Po marnym filmowym maju czerwiec na szczęście okazuje się całkiem udany. Jest co oglądać. W miniony weekend w kinie byłam aż dwa razy, a trochę wcześniej widziałam najnowszego Ozona, którym wszyscy tak bardzo się zachwycają. Czy słusznie? O tym za chwilę. Najpierw podzielę się najświeższymi wrażeniami.
W piątek wybrałam się na "Inny świat" Doroty Kędzierzawskiej, dokument o Danucie Szaflarskiej, a właściwie z Danutą Szaflarską. Film, o którym wiele dobrego słyszałam i na który czekałam. I warto było. Prosty, ale dzięki bohaterce niezwykle ciekawy. Przez ponad półtorej godziny oglądamy na ekranie Danutę Szaflarską, która opowiada o swoim życiu, głównie o dzieciństwie, młodości, wojnie, powstaniu warszawskim i czasach tuż powojennych, czyli o tytułowym innym świecie. Opowieść od czasu do czasu urozmaicają stare zdjęcia rodzinne, kadry z pierwszych powojennych filmów, w których zagrała ("Zaczarowane piosenki" i "Skarb"). Ale to tylko ozdobniki, miłe dodatki, bez których film i tak oglądałabym z zapartym tchem, bo przecież najważniejsza jest Szaflarska. Ona i jej bardzo ciekawa opowieść o wiejskim dzieciństwie w Kosarzyskach, warszawskim i wileńskim wielkim artystycznym świecie, wojnie i powstaniu warszawskim, wcale nie patetyczna, często zabawna, okraszona humorem, starczają za wszystko. Ale nie tylko opowiadane zdarzenia przykuwają uwagę, przede wszystkim z niesłabnącym zainteresowaniem patrzy się na samą Szaflarską. Mocno starsza pani (dwa lata temu, kiedy film powstawał, miała 96 lat), od której bije piękno i pogoda ducha. Aktorka jest jak trzpiotka, potrafi się śmiać z siebie, uśmiechać do swoich wspomnień, często wybucha śmiechem, prawie cały czas jest pogodna i tylko kilka razy (dwa, może trzy) przerywa, kiedy opowiada o czymś wyjątkowo bolesnym. Jak już wspomniałam, nie ma w jej opowieści patosu, jest życie, które nawet w najtrudniejszych wojennych czy powstańczych czasach bywa zabawne. I tylko na końcu, na moment pojawia się poczucie wyobcowania, samotności i żal za ludźmi, którzy odeszli. Naprawdę koniecznie trzeba zobaczyć Szaflarską snującą swoją opowieść, choćby po to, aby jeszcze raz przekonać się, że najważniejszy jest człowiek, jego osobowość i charyzma.
A w sobotę poszłam na "Kraul", francuski debiut Hervesa Lasgouttesa. Film jest różnie oceniany. Gdzieś mignęła mi informacja, że nudny, w innym miejscu, że ciekawy. Miałam ochotę zaryzykować i przekonać się osobiście, tym bardziej, że lubię francuskie kino i Bretanię, w której toczy się akcja. Niestety reżyser postanowił umieścić zdarzenia w nie najciekawszym bretońskim zakątku, ot małe, niczym specjalnym niewyróżniające się nadmorskie miasteczko. A przecież Bretania jest piękna! Ale to właściwie jedyne pretensje, jaki zgłaszam pod adresem tego filmu. "Kraul" obejrzałam z dużym zainteresowaniem. Historia o zwykłych ludziach, zwyczajnym życiu, zwyczajnych problemach, a jednak podszyta czymś więcej. Reżyserowi i aktorom udało się oddać nieznośny ciężar bytu, zmaganie z irytującą codziennością, tęsknotę za czymś więcej, duchową szarpaninę. To historia rodzeństwa, opowieść o siostrzano-braterskiej więzi. Silna, rozsądna siostra i jej młodszy brat, lekkoduch, stale na bakier z prawem, wieczny chłopiec. W tym filmie kobiety są silne, wiedzą, czego chcą i potrafią postawić na swoim, a mężczyźni słabi, niedojrzali, hamletyzujący. To oni nie potrafią pogodzić się z rzeczywistością, wziąć się z życiem za bary, uciekają, dezerterują. Film jest surowy, do czego przyczynia się także ponura pogoda i takież otoczenie, nie kokietuje widza urodą i lekkością, akcja snuje się wolno i, szczególnie na początku, wymaga uważnego oglądania. Jednym słowem nie jest to kino rozrywkowe, lekkie i przyjemne. Mnie się jednak podoba i pozostaje w pamięci. Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to może do jednej z bohaterek: zbyt idealnej w swojej niezłomności. Ale o tym pomyślałam już później. Kiedy "Kraul" oglądałam, jakoś nie zwróciłam na to uwagi.
No i czas najwyższy wspomnieć o najnowszym filmie Ozona "U niej w domu", który widziałam już jakiś czas temu. Z tym francuskim reżyserem, hołubionym przez krytykę, mam kłopot. Staram się chodzić na jego filmy, ale właściwie tylko o dwóch mogę powiedzieć, że je lubię. To przejmujący "Czas, który pozostał" i "Schronienie", oba chyba w rankingach recenzentów nie plasują się najwyżej. Cóż poradzę, mnie właśnie te się podobały, a na przykład takie "Osiem kobiet", którymi się zachwycano, to według mnie irytująca filmowa wydmuszka, bzdet o niczym. Nie lubię takiego kina! Ale wróćmy do najnowszego filmu Ozona, który też ma dobrą prasę. Może gdybym napisała o nim od razu, byłabym dla niego łaskawsza, ale minął czas, obejrzałam trzy kolejne filmy (także "We mgle"; o nim pisałam tydzień temu) i na ich tle "U niej w domu" wypada najsłabiej. Zdaję sobie sprawę, że nie każdy się ze mną zgodzi, ba, być może moje zdanie podzielą nieliczni, o czym lojalnie potencjalnych widzów uprzedzam. Muszę też sprawiedliwie przyznać, że opowieść o uczniu, w którym nauczyciel rozbudza pasję pisarską, ogląda się bardzo dobrze (no może po jakimś czasie powtarzalność sytuacji zaczyna już lekko nużyć). Momentami nawet przypomina się kino mojego ulubieńca, Woody Allena. Więc niby wszystko jest w porządku: literackie aluzje (Flaubert), relacja mistrz i uczeń, niezrealizowane ambicje i te, które się właśnie rodzą, fascynacja młodego chłopaka dojrzałą kobietą, pytania o to, ile wolno pisarzowi a ile mistrzowi i o manipulację. Ale, szczególnie z dystansu, mam poczucie, że to tylko inteligentna zabawa, gra z widzem, nic więcej, a mnie właśnie o to coś więcej zazwyczaj w kinie (i w literaturze) chodzi.
Tyle filmowych remanentów. Wnioski? "Inny świat" koniecznie, "Kraul" warto, zostaje w pamięci, "U niej w domu" można.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz