Po bardzo atrakcyjnej filmowej zimie i przedwiośniu nastał czas posuchy. Niestety obawiam się, że tak już będzie do jesieni. Nawet jeśli wśród zapowiedzi widzę tytuł, który ewentualnie chciałabym zobaczyć, to kiedy przychodzi do premiery, recenzje nie pozostawiają złudzeń: szkoda czasu i pieniędzy na bilet. W tej chwili niczego gorączkowo nie wyczekuję. Przepraszam, pomyliłam się, jest jeden film, na który chcę się wybrać koniecznie. To "Inny świat", opowieść Doroty Kędzierzawskiej o Danucie Szaflarskiej. Pewnie jednak wyprodukowano go w śladowej ilości kopii, bo jakoś na razie w zapowiedziach w moim mieście go nie widzę. Mam nadzieję, że dotrze. Póki co wybrałam się na najnowszego Almodovara, na którego czekałam, ale trudno powiedzieć, że z wypiekami na twarzy. Jego dwa ostatnie filmy nie były już tym, do czego mnie przyzwyczaił. Zwłaszcza "Przerwane objęcia", to już w zasadzie tylko melodramat bez tego charakterystycznego dla reżysera szaleństwa. "Skóra, w której żyję" to wprawdzie powrót na stare tory, ale klasa nie ta co dawniej.
Niestety, "Przelotni kochankowie" to katastrofa! Wyszłam z kina rozczarowana, wściekła i smutna. Rozczarowana, bo spodziewałam się może niekoniecznie arcydzieła, ale nie takiego gniota! Wściekła, bo gdybym wiedziała, to po prostu darowałabym sobie wizytę w kinie, tym samym nie musiałabym być świadkiem aż takiej wpadki jednego z moich ulubionych reżyserów. Smutna, bo żal patrzeć, jak upada ktoś dla nas ważny. Czy tak już będzie zawsze? Czy muszę pogodzić się z tym, że już nigdy nie będę czekała z wytęsknieniem na żaden film Almodovara i Allena, którego też dotknął twórczy kryzys? Czy pozostaną mi tylko ich dawne obrazy? To i tak dużo, ale chciałoby się znacznie więcej. A teraz w krótkich żołnierskich słowach o tym, dlaczego "Przelotni kochankowie" to film beznadziejny. Po pierwsze jest po prostu nieśmieszny (to, co teoretycznie powinno śmieszyć, nie śmieszy), po drugie śmiertelnie nudny (naprawdę miałam ochotę wyjść z kina, siedziałam znudzona i obojętna na to, co na ekranie), po trzecie nadmiernie obsceniczny (nie jestem świętoszką, niejedno w kinie widziałam, ale myślę, że gdyby tyle takich obscenicznych dowcipów znalazło się w polskim filmie, to recenzenci zniszczyliby reżysera, oskarżając o zły gust) i po czwarte o niczym (a właściwie o tym, o czym Almodovar opowiadał nie raz; oczywiście nie miałabym nic przeciwko powtarzaniu, gdyby wady, o których właśnie napisałam, nie sprowadziły problematyki do banału). Tyle, z żalem, o "Przelotnych kochankach", a teraz o filmie z innej bajki.
Kto jeszcze nie był na "Panaceum" Stevena Soderbergha, niech koniecznie nadrobi tę zaległość. Film grany jest już od jakiegoś czasu, dlatego może powoli schodzić z ekranów. To oczywiście kino rozrywkowe, określane przez dystrybutora mianem dramatu, kryminału i thrillera. Rzeczywiście, da się zakwalifikować film w ten sposób, może najmniej w nim dramatu, a ściślej jest to dramat rodem z kina lżejszego kalibru. Historia młodego lekarza psychiatry, którego pacjentka pod wpływem przepisanego leku zaczyna zachowywać się dziwnie, trzyma w napięciu. Ogląda się ją znakomicie. Są podejrzenia, jest tajemnica, próba wyjaśnienia prawdy, bohaterowie nagle znajdują się w sytuacji bez wyjścia, w potrzasku, zwroty akcji przyjemnie zaskakują, film nieoczekiwanie zmienia swój charakter, zakończenie jeszcze bardziej zaskakuje (nie myślę o rozwiązaniu tajemnicy, które akurat, jak często bywa, nieco rozczarowuje, ale samej końcówce), a i pomyśleć jest o czym. Soderbergh porusza w swoim filmie całkiem ważne kwestie: odpowiedzialności lekarza za pacjenta, pazerności koncernów farmaceutycznych i wreszcie pyta o granice psychiatrii czy może bardziej psychoterapii. Gdzie kończy się leczenie, a gdzie zaczyna manipulacja i ubezwłasnowolnienie? To wystarczy, aby wybrać się do kina dla czystej przyjemności. A do tego jeszcze przystojny Jude Law, intrygująca Rooney Mara i demoniczna Catherina Zeta-Jones. Dajmy sobie spokój z nudnym jak flaki z olejem Almodovarem, zamiast tego wybierzmy "Panaceum".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz