"Sugar Man". Fantastyczny dokument!

Być może pisanie dopiero teraz o "Sugar Manie" to już musztarda po obiedzie, przecież od premiery minęło kilka tygodni, ale postanowiłam jednak skrobnąć parę słów, aby namówić, kogo się da, do obejrzenia tego dokumentu. Wiedziałam, że film ma świetne recenzje i wiele nagród na koncie, ale jakoś nie miałam ochoty na opowieść o zapomnianym muzyku. Może gdyby w kinach mniej się działo... Ale kiedy "Sugar Man" wszedł na ekrany, było co oglądać. Aż wreszcie przyszedł moment posuchy i postanowiłam jednak dać mu szansę. I pomyśleć, jak niewiele brakowało, a przegapiłabym tak rewelacyjny film! Naprawdę nie wiem, kiedy minęło półtorej godziny w kinie! Oglądałam niemal z otwartą buzią, a potem razem z pozostałymi widzami czekałam do końca, aż wybrzmi ostatnia nuta końcowej ballady! Wszystko w tym filmie jest świetne. I historia zapomnianego amerykańskiego muzyka, który miał wszelkie dane, aby zrobić karierę na miarę Boba Dylana, ale z niewiadomych przyczyn nie spodobał się publiczności. I konstrukcja, niemal kryminalna, bo dwóch jego fanów z RPA, gdzie nieoczekiwanie stał się niezwykle popularny, o czym nikt nie miał pojęcia, postanawia odkryć zagadkę jego śmierci. I muzyka, przyjemne dla ucha, proste, nostalgiczne ballady o życiu. Ale przede wszystkim jest to bardzo wzruszająca, niemal nieprawdopodobna, a jednak prawdziwa, historia niezwykłego, skromnego człowieka: muzyka latynoskiego pochodzenia, Rodrigueza. Historia, która chwyta za serce. Przyznam się, że kiedy ostatecznie wybierałam się na ten film, raczej ciągnęło mnie miejsce akcji, RPA, niż sam bohater. Tymczasem to właśnie opowieść o nim zawładnęła mną tak mocno. Tyle w tej części, reszty zdradzić nie mogę, bo odebrałabym przyjemności komuś, kto zamierza "Sugar Mana" obejrzeć. Kończę apelem, aby zrobić to koniecznie, nawet jeśli nie jest się specjalnym fanem muzyki takiej czy innej. A kto film widział, może zajrzeć na moment do ciągu dalszego, który dziś króciutki.

A w króciutkim ciągu dalszym chciałabym podzielić się trzema refleksjami.

Pierwsza dotyczy bohatera. To, co fascynuje w tym człowieku, to jego filozofia życiowa. Niezwykła skromność. Może ktoś inny na jego miejscu próbowałby jakoś zdyskontować ten nieprawdopodobny i zupełnie nieoczekiwany sukces, jaki stał się jego udziałem w RPA, może czułby żal do losu, może nawet wściekłość, że przeszła mu kolo nosa kariera i fortuna, tymczasem Rodriguez pozostaje sobą. Nie tylko nie czuje żalu, ale też nie zmienia nic w swoim życiu. Nadal mieszka w skromnym domku w Detroit, nadal wykonuje tę samą podrzędną, nisko płatną pracę. Nikt z jego znajomych nie ma pojęcia, że w RPA jest wielką gwiazdą, idolem, który na koncertach gromadzi tysiące fanów w różnym wieku znających jego piosenki na pamięć, a potem godzinami rozdaje autografy! Wizyty w RPA są jak sen, jak święto, po którym wraca do zwyczajnego życia. Wielkie emocje, muzyczne spełnienie, a potem codzienność. Można mieć wątpliwości, czy to jawa, czy sen. Rodriguezowi dane jest od czasu do czasu przebywać w innym świecie, żyć innym, ekscytującym życiem muzycznej gwiazdy. A mimo tego dla niego równie ważne, a może ważniejsze są zwyczajne dni w szarym, skutym mrozem, brzydkim Detroit. Warto wspomnieć, że zawsze był człowiekiem wrażliwym na sztukę, nie tylko muzyczną. Zarażał nią swoje córki, prowadził do muzeów, a jednocześnie pracował jako prosty robotnik.

Druga refleksja będzie dotyczyć tego, jak dziwnie plecie się życie. Co decyduje, że jednemu się udaje, a drugiemu nie? Gdyby nie splot przypadków, zbiegów okoliczności i uporu dwóch ludzi, Rodriguez nigdy nie zostałby odnaleziony i nigdy nie dowiedziałby się, że  gdzieś w dalekim, egzotycznym RPA jest legendą i ikoną marzeń o wolności. Jego proste ballady trafiły do serc milionów słuchaczy (brr, co za egzaltacja!), pokazując im alternatywę dla ich życia, budząc nieoczekiwane tęsknoty i po prostu wyrażając  marzenia. Fascynacja jego muzyką odcisnęła się też na życiu tych, którzy tak wytrwale zbierali wiadomości o nim, a potem postanowili go odszukać. Dla nich odkrycie, że żyje, a potem rozmowa z nim i wreszcie spotkanie były też czymś nieprawdopodobnym, czymś z pogranicza snu. I oni, i Rodriguez nagle niczym Kopciuszek znaleźli się na wspaniałym balu. Im spotkanie z idolem dało impuls do zmiany, on wybrał dawne życie.

I wreszcie refleksja trzecia, najkrótsza i może najmniej istotna. Pisałam we wstępie, że miałam nadzieję przy okazji tego filmu dowiedzieć się czegoś jeszcze o RPA. Tymczasem RPA nie ma tu za wiele, za to spore wrażenie zrobiły na mnie obrazki z Detroit, które przypomina miasto duchów. Puste, zaniedbane, brzydkie, skute śniegiem, jak wymarłe. Tym bardziej kontrastuje ze słonecznymi kadrami nadmorskiej drogi prowadzącej do Kapsztadu.

Tyle. Nie piszę więcej, bo najważniejsze są w tym filmie wzruszenia i przeżycia, które trudno wyrazić słowami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty