przedstawiony jest w krzywym zwierciadle. Całe to farmerskie przedsiębiorstwo, w tym zakład produkujący wino, przypominają jakąś utopijną przyszłość. Pracownicy Silbersteinów są niczym trybiki w maszynie zachwycone tym, że mogą naciskać jakieś przyciski, przykręcać jakieś śrubki, wykonywać jakieś mechaniczne ruchy, które w rezultacie mają powiększyć bogactwo właścicieli. Podobnie przedstawieni są goście przybywający każdego wieczora na gargantuiczne przyjęcie. To marionetki biorące udział w jakimś przedstawieniu. Celowo użyłam przymiotnika gargantuiczne, bo przez dom przepływają niezliczone zastępy gości, stoły uginają się pod potrawami i napojami, odbywają się jakieś rytualne tańce i ceremonie. Wszystko to razem sprawia wrażenie czegoś nierzeczywistego. Jakiegoś koszmarnego miejsca, uniwersum, w którym ja nie chciałabym się nigdy znaleźć. W tym pozornie idealnym świecie produkcji, pomnażania majątku, konsumowania czai się jednak niebezpieczeństwo - bunt pracowników. Tym razem zażegnany, ale jak będzie w przyszłości?

Moje drugie zastrzeżenie dotyczy erudycyjności powieści. Powieść nasycona jest odniesieniami do Biblii, innych książek i filozofii. Przykład najbardziej oczywisty i czytelny - te siedem dni spędzonych na farmie, w czasie których Henry zostaje stworzony na nowo, przypomina siedem dni tworzenia świata.  Pojawiają się pytania o to, skąd zło, czy jeśli zniknie, to i Bóg zniknie, jednym z zagadnień jest chaos, z którego ma wyłonić się ład. A to tylko próbka i to taka, z którą sobie poradziłam. Przyznam, że poruszałam się tylko po powierzchni książki, łapiąc zaledwie cząstkę jej niezmierzonej głębi. W dodatku trudno zorientować się, co tu jest na serio, a co zostało sparodiowane. Trochę ironizuję, ale tylko trochę. Po prostu moja wiedza filozoficzna i erudycja są bardzo skromne, dlatego czytanie takich fragmentów, a jest ich sporo, było trudne i nieco nużące.

Wiem, że powieść jest bardzo ważna, wiem, że powinna zachwycać, ale niestety nie zachwyca. Jakoś się z tą książką rozminęłam. 

Popularne posty