Wojciecha Jagielskiego znałam dotąd z publikacji prasowych, nie czytałam żadnej z jego książek. Dlaczego wobec tego nagle sięgnęłam po najnowszą, "Wypalanie traw" (Znak 2012)? Powodem były nie tylko bardzo pozytywne opinie, ale przede wszystkim tematyka. Od czasów lektury "Suchej białej pory" Andre Brinka zawsze sięgam po książki z RPA, oczywiście jeśli tylko wpadnie mi w ręce coś interesującego. Nie powiem, żeby było tego jakoś specjalnie dużo, ale tych kilka, które przeczytałam, pozwoliły mi chociaż trochę zorientować się w sytuacji tego kraju. Reportaż Jagielskiego tę wiedzę znakomicie uzupełnił. Napisałam reportaż, ale to określenie nie bardzo pasuje do "Wypalania traw". Już lepsze byłoby stwierdzenie reportaż literacki. Zaczyna się jak powieść. Trzecioosobowy narrator w pierwszym rozdziale przypominającym prolog prezentuje bohaterów swojej książki. Czarnoskórego Tommiego Lerefolo, miejskiego radnego w miasteczku Ventersdorp. Raymonda Boardmana, farmera, potomka angielskiego pastora, który około roku 1820 przybył do Kraju Przylądkowego (zalążek dzisiejszego RPA). Henka Malana, Bura, właściciela nie najlepiej prosperującej tawerny Pod Rajskim Żurawiem, jednym słowem przedstawiciela niższej warstwy białych. I przede wszystkim Eugene'a Terre'Blanche'a, farmera, założyciela Afrykanerskiego Ruchu Oporu, człowieka, którego bali się politycy, a czcili Burowie, głównego bohatera tej opowieści. Ale już kolejny rozdział to bez wątpienia literatura faktu: ujawnia się reporter, który nie eksponując siebie nadmiernie, rozmawia z bohaterami tej historii i przekazuje informacje o kraju. Potem obie techniki pisarskie będą się przeplatać. Może właśnie dzięki temu opowieść jest tak interesująca, że trudno się od lektury oderwać.
Chociaż książka ma swoich wyraźnie nakreślonych bohaterów (najważniejszych wymieniłam, ale jest ich znacznie więcej), znakomicie scharakteryzowanych i opowiedzianych, to jest także historią RPA w pigułce (trzystustronicowej). Nawet czytelnik, który niewiele wie o tym rejonie świata, dowie się całkiem sporo, a ktoś, kto trochę już się orientuje, swoje wiadomości poszerzy i uporządkuje. Jagielski pisze o początkach kolonizacji Przylądka Dobrej Nadziei przez przybyłych z Europy Holendrów (to od nich wywodzą się Burowie), o konflikcie brytyjsko - holenderskim o te tereny, o walkach z rdzennymi mieszkańcami tych ziem, o Wielkiej Wędrówce Burów, która stanowi ich mit założycielski, o wojnie zwanej burską, wreszcie o ideologii apartheidu i długoletniej walce z nim czarnych mieszkańców pod wodzą Nelsona Mandeli, no i również o tym, co stało się z krajem, kiedy ten znienawidzonysystem ostatecznie się skończył. A wszystko to niezwykle interesujące. Autor kreśli też sytuację społeczną. Pokazuje konflikty rozsadzające społeczeństwo RPA. Wbrew stereotypom nie jest to tylko konflikt pomiędzy czarnymi a białymi. Mur dzieli również tych ostatnich. Anglicy, a właściwie potomkowie angielskich kolonizatorów, i Burowie to dwa odrębne światy. Dzielą ich zaszłości historyczne, religia i stosunek do apartheidu, którego ideologiczne podwaliny stworzyli Burowie. Oni swoją niechęć do czarnych wywiedli z religii, z Biblii. Apartheid oznacza po prostu osobno. Wszystkie zakazy i nakazy, które, o czym się raczej nie wie, dawały się we znaki także białym, służyły niemieszaniu ras: czarnej i białej (szczególnie Burów, którzy uważali się za naród wybrany). Inaczej rdzennych mieszkańców traktowali Anglicy. Oczywiście też z wyższością (podobnie jak mieszkańców innych kolonii, na przykład Hindusów), ale wynikało to z banalnych pobudek. Czuli się po prostu lepsi, cywilizowani. Chociaż mniej więcej wiemy, czym był apartheid, Jagielski pozwala znacznie lepiej poznać koszmar i aberrację tej ideologii. Pokazuje jak wyglądało życie czarnych i białych obwarowane szczegółowymi przepisami regulującymi każdą dziedzinę, a wszystko po to, aby mogli żyć całkowicie osobno. Ale "Wypalanie traw" to także opowieść o tym, co dzieje się, kiedy nastąpi wielka zmiana (taką zmianą był koniec apartheidu, zwycięstwo Mandeli, przejęcie władzy przez czarnych w pokojowych negocjacjach). I w tym sensie to opowieść uniwersalna. Jest jak zawsze. Najpierw wielka radość, potem rozczarowanie. Nieprzygotowanie zwycięzców do sprawowania władzy, widoczne szczególnie na prowincji. Koncesje na rzecz białych, dawnych prześladowców, w imię wyższych racji. Rozwarstwienie społeczne i poczucie, że od zwykłego człowieka, nawet jeśli jest miejskim radnym (Tommy Lerefolo), nic nie zależy, że wszystko decyduje się gdzieś daleko na szczytach niedosiężnej władzy. No i znane choćby z "Hańby" Coetzee'go niepokoje społeczne: napady na białych farmerów. Ich przyczyną jest nie tylko chęć odwetu, ale także bieda wykluczonych czarnych.
Ale książka Jagielskiego to nie wykład historyczny czy praca z dziedziny socjologii. To przede wszystkim opowieść o ludziach z prowincji, ich nadziejach i rozczarowaniach. O Tommym Lerefolo, który kiedyś walczył z apartheidem, siedział w więzieniu, był torturowany, a teraz stopniowo poddaje się zniechęceniu, bo widzi, że w Ventersdorpie niewiele się zmienia, a i w kraju sprawy nie mają się dobrze. Lata płyną, czarni i biali nadal żyją osobno. O Raymondzie Boardmanie, białym idealiście, dla którego koniec apartheidu oznacza ulgę, możliwość symbolicznego oczyszczenia, naprawienia krzywd. Ale i jemu przyjdzie rozczarować się nową rzeczywistością. Bo czarni na farmie nie chcą poczuć się współgospodarzami, bo biali traktują go jak wroga (nie tylko z powodu tego, że nie jest Burem, przede wszystkim dlatego, że stara się traktować czarnych jak partnerów, chcąc im zadośćuczynić krzywdy), bo robi się niebezpiecznie, bo farmę nękają finansowe problemy, bo czuje się na prowincji obco, mimo że to ziemia jego przodków. O Henku Malanie, który teraz musi ustąpić nie tylko bogatszym białym, ale i czarnym. Dla niego koniec apartheidu oznacza tylko strach przed nowym. To dlatego tacy jak on byli wiernymi wyznawcami białego guru, wodza, obrońcy apartheidu, makiawelicznego twórcy Afrykanerskiego Ruchu Oporu, Eugene'a Terre'Blanche'a. Ale i on jest rozczarowany. Bo chociaż hipnotyzował tłumy podzielających jego poglądy Burów, to kiedy przyszło do ostatecznej rozgrywki, większość pozostała bierna. Bo zdradzili burski naród jego przywódcy, a on, ostatni bojownik, trafił do więzienia za złe traktowanie czarnych, co nie mieściło mu się w głowie. Bo zgorzkniały musiał zająć się farmą, czego nie lubił. A jeśli był świadom swojego końca, to i on musiał go rozczarować.
A może książka Jagielskiego jest przede wszystkim o tym, ile zła niesie fanatyczna ideologia o religijnych korzeniach? A może o prowincji, która konserwuje to, co było, i opiera się zmianom, nienawidzi inności, wytwarza własne zależności i więzi? A może o sławie i upadku niebezpiecznej, charyzmatycznej jednostki? Dajmy spokój tej wyliczance. Jest po prostu "Wypalanie traw" o tym wszystkim. Świetna książka, chociaż smutna. Trudno dostrzec w niej światełko nadziei. Opisywany świat mimo że piękny, mnie wydaje się odstręczający. A jednak Wojciech Jagielski mówi, że RPA go fascynuje. Dlaczego? Przyznam, że nie bardzo rozumiem, wszak kreśli obraz tego kraju w ciemnych barwach. Kiedy czytam książki Pawła Smoleńskiego o Izraelu, to przy całym jego krytycyzmie, odnajduję w nich fascynację autora tym miejscem. Inaczej jest w przypadku Jagielskiego. Może odpowiedź na pytanie, co go tak ciągnie do RPA, znajdę w jego następnej książce, którą teraz pisze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz