Gwendoline Riley "Moje zmory"

Powieści "Moje zmory" (Czarne 2025; przełożył Maciej Stroiński)

brytyjskiej pisarki Gwendoline Riley właściwie nie zauważyłam. Napisałam właściwie, bo trudno jednak powiedzieć, że o niej nie wiedziałam. Czarne to jedno z tych wydawnictw, które pilnie śledzę i jestem na bieżąco z tym, co wydają. Dlatego oczywiście zarejestrowałam, że "Moje zmory" wyszły, ale nie zamierzałam po nie sięgać. Powieść jak wiele innych, tak myślałam. Informacje wydawcy nie spowodowały, abym uznała, że czymś się wyróżnia, że czymś mnie zainteresuje. Dopiero czar autorki, który objawił mi się w czasie rozmowy przeprowadzonej w Trójce przez Michała Nogasia, sprawił, że postanowiłam przekonać się, czy rzeczywiście powieść będzie warta uwagi. Bo Gwendoline Riley zaintrygowała mnie opowieścią o swojej książce. Na szczęście jednak odrobina nieufności pozostała i postanowiłam wypożyczyć ją z biblioteki. Cóż, resztki instynktu, niestety, mnie nie zawiodły - jestem rozczarowana.

"Moje zmory" to taki rodzaj powieści, której równie dobrze mogłabym nie przeczytać i dziury w niebie by nie było. Ale ogromnej straty też nie ma, gdyż lektura nie zajmuje wiele czasu, bo książka niewielkich w gruncie rzeczy rozmiarów, niby dwieście stron, ale druk spory, dialogów bardzo dużo, a na stronach wiele wolnej przestrzeni, no i nie wymaga intelektualnego wysiłku, więc się przez nią płynie. Recenzje ma raczej pozytywne. Z ich nagłówków, które wyskakują mi w internecie, dowiaduję się, że: kroi emocje jak surowe mięso, pokazuje brzemię życia w dysfunkcyjnej rodzinie, to powieść o inicjacji egzystencjalnego smutku. Ma zachwycać, a jednak nie zachwyca, że sparafrazuję słowa Gombrowicza. Cóż, najwyraźniej nie poruszyła moich emocji. Chciałam napisać, że nie trafiła w moje zainteresowania, bo nie opowiada o moich problemach, ale szybko uszczypnęłam się w palec śmigający po klawiaturze, bo przecież to nie tak. Przecież to dlatego literatura jest dla mnie tak ważna, bo pokazuje mi także światy, które nie są moimi. Tym razem jednak pozostałam obojętna.

Ale najpierw kilka zdań wprowadzenia. "Moje zmory" to opowieść Briget, która wspomina dzieciństwo i opowiada o rodzicach, którzy bardzo szybko się rozstali. Ojciec już nie żyje, a kontakty z matką i siostrą ma bardzo luźne. Mieszkają w różnych miejscowościach, z matką widuje się właściwie raz do roku, aby uczcić jej urodziny. Zawsze tak samo, według ustalonego rytuału. Są jeszcze irytujące rozmowy telefoniczne.

Muszę przyznać, że początkowo czytałam z zainteresowaniem. O swoich i siostry cotygodniowych spotkaniach z ojcem narratorka opowiada tak, że te fragmenty budzą uśmiech na twarzy. Przynajmniej ja je tak odbierałam. Ot, takie wspominki, z których po latach pozostała tylko zabawna anegdota. Być może jednak nie taka była intencja Gwendoline Riley, gdyż w gruncie rzeczy śmiać się nie ma z czego, bo ojciec Brigite był postacią niezwykle irytującą. Facet, który nie bardzo wiadomo, z czego żyje, a przynajmniej ja tego nie zarejestrowałam, ale któremu wydaje się, że zjadł wszystkie rozumy. Stara się sprawiać wrażenie, że na wszystkim zna się najlepiej, a w gruncie rzeczy całą swoją mądrość czerpie  z tego, co usłyszy od innych. Potrafi być namolny, kpi sobie z córek, nie raz, nie dwa stawia je w niezręcznej sytuacji, powodując, że wstydzą się jego zachowania. Trudno go zignorować, bo jest jak giez, który jeśli namierzy ofiarę, to nie da jej spokoju. Nie pomaga pogrążenie się w lekturze i udawanie, że nie słyszy się jego pytań i komentarzy. Ojciec jednak szybko znika ze wspomnień córki, a na pierwszy plan wysuwa się matka.

Chodziła do pracy, której nie znosiła, i mieszkała w domu, którego nienawidziła; wyszła za mąż i urodziła dzieci w ramach wielkiej maskarady mającej oszukać wszystkich, a jej dać wrażenie, że osobiście pociąga za sznurki. Postanowiła, że będzie odstawać. Że będzie wyrzutkiem, znajdą i brzydkim kaczątkiem. Musiała tylko być dzielna i czekać na lepsze czasy. 

Owszem, przyjmowała rolę znajdy, brzydkiego kaczątka i ofiary, ale robiła to z przytupem. Stale w czymś uczestniczyła, gdzieś biegała, wyjeżdżała, była bardzo aktywna. Niby poznawała wiele osób, ale właściwie z nikim nie potrafiła zbudować jakiejś relacji. O większości tych ludzi wypowiadała się z pogardą.

Chciałam się dowiedzieć tylko jednej rzeczy: dlaczego mój ojciec? Dlaczego wyszła akurat za niego?

- No, tak jakoś wyszło - odpowiedziała zapytana wprost. - Ty dziś nie zrozumiesz, jaką presję wywierano na dwudziestosześciolatce, by znalazła sobie męża. Żeby była zamężna.

- Dziadek cię naciskał?

- Wszyscy po kolei. Takie były czasy, Bridge.

- I trzeba było mieć dzieci.

- Ano na dzieci też było parcie. 

- A ty nie chciałaś odstawać?

Złożyła ręce nad głową. Koniec tematu.

To ostatnie zdanie pokazuje istotę problemu w relacjach Brigite i jej matki. Z jednej strony domagała się uwagi, miała pretensje o jej brak, z drugiej pozostawała zamknięta, trudno było do niej dotrzeć, przebić się przez barierę, którą wokół siebie stawiała. Odpowiedź na zainicjowany przez nią kontakt szybko wywoływała z jej strony zniecierpliwienie i gniew. Czuła się kontrolowana i nękana. Nie sposób było ją zadowolić. Coroczne urodzinowe spotkania matki i córki przypominały odgrywany zawsze w ten sam sposób teatrzyk. Te same pytania, rozmowy na ten sam temat, te same gesty i miny. Brigite nie wtajemniczała matki w swoje sprawy, ba, nie chciała jej nawet zaprosić do swojego mieszkania, przedstawić  partnera. Właściwie zamykała się przed matką tak jak ona przed nią, ponieważ uważała, że w gruncie rzeczy jej ciekawość jest przelotna, że nie będzie interesować jej odpowiedź, bo naprawdę skupiona jest tylko na sobie.

Na pewno zaletą powieści są portrety najpierw ojca, potem matki. Niestety to dla mnie za mało. Po jakimś czasie zaczęłam się nudzić opowiadaną po raz któryś kolejną sceną urodzin, podobnymi historiami o matce. Wszystko to przestało mnie interesować. No i zadawałam sobie pytanie - dlaczego Brigite aż tak bardzo trzyma matkę na dystans, odsuwa ją od siebie, w razie czego cały ciężar kontaktów zrzucając na siostrę, która mieszkała bliżej? Dlaczego aż tak bardzo nie chce poznać jej ze swoim partnerem? Wstydzi się jej? Chroni go przed nią? Jakoś nie potrafiłam wniknąć głębiej w jej intencje i motywacje. Niby rozumiałam, że zaciążyło na niej wychowanie w takiej, a nie innej rodzinie, że najprawdopodobniej też ma problemy z nawiązywaniem relacji, że chce się jak najbardziej odciąć, ale tego nie czułam. Czegoś mi zabrakło, byłam obojętna na los Brigite. Pozostała dla mnie nieprzenikniona. Już bardziej współczułam jej matce, kiedy wręcz żebrała o to, aby mogła odwiedzić córkę i poznać jej partnera. I nie, nie czuję się zgorszona postawą Brigite. Doskonale rozumiem, że relacje między dorosłymi dziećmi i rodzicami różnie się układają. Po prostu zadaję sobie pytanie, dlaczego aż tak.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty