To nie są najnowsze filmy, na ekrany weszły na przełomie czerwca i lipca, ale z powodu wakacyjnej podróży piszę o nich dopiero teraz. Ciągle jeszcze można je zobaczyć w kinach. Nie są to dzieła wybitne, ale oba trzymają poziom. Można je obejrzeć z przyjemnością, jednak dziury w niebie nie będzie, jeśli się je pominie.
Jeszcze przed podróżą dałam się skusić na najnowsze dzieło Davida Ondriczka (twórcy słynnych "Samotnych") "W cieniu". Kto widział tamten film, kto zna czeskie kino, będzie bardzo zaskoczony, bowiem najnowszy obraz Ondriczka znacznie różni się od tego, do czego przyzwyczaili nas Czesi. Zwykle oglądamy ich filmy współczesne, które nawet jeśli dotyczą spraw poważnych, zabarwione są humorem, często absurdalnym. Wyjątkiem, który przychodzi mi do głowy, jest Bohdan Slama, twórca "Pszczół", "Szczęścia", "Mojego nauczyciela" czy "Czterech słońc". Tymczasem "W cieniu" to czarny kryminał, którego akcja osadzona jest w Czechosłowacji w latach pięćdziesiątych zeszłego wieku w przededniu wymiany pieniędzy, co w tym wypadku ma znaczenie. Twórcy filmu mimo że ubrali swoją historię w formę popularną, mówią o sprawach poważnych. Opowieść bardzo mocno dotyka przeszłości, akcja nieprzypadkowo toczy się właśnie w latach stalinowskich. Tło historyczne na pewno nie jest tu tylko ozdobnikiem, ale istotą. Ważniejsze było dotknięcie tamtych politycznych problemów niż kryminalna intryga. Pewnie stąd nieoczekiwane i nietypowe zakończenie. Kiedy oglądałam "W cieniu", przypomniał mi się "Rewers" Lankosza. Ta sama konwencja kina noir, ten sam czas. Jednak o ile "Rewers" utrzymany jest w konwencji groteskowo-komediowej, o tyle czeski film ma tonację serio. Tym bardziej widać, że gatunek w tym przypadku to sprawa drugorzędna. Liczy się temat. Warto wybrać się na ten czeski film. Ma wszelkie zalety czarnego kryminału: zagadkę, mroczną atmosferę, napięcie, ciekawego bohatera, a przy tym dotyka spraw ważnych. I nie przeszkadza mi, że gdy po seansie zastanawiałam się nad intrygą, to dostrzegłam w niej pewne mielizny i niedociągnięcia. Kiedy jednak siedziałam w ciemnej, kinowej sali, w ogóle nie zwróciłam na to uwagi.
I film drugi, hiszpański, "18 spotkań przy stole" Jorge Coiry, zupełnie inna propozycja. Postanowiłam wybrać się do kina z powodu sentymentu do miejsca akcji, Santiago de Compostella. Lubię oglądać na ekranie miejsca, w których byłam, pewnie nie jest to tylko moja słabość. Miasto nie jest tu jakoś szczególnie eksponowane, ale zawsze przyjemnie popatrzeć. A film? Zaczyna się nieco pompatycznie głosem zza kadru, który informuje, ile to posiłków dziennie zjadanych jest w różnych miejscach w mieście i co się wtedy dzieje. A potem jest sześć śniadań, sześć obiadów i oczywiście sześć kolacji i, co nietrudno zgadnąć, kilkunastu bohaterów, którzy je jedzą w różnych miejscach i konfiguracjach. Posiłkowi, jeśli spożywany w towarzystwie, powinna towarzyszyć rozmowa. Tak jest, czego nie trudno się domyślić, tutaj. O czym rozmawiają biesiadnicy? Zarysowane historie krążą przede wszystkim wokół uczuć, chociaż nie tylko. Większość bohaterów chce tego dnia załatwić coś dla nich istotnego. Dla towarzyszących im przy posiłku osób te wieści są często nieoczekiwane, smutne, kłopotliwe. Nagle ich życie wywraca się do góry nogami. Jak to w takich filmach bywa, są okazje do śmiechu, są i do wzruszeń. To, co podobało mi się najbardziej, to prawda niektórych historii. Znam te miny, znam te gesty, znam to zdziwienie, znam te łzy, znam ten strach, znam tę niepewność (albo potrafię je sobie wyobrazić). Lubię odnajdywać w kinie i w literaturze swoje przeżycia. Tyle. Cóż jeszcze dodać? Chyba to, że film naprawdę dobrze się ogląda. Porządne kino obyczajowe.
Iść czy nie iść do kina? Ja byłam, nie żałuję, ale nie będę się upierała, że te filmy zobaczyć trzeba koniecznie. Na pewno ważniejszy jest obraz czeskiego reżysera. I z taką konkluzją, czytelniku tej notki, zostawiam cię do następnego razu, który jak zawsze we czwartek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz