Zsuzsa Bánk "Śmierć przychodzi nawet latem"

Nie zamierzałam sięgać po książkę Zsuzsy Bánk "Śmierć przychodzi

nawet latem" (Czarne 2023; przełożyła Elżbieta Kalinowska), mimo znakomitych recenzji. Dlaczego? Bo jak ognia unikam książek, w których pisarki i pisarze mierzą się ze śmiercią najbliższych, najczęściej rodziców. Wiem dobrze, że kontakt z taką literaturą w niczym mi nie pomaga, za to na nowo wydobywa na wierzch moje trudne doświadczenia. Świetny spektakl w reżyserii Mateusza Pakuły oparty na jego książce "Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję" przeżyłam bardzo mocno mimo humoru, którym został okraszony. Za nic nie obejrzałabym go jeszcze raz. Zresztą osobisty, uczuciowy odbiór nie był tylko moim udziałem. Chyba pierwszy raz na widowni teatru zdarzyło mi się słyszeć tyle szlochających osób, także mężczyzn, którzy podobno nie płaczą. A i w kinie chyba czegoś podobnego nie przeżyłam. 

Co w takim razie sprawiło, że mimo bolesnego tematu sięgnęłam po książkę tej niemieckiej pisarki o węgierskich korzeniach? Po prostu dałam się zwieść. Usłyszałam, że drugim tematem jest opowieść o węgierskiej przeszłości rodziców Zsuzsy Bánk. A na takie skomplikowane rodzinne historie z Europy Środkowej i Wschodniej zawsze jestem łasa. 

Może najpierw kilka słów o samej pisarce. Urodziła się w roku 1965 w Niemczech w rodzinie węgierskich imigrantów, którzy uciekli ze swojego kraju po stłumionej rewolucji w 1956 roku. Pisze po niemiecku, jest nagradzana. W Polsce wyszły cztery jej książki, dwie powieści, ostatnia, "Jasne dni", ukazała się dziesięć lat temu!, jeden zbiór opowiadań i wydana w zeszłym roku proza autobiograficzna, o której piszę dzisiaj. Wszystkie wydało Czarne. Tu dygresja - zawsze w podobnych sytuacjach zastanawiam się, dlaczego wydawnictwo nie wydaje kolejnych tytułów swojej autorki czy autora. Nic więcej się nie ukazało? Ukazało się, ale jest słabe? Nie sprzedawało się w Polsce? Na naszym mocno kulawym rynku wydawniczym to niestety praktyka bardzo częsta. Wyjątkiem jest Anita Musioł, właścicielka Pauzy, która deklaruje wierność swoim autorkom i autorom. Ale ona w ogóle jest jakimś fenomenem w polskim bagienku wydawniczym choćby dlatego, że prowadzi Pauzę jednoosobowo. Dość dygresji, czas przejść do książki.

Muszę przyznać, że w czasie lektury tej pozycji towarzyszyły mi mieszane uczucia. I nie chodzi tylko, a nawet nie przede wszystkim, o prowokowanie moich bolesnych wspomnień. Był moment, kiedy zastanawiałam się nawet, czy nie dać sobie spokoju z tą książką, a że wypożyczyłam ją z biblioteki, nie byłoby żadnej straty. Ja jednak nie lubię porzucać rozpoczętych lektur, zdarza mi się to naprawdę wyjątkowo. Zawsze łudzę się, że dalej będzie lepiej, a poza tym zwykle jestem ciekawa, jak to się skończy. To oczywiście nie jest przypadek tej pozycji, bo to nie powieść i o żadnej akcji nie ma tu mowy. Mimo wszystko nie żałuję, że dotrwałam do końca, a słowo dotrwałam, nacechowane negatywnie, jest tu chyba niewłaściwe. W końcu dałam się ponieść rozmyślaniom autorki, jej lamentowi, a może najwłaściwszym słowem byłaby tu medytacja. Medytacja nad chorobą, cierpieniem, odchodzeniem, śmiercią, przemijaniem, utratą, miłością córki do ojca. Bo nad tym wszystkim zastanawia się Zsuzsa Bánk, opisując czas, jaki upłynął od momentu, kiedy ojciec dowiedział się, że rak wrócił, do rocznicy jego śmierci.

To opowieść o buncie, niezgodzie na śmierć, która zawsze przychodzi w nieodpowiednim momencie, o zmaganiach z bezdusznością służby zdrowia (zmagania, jakie zmagania, myślałam, przywołując doświadczenia moich nieżyjących rodziców z polskim systemem opieki zdrowotnej), o cierpieniu, bólu i bezradności, które towarzyszą nam, kiedy patrzymy na odchodzenie bliskiej osoby, a potem po jej śmierci, o relacji córki i ojca, o żałobie i towarzyszącej jej krzątaninie, likwidowaniu życia po ojcu, a wreszcie o stopniowym godzeniu się z faktem, że najbliższej osoby już nie ma, i powolnym zastępowaniu smutku oraz cierpienia dobrymi wspomnieniami. Skąd moje chwilowe zwątpienie i zniecierpliwienie? Nie chodzi przecież o to, że nie ma tu akcji i fascynujących zdarzeń. Po prostu czasem miałam wrażenie, że rozważania autorki popadają w pustosłowie, są obracaniem tego samego, pisaniem o czymś oczywistym.  Żałuję, że nie mam pod ręką żadnego cytatu uzasadniającego moje odczucia, ale czytałam tę książkę w dużej mierze z doskoku w przerwach pomiędzy spotkaniami na Festiwalu Conrada.

Jest jeszcze jeden powód moich mieszanych uczuć. Wspomniałam na początku, że spodziewałam się, iż drugim tematem będzie historia rodzinna i to mnie ostatecznie przekonało, aby za "Śmierć przychodzi nawet latem" się zabrać. Tymczasem nie ma tego wiele. Tylko czasami pojawiają się jakieś wzmianki o tym, jak rodzice uciekali, jak spotkali się już w Niemczech w obozie dla węgierskich uchodźców, są wspomnienia wakacji spędzanych w rodzinnym domu ojca i nad Balatonem, jedna migawka z okresu samej rewolucji. A ja liczyłam na coś więcej. 

Ostatecznie, jak już pisałam, lektury nie żałuję. I jeszcze jedno - na pewno sięgnę po wydane w Polsce powieści Zsuzsy Bank. (Teraz, kiedy obrabiam tę notkę, jedną mam już w domu wypożyczoną z biblioteki.) Coś mi mówi, że to literatura, jaką lubię.

Gabriel Krauze "Tu byli, tak stali"

Kiedy ponad dwa lata temu ukazała się powieść Gabriela Krauzego

"Tu byli, tak stali" (Czarne 2022; przełożył Tomasz S. Gałązka), bardzo dużo się o niej mówiło, miała znakomite recenzje, a wcześniej zdążyła już trafić na długą listę tytułów nominowanych do Bookera. Ponieważ wiedziałam, że to lektura specyficzna, a jej temat niezbyt  mnie interesuje, zastanawiałam się, czy ją kupić. Ostatecznie nie zrobiłam tego. Teraz jednak zmieniłam zdanie, a to dlatego, że autor miał być gościem tegorocznej edycji Festiwalu Conrada, którego hasłem była autentyczność. Udało mi się skończyć książkę przed spotkaniem. A samo spotkanie było bardzo interesujące - przybrało niekonwencjonalną formę, bo autor razem z prowadzącym usiedli wśród publiczności. Gabriel Krauze mówi ze swadą, bardzo dużo i dobitnie, słucha się go wspaniale, ma w sobie niezwykłą charyzmę. Trwało całe półtorej godziny i skończyło się tylko dlatego, że w kolejce czekało następne. Dlaczego o tym piszę? Bo dla mnie stało się dopełnieniem książki, w której autor obficie czerpie ze swojej historii.

O czym jest ta powieść? To historia chłopaka o ksywce Snoopiacz, synu polskich imigrantów, który studiuje literaturę na uniwersytecie, jest bardzo inteligentny, oczytany, i jednocześnie zajmuje się dilerką, kradzieżami, napadami. Wspina się w hierarchii młodzieżowego gangu z jednego z blokowisk. Narrator opowiada o kilkunastu latach takiego życia, które nie jest niewinne i  niesie za sobą konsekwencje - prędzej czy później trafia się do więzienia, a na ulicy też czyha niebezpieczeństwo. Można nadepnąć na odcisk komuś z innego gangu, z innej dzielnicy, możesz się narazić, bo wyrosłeś za wysoko. Kiedy po latach Snoopiacz wraca na blokowisko South Kilburn, nie spotyka dawnych ziomków. Niektórzy siedzą w więzieniu, niektórzy nie żyją, inni ustatkowali się, założyli rodziny. Zmienia się też miejsce - wielkie bloczyska o wdzięcznych nazwach Austen House, Dickens House, Bronte House są burzone. Na ich miejscu pojawią się nowe apartamentowce, dzielnica się gentryfikuje. Czy problem takich chłopaków jak on zniknie? Nie, przeniesie się do innych dzielnic.

Bo skąd się bierze? Wiadomo - z rozwarstwienia społecznego, z braku perspektyw, że kiedyś będzie można choćby zbliżyć się do takich ludzi jak ci, którzy mieszkają w tych eleganckich domach w pięknych dzielnicach, na rękach noszą drogie zegarki, na palcach pierścionki z brylantami. Te młode, najczęściej o niebiałym kolorze skóry, ziomki z blokowisk też chcą mieć pieniądze, a dilerka, napady i kradzieże wydają się im najłatwiejszym i najszybszym sposobem ich zdobycia. Nie mają wyrzutów sumienia. Racjonalizują sobie napady - jeśli ktoś jest tak bogaty, to kupi sobie nowy drogi zegarek i stać go będzie na wizyty u psychoterapeuty, który pomoże mu się uporać z traumą po napadzie. Do tego dochodzi adrenalina, która uzależnia, szacunek wśród ziomali i poczucie wspólnoty. O tym, jak to się najczęściej kończy, nie myślą. To świat jak z Darwina - silniejszy wygrywa, owce nie mogą mieć pretensji do wilków, tak to jest urządzone.

Ale ten typ, co go dziś obrobiliśmy? On by nie powiedział że jesteśmy źli. Tak samo my nie uważamy że on jest zły. Bo i czemu? Po prostu jedne wilki są silniejsze, inne słabsze. Co tam pisał o wilkach Nietzsche? Coś że to niedorzeczne - tak właśnie było to ujęte: że to niedorzeczne - żeby owce mówiły że wilki są złe, skoro te idą tylko za instynktem. Złe jest tylko jedno, bezsilność.

Ale przypadek Snoopiacza nie jest typowy. Co prawda też mieszkał w blokowisku, ale pochodził z dobrej rodziny. Jego ojciec to rysownik Andrzej Krauze, matka jest malarką, mieszkający w Polsce wuj Antoni znanym reżyserem (tym od "Czarnego czwartku" i "Smoleńska"), brat uczył się gry na skrzypcach. Dlaczego ktoś z takiego domu, ktoś wychowany na literaturze i marzący o pisaniu trafia w takie środowisko, wybiera taką drogę? Przecież jego bratu się to nie przytrafiło. Trudne relacje z matką? Bunt i upodobanie do życia niekonwencjonalnego, na krawędzi? ... wcale nie chcę mieć w życiu prosto i łatwo. (...) Chcę żyć na pełnej k..ie, na rubieżach istnienia. Fakt, że kiedy miał kilkanaście lat, został napadnięty na blokowisku i nie potrafił się obronić? O tym wszystkim opowiada Snoopiacz. A potem już leci - coraz większy szacunek wśród ziomali, poczucie, że jest się kimś, wspólnota. Rzadko bywa w domu, woli mieszkać kątem u kolesi. A jednocześnie studiuje i bardzo mu na studiach zależy. Nie chce zawalać terminów egzaminów, oddawania prac, które pisze w pokoju, w którym inni jarają i dzielą towar na porcje. W plecaku nosi książki i kominiarkę, w kieszeni nóż, na zębach złote nakładki będące w tym środowisku oznaką statusu. 

Obłęd że trybię ten świat przypału i odj..anych akcji kiedy jednocześnie znam świat chodzenia na uniwerek i pocenia się nad pracą na trzy tysiące słów o "Narodzinach tragedii", ale też ten świat który kręci się wokół pobudki rano, chodzenia do roboty, wyjazdów na wczasy, kupowania tego, tamtego i siamtego, odhaczania tego punktu, tu krzyżyk, tam krzyżyk i tu też krzyżyk. A ludzie ze świata uniwerka i ze świata odhaczania nie znają tego świata w którym jestem właśnie teraz. 

Za zdobyte pieniądze kupuje mnóstwo butów, markową kurtkę. Jest jedynym białym w tym towarzystwie. Zdaje sobie sprawę, że jemu jest łatwiej, że kiedy dojdzie do rozprawy, sędzia spojrzy przychylniejszym okiem na białego, studiującego chłopaka. Pokaja się i grzecznie poprosi, aby nie odbierano mu szansy na studia. Dostanie niższy wyrok. Takie myślenie nie dotyczy tylko sędziego. Przestępstwo kojarzy się białemu, uprzywilejowanemu społeczeństwu z innym kolorem skóry. 

Taki niby grzeczny rasizm. Jak tylko słyszą kogoś agresywnego i słyszą gadkę z ulicy to od razu zakładają że to czarny chłopak. Od kiedy bywam na ulicy cały czas k...wa słyszę takie wrzuty od białych że na bank jestem mieszaniec, na pewno półkrwi czarny, nawet pały pytają kto z rodziców jest z Jamajki.

Bardzo ciekawa jest tu, pojawiająca się mimochodem, perspektywa rodziców. Czy można uchronić syna przed takim życiem? Co zrobić? Jak reagować? Jaki wpływ ma się na swoje dziecko? Czy odpowiadamy za jego życiowe wybory? Lepiej wgryzać się w jego życie czy wiedzieć jak najmniej, skoro i tak nic nie można z tym zrobić? Do tego dochodzi strach, że coś mu się stanie, że zginie, że trafi do więzienia. No i o siebie, bo rodzina może oberwać rykoszetem w porachunkach ziomali. Snoopiacz wie, że istnieje takie niebezpieczeństwo, dlatego chroni rodziców i brata - nikomu nie zdradza, gdzie mieszkają. Rodzice reagują różnie. Matka miota się, irytuje, denerwuje, wszczyna awantury, jawnie potępia, ale i tak nie jest w stanie nic zrobić. Ojciec martwi się o niego i mówi mu o swoim strachu, ale nie prawi kazań, obdarza bezwarunkową miłością. Podobną bezradność znalazłam w książce Andy Rottenberg "Proszę bardzo", kiedy pisała o swoim synu uzależnionym od narkotyków. Jest w Snoopiaczu jakiś żal za dawnym życiem, za dawnym sobą. Budzi się w nieoczekiwanych momentach - na przykład kiedy omija go coroczny, kultywowany z ojcem, rytuał malowania jajek na Wielkanoc. Bo zapomniał, bo przyszedł za późno. 

Jestem przy stole, trzymam jedno z nienaruszonych jajek - zielone, w moim ulubionym kolorze - pocieram je delikatnie dłońmi i sam nie wiem co to takiego ale mam wrażenie że gdzieś tam na mieście zagubiłem jakąś część siebie.

Książka jest językowym majstersztykiem znakomicie przełożonym przez Tomasza S. Gałązkę. Łączy w sobie język ulicy i język wzniosły. Inaczej opowiada Snoopiacz o swoich ziomkach, o swoim gangsterskim życiu, a inaczej o rodzinie, o  uniwersytecie i w momentach, kiedy snuje refleksje. To wszystko mieści się w jednym człowieku.

Powieść daje wgląd w środowisko obce, w świat nieznany, z jakim wolałabym się nie zetknąć, a jednak taki świat istnieje i trudno na to zamykać oczy. 

... obok przejeżdżają samochody wiozące zwykłych ludzi prowadzących zwykłe życia nieświadomych faktu, że my tu zaraz odmienimy rytm czyjegoś istnienia.

Takie refleksje snuje narrator tuż przed kolejnym napadem. Snoopiacz budzi mieszane uczucia, trudno pochwalać to, co robi, a jednocześnie czułam do niego sympatię. Może dlatego, że ostatecznie wybrał inne życie, chociaż tamtego się nie wyparł, wie, że na zawsze zostanie jego częścią. 

Nie jest to łatwa i przyjemna lektura. Trzeba wejść w ten język i w ten świat. Był moment, kiedy wydawało mi się, że już nic więcej, poza tym, co przeczytałam, nie będzie, że autor się powtarza, ale szybko okazało się, że nie są to tylko luźne historie, jakieś niepowiązane ze sobą obrazki. Powieść pokazuje drogę, jaką przebył Snoopiacz, jest refleksją nad nieoczywistym losem i życiem.

Audrey Magee "Kolonia"

Dziś o kolejnej książce z serii irlandzkiej. I na pewno nie jest to

ostatni tytuł z tego cyklu - jeszcze coś czeka w czytniku, na jedną pozycję poluję, dwie kolejne będą miały premiery wkrótce. Tym razem to "Kolonia", debiut Audrey Magee (Wydawnictwo Poznańskie 2024; przełożyła Dobromiła Jankowska). Muszę przyznać, że chociaż interesuje mnie literatura irlandzka, zastanawiałam się, czy sięgać po tę akurat powieść. Podchodziłam do niej z ostrożnością, temat niekoniecznie mnie nęcił. A kiedy już czytałam, miałam moment rozczarowania. Tylko tyle? To tak? Ale to był moment, a potem rozwiązał się worek z bardzo interesującymi problemami poruszanymi przez autorkę i czytałam z zapartym tchem, zastanawiając się, jak skończy się historia jednego z głównych bohaterów, nastoletniego Jamesa, a właściwie Seamusa. O co chodzi z imieniem, wyjaśnię w swoim czasie.

Akcja powieści toczy się w roku 1979 na oddalonej od lądu małej skalistej irlandzkiej wyspie o zachwycających klifach. Warunki do życia są trudne, mężczyźni żyją z połowów ryb, kobiety zajmują się domem i niewielkimi gospodarstwami. Zarobek zgromadzony od wiosny do jesieni musi wystarczyć na zimę. Na wyspie pozostało niewielu mieszkańców, głównie kobiety. Większość wyjechała za lepszym, łatwiejszym życiem albo na stały ląd, albo nawet za ocean. Kto wyjeżdża, zmienia się, początkowo wraca, z czasem coraz rzadziej i na krócej, a wreszcie wcale. Każdy, kto pozostał, ma takich krewnych - braci, siostry, dzieci. Nie ma tu nic interesującego oprócz pięknych widoków, jeszcze nieodkrytych, dlatego na wyspę nie docierają turyści. Tymczasem na stałym lądzie toczy się krwawy polityczny i religijny konflikt. Jego echa docierają tu przez radio. Tak jak mieszkańcy jesteśmy bombardowani wiadomościami o zamachach i morderstwach. Te krótkie, ociekające krwią fragmenty podawane beznamiętnie stanowią nawracający leitmotiv.

Od pięciu lat przyjeżdża tu pewien Francuz, Jean-Pierre Masson, językoznawca, który bada język irlandzki (gaelicki), jakim posługują się jeszcze mieszkańcy. To jeden z wymierających języków. W tym roku kończy swoje badania, zamierza je opublikować i wierzy, że jego praca zwróci uwagę na wyspę i jej mieszkańców. Czy na pewno? 

... nie będzie żadnych ekip telewizyjnych, dziennikarzy z prasy, nikt nie przypędzi tu na spotkanie z Bean Ui Fhloinn, ostatnią mówiącą tylko po irlandzku kobietą na wyspie, nikogo bowiem nie obejdą (...) badania na temat języka, jego historii, upadku, przejścia w stronę dwujęzyczności w tym odległym zakątku Europy. Ekipy telewizyjne i dziennikarze z prasy przyjadą na te ziemie tylko po to, by mówić o żołnierzach, broni i bombach, to teraz temat, artykuły o śmierci, nienawiści, strachu, o zemście, odwecie wziętym za odwet, spirala żółci nakręcająca się, aż w końcu zabójcy krążący w środku nocy po ulicach nie będą pamiętali, za co właściwie biorą ten odwet.

Ale tego lata przybył jeszcze ktoś - Anglik, Loyd, który jest malarzem. Przyciągnęły go tu piękne widoki, a zwłaszcza klify. Pragnie je malować. Jego przyjazd powoduje perturbacje. Po pierwsze panowie bardzo szybko się skonfliktują. Każdy z nich pragnie pracować w spokoju i samotności. Jean-Pierre jest zły na właściciela dwóch opuszczonych chat za to, że wynajął tę drugą Loydowi, zazdrosny o swój teren badań. Ten drugi też ma pretensje, bo był przekonany, że będzie jedynym gościem na wyspie. Ich kłótnie raczej śmieszą stałych mieszkańców, którzy w gruncie rzeczy mają ich dość, szczególnie Loyda, bo wydaje się im pretensjonalny i dziwny. No i jest Anglikiem. Cóż zrobić, kobiety ich obsługują, bo to dodatkowe pieniądze. Ale konflikt pomiędzy nimi to nie wszystko. Loyd bardzo wpłynie na młodego Jamesa, który zainteresuje się malowaniem i nieoczekiwanie okaże się, że ma talent.

Jakie problemy porusza powieść? Jest ich kilka. Po pierwsze dylemat - czy wyspa ma pozostać skansenem, reliktem przeszłości, gdzie chroni się język irlandzki, czy ma się zmienić - zacząć swoim pięknem przyciągać turystów?

... Tę wyspę powinno się chronić przed Anglikami.

Micheal się zaśmiał.

Jak jakieś muzeum, JP?

Bardziej rezerwat.

Albo zoo?

Wyspa, której mieszkańcy mówią po irlandzku, to cenna rzecz, Micheal.

Nie możesz zamknąć ludzi na tej wyspie, bo mówią po irlandzku, JP.

Możesz, jeśli to pomoże ocalić język.

(...)

Myślałem, że zadaniem językoznawcy jest obserwacja, powiedział Loyd.

Obserwuję.

Wcale nie. Wpływa pan. Prowadzi kampanię.

Tego pierwszego chciałby Jean-Pierre, który naiwnie nie dostrzega, że niektórzy mieszkańcy nie mówią mu prawdy - rozumieją więcej z angielskiego, niż on sądzi. Tu rodzi się pytanie - po co w ogóle chronić język? Czy stanie się jakieś nieszczęście, kiedy zaniknie? Czy mieszkańcom nie zacznie się żyć lepiej, kiedy poznają angielski? 

To ich język, odparł Masson. Ich, wyjątkowy.

No i?

Zawiera w sobie ich historię, sposób myślenia, ich istnienie.

(...)

Na Boga, JP, zaciekły z ciebie romantyk.

Czyżby?

Zapalił papierosa.

To tylko język, JP. Sposób porozumiewania się. Żeby kupić chleb w sklepie. Nic więcej.

Jest jeszcze  pytanie o szczerość intencji Francuza. Dlaczego zajął się właśnie gaelickim, a nie wymierającymi odmianami arabskiego? Przecież ma takie korzenie - jego matka pochodzi z Algierii. Czy nie jest tak, że Jean-Pierre chce być świętszy od papieża, chce za wszelką cenę udowodnić swoją francuskość, ma kompleksy wynikające z mieszanego pochodzenia, a irlandzką wyspę traktuje jak etnograf-kolonizator? Tymczasem Loyd uważa, że należy odkryć piękno wyspy - to przyciągnie turystów i zapewni mieszkańcom dobrobyt. Co jest złego w zmianie? Tymczasem i on zachowuje się jak kolonizator. Traktuje miejscowych jak etnograficzną ciekawostkę, maluje ich, chociaż się na to nie zgadzają, ma nadzieję, że swoimi wyspiarskimi obrazami odniesie sukces. Czuje się jak Gauguin. Jak widać, każdy z nich ma swój interes do ugrania, ale pytanie o przyszłość wyspy pozostaje otwarta. Zmiany są nieuchronne. Trudno żyć w skansenie.

Z tym wiąże się kolejny problem. To historia Jamesa, który pod wpływem malarza odkrywa swoją pasję i talent. Nie chce żyć jak jego ojciec, wuj i dziadek. Nie chce być rybakiem, nie chce zginąć w morzu jak oni. Chce mówić po angielsku, wyjechać, uczyć się malować. Dlatego wzbrania się przed swoim prawdziwym irlandzkim imieniem, Seamus, wybierając jego angielską wersję, James. Tylko Jean-Pierre uparcie tak się do niego zwraca, a on go wytrwale prostuje. Ryby kontra pędzle, praca na morzu kontra sztuka. Ta metafora pojawia się w książce wielokrotnie. Dając upust wyobraźni, marząc o wielkim sukcesie, wspólnej wystawie, którą obiecał mu Loyd, dostrzega w sztuce coś, co mogłoby połączyć dwie zwaśnione strony, Anglików i Irlandczyków, malarstwo stałoby się mostem miedzy nimi. Jego matka, chociaż będzie tęsknić, godzi się na ten wyjazd, chce dla niego lepszego życia. Ale James/Seamus zdaje sobie sprawę, że jest ostatnim młodym mężczyzną na wyspie. Jak poradzą sobie kobiety, matka, babka i prababka, kiedy jego zabraknie? Kto będzie łapał króliki, łowił ryby? To źródło jedzenia i utrzymania. Czy wolno mu wyjeżdżać, iść za swoimi marzeniami?

Jesteś jedynym mężczyzną w tym domu

Nie możesz mnie zmusić, żebym został, Francis.

Nie możesz zostawić tych kobiet na pastwę losu.

Mogę robić, co chcę, Francis. Wyjechać, dokąd chcę.

Francis oparł się na krześle.

Nie, James. Nie możesz.

Postawa Jamesa rodzi jeszcze jeden konflikt. Loyd dostrzega jego talent, początkowo pozwala mu malować, ale z czasem zaczyna być zazdrosny. Bo malarstwo chłopaka jest autentyczne, wypływa z jego korzeni, zżycia z naturą, a Loyd jest gościem, nie rozumie tutejszych subtelności. Czuje się zagrożony. 

Jest jeszcze wątek feministyczny. Matka Jamesa pod wpływem Loyda zaczyna się po cichu buntować. Nie tylko zgadza się na pozowanie, ale malarstwo budzi w niej jakieś tęsknoty - za pięknem, za stanowieniem o sobie. Sprowadza sobie na wyspę album z reprodukcjami dzieł sztuki, co budzi wśród mieszkańców zdziwienie i zgorszenie. Po co jej to? Póki sypiała z Jean-Pierrem, można było przymknąć na to oko, ale pozowanie i oglądanie obrazów, to już za wiele. Powinna wyjść za mąż za brata zmarłego męża, taka jej powinność. A ona nie chce. Odkrywa nie tylko swoje ciało, jego potrzeby, ale znacznie więcej. Inne życie, inne możliwości, inny świat. Jak długo uda jej się bronić przed niechcianym zamążpójściem?

Do poruszanych przez autorkę problemów dochodzą wspaniałe opisy wyspy oddające jej klimat i atmosferę oraz wnikliwe portrety bohaterów.

Bardzo interesująca powieść. 

Alena Mornštajnova "Listopad"

O książce Aleny Mornštajnovej "Listopad" (Amaltea 2023;

przełożyła Anna Radwan-Żbikowska) usłyszałam, kiedy znalazła się w gronie nominowanych do Angelusa, mojej ulubionej nagrody dla pisarzy z Europy Środkowej. Do finału ostatecznie nie trafiła, ale wyłuskanie tytułu z setek innych daje mu jakąś rozpoznawalność, ktoś o nim usłyszy. To kolejna pozycja tej popularnej czeskiej pisarki wydana przez Amalteę. Poprzednich nie znam, czy sięgnę, nie wiem.

Gdybym dokładniej przeczytała informację o tej książce, być może bym się nią nie zainteresowała. Dlaczego? Bo "Listopad" to political fiction i dystopia w jednym, a ja za tymi gatunkami nie przepadam. Lektury jednak nie żałuję, czasem warto przełamać swoje przyzwyczajenia, co nie znaczy, że jestem zachwycona. Ale od początku.

"Listopad" to opowieść o tym, co by się mogło stać, gdyby wydarzenia roku 1989 potoczyły się inaczej. Co by było, gdyby Gorbaczow został odsunięty od władzy, a na jego miejscu pojawił się przeciwnik zmian? 

Listopad 1989 roku, w Polsce odbyły się częściowo wolne wybory, jest już rząd Mazowieckiego, zmiany dokonują się na Węgrzech, właśnie runął mur berliński, a w Pradze zaczynają się demonstracje studentów. Nie dochodzi jednak do aksamitnej rewolucji, bo manifestacja zostaje krwawo stłumiona. W odpowiedzi na to ludzie wychodzą na ulice miast i miasteczek. Wśród nich jest młode małżeństwo, Maja i Joska. Dotąd nie zajmowali się polityką, ale teraz coś się w nich przełamało, dlatego odrywają się od remontu mieszkania i wychodzą na rynek swojego miasteczka, dołączając do takich jak oni. Maja, zachęcona przez nieznajomego mężczyznę, zabierze nawet głos, będzie domagać się wolnych wyborów. Bo skoro udało się w Polsce, na Węgrzech i w NRD, to dlaczego w Czechosłowacji ma się nie udać? W tej wizji nie uda się nigdzie, bo w nocy 27 listopada 1989 w całym bloku wschodnim wojsko przejmuje władzę. Zaczynają się aresztowania, masowe egzekucje, a dzieci aresztowanych albo znikniętych (to pojęcie rodem z Ameryki Łacińskiej bardzo tu pasuje) trafiają do domów dziecka albo do specjalnych ośrodków, w których będą formowane na nowych obywateli wiernych socjalistycznej ojczyźnie.

To bardzo przygnębiająca powieść. Wizja tej wyobrażonej przyszłości jest przerażająca, bliższa tego, co dzieje się w Korei Północnej niż tego, jak wyglądała rzeczywistość w takich krajach jak Węgry w 1956 roku czy Czechosłowacja w roku 1968, kiedy to Związek Radziecki interweniował, aby stłumić wolnościowe przemiany. Autorka zebrała w jedno wiele nieprawości, jakich dopuszczały się i dopuszczają wojskowe junty, autorytarne reżimy i rozmaitej maści tyrani. To świat otoczony murem, świat, w którym społeczeństwo podzielone jest na kategorie, a przynależność do każdej z nich poświadcza odpowiedniego koloru pieczątka wbita do dowodu osobistego. Najniżej w hierarchii stoją oczywiście ludzie podejrzani, byli więźniowie polityczni i inni nieprawomyślni. Najwyżej partyjni funkcjonariusze, a wśród nich wierni i oddani wychowankowie tych ośrodków dla dzieci, o których już wspominałam. To świat, gdzie nie można nikomu ufać, bo obowiązkiem obywateli, a właściwie towarzyszy, jest donoszenie. A to nie wszystko - naprawdę wizja jest iście orwellowska. Jedni się dostosowali i wolą milczeć, nie wychodzić z cienia, inni wierzą partii, bo skutecznie wyprano im mózgi, jeszcze inni czerpią profity ze swojej pozycji, więc też wolą stulić uszy po sobie. Poza tym zdają sobie sprawę, że gdyby coś się zmieniło, to oni pierwsi zawisną na przysłowiowych latarniach.

To, co podoba mi się w powieści Aleny  Mornštajnovej, to znakomite oddanie mrocznej, klaustrofobicznej atmosfery. Razem z bohaterkami i bohaterami przebywamy w murach więzienia albo w ośrodku dla dzieci. Nawet jeśli podążymy za nimi do miasta, to i tam nie znajdziemy oddechu ani nadziei. Miasto jest puste, brzydkie, wymarłe, nieliczni przechodnie przemykają po ulicach, po siedemnastej wszystko się zamyka i życie ustaje.  Główne bohaterki i bohaterowie próbują jakoś przetrwać najgorsze,  znaleźć nadzieję w mroku mimo  nieszczęść, jakie ich spotykają. Nie jest to łatwe pocieszenie, ale jakieś jest. Nieraz zastanawiałam się, jaką siłę trzeba było w sobie mieć, aby przeżyć zsyłkę na Sybir, gułag, obóz, stalinowskie więzienie. A jednak zawsze byli tacy, którzy jakoś ocalili siebie, uczepili się czegoś, co pozwoliło im trwać. Podobnie jest w tej powieści. Zastanawiałam się, jakie będzie zakończenie. Szczęśliwe czy przeciwnie. Oczywiście zdradzić nie mogę.

Było jednak coś, co przeszkadzało mi w książce Aleny Mornštajnovej, a co trudno jest mi sprecyzować. Spróbuję. Narrator czy ten trzecioosobowy, czy narratorka pierwszoosobowa, wyjaśniają czytelniczkom i czytelnikom wszystko, za mało przestrzeni zostawiając ich wyobraźni i domyślności. Czułam się trochę tak, jakbym czytała jakiś podręcznik, sprawozdanie albo czytankę. Tak, to słowo kojarzące się z literaturą dla dzieci czy z elementarzem dobrze oddaje  sposób, w jaki ta powieść została napisana. Podobnie skonstruowane są bohaterki, zwłaszcza jedna. Przemiana, jaka w niej zachodzi, dokonuje się za szybko i dlatego jest nie do końca wiarygodna. Zbyt gładko też układają się losy innej bohaterki po wyjściu z więzienia, zbyt łatwo przychodzi jej podejmowanie decyzji. Teraz myślę, że może po prostu powieść ma w sobie materiał na coś obszerniejszego, niby nie jest krótka, prawie trzysta stron, ale szczególnie w drugiej części brakuje jej powietrza. Za mało tu subtelności, za dużo wykładania kawy na ławę. O ile autorka wnikliwie oddaje losy bohaterek w więzieniu i w ośrodku dla dzieci, dokładnie analizuje ich stan ducha, o tyle potem akcja zaczyna przeskakiwać, a ich losy zostają po prostu zrekapitulowane. To oczywiście moje wrażenia, w dodatku niezbyt precyzyjnie oddane. Nie żałuję lektury, ale nie wiem, czy sięgnę po inną powieść autorki. Czy dać jej drugą szansę?

Jacek Dehnel "Łabędzie"

Już nie pamiętam, co mnie skłoniło, aby sięgnąć po najnowszą

książkę Jacka Dehnela "Łabędzie" (Wydawnictwo Literackie 2023). Nie śledzę jakoś specjalnie jego twórczości - dawno temu przeczytałam "Lalę" i po początkowym zachwycie gawędziarskim stylem, samą historią babci i rodziny przyszło znużenie. Za dużo, za dużo, za dużo. Tamto wrażenie jakoś trwa ze mną do dziś. Ale, ale jest oczywiście jeden wyjątek - zostałam fanką profesorowej Szczupaczyńskiej i po przeczytaniu wszystkich książek z serii niecierpliwie czekam na następną. No ale ten kryminalny cykl osadzony w dawnym Krakowie ma dwóch autorów, Jacka Dehnela i Piotra Tarczyńskiego. Wiosną udało mi się przez przypadek zobaczyć w Muzeum Sopotu (przez przypadek, bo nie miałam pojęcia o takim muzeum, po prostu przechodziłam obok) wystawę zdjęć z kolekcji pisarza z jego długimi podpisami. I same fotografie, i znajdujące się pod nimi refleksje były dla mnie na tyle interesujące, że wróciłam tam, bo po pierwsze nie zdążyłam obejrzeć wszystkiego przed zamknięciem, a po drugie trudno jednak było przeczytać to wszystko na raz. Dlaczego wobec tego skusiłam się na "Łabędzie", tym bardziej, że to rzecz dwutomowa, sporych rozmiarów? Po wysłuchaniu jakichś związanych z promocją rozmów z autorem coś mnie jednak skusiło.

I historia się powtórzyła - początkowo byłam zachwycona, łapczywie połykałam, nie mogłam się oderwać, ale z czasem przyszło znużenie, a szczególnie w trakcie lektury tomu drugiego. Ożywiałam się od czasu do czasu, ale znowu nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że autor zarzuca czytelniczki i czytelników faktami, dygresjami, refleksjami, to wszystko pączkuje, mnożą się wątki, bohaterowie, trudno spamiętać, kto jest kim, do tego masa przypisów, w których pojawiają się kolejne informacje, uzupełnienia. W końcu wymiękłam i przypisy sobie darowałam, ale nie opuszczało mnie wrażenie, że coś mi ważnego może umknąć. Autor wykonał gargantuiczną pracę - przeprowadził wiele rozmów z  powinowatymi swojej babci ze strony ojca, przekopał się przez tysiące stron w archiwach IPN-u, do tego rozmowy z fachowcami, jakieś dodatkowe lektury. Zresztą research jest jego mocną stroną, co kryminałom z profesorową Szczupaczyńską dodaje wartości - to nie jest tylko rozrywka. Tym razem byłoby jednak lepiej, gdyby autor jakoś okiełznał materiał, którym się zainteresował. Jak sam w słowie odautorskim przyznaje, plan był inny - zamierzał napisać raczej lekką, gawędziarską w tonie opowieść rodzinną o powinowatych swojej babci, ludziach zamożnych, którym do pewnego momentu nawet w PRL-u udawało się żyć prawie tak, jakby nic się nie zmieniło. Kiedy jednak sięgnął do akt, nie mógł poprzestać tylko na w miarę zabawnej, skrzącej się od anegdot historii.

Czas najwyższy zdradzić, o czym naprawdę jest ta opowieść. Otóż chodzi o wielką aferę z czasów PRL-u, która wybuchła w latach siedemdziesiątych, a jak dowodzi Jacek Dehnel, na jej odpryski można było natknąć się jeszcze niedawno, a pewnie i dziś coś by się znalazło. Chodzi o przemyt za granicę na ogromną skalę dewiz, złota i antyków. Jak wielka to była skala, pokazuje cytat:

Według zestawień z listopada 1973 i kwietnia 1974 zarekwirowano majątek na sumę ponad pięćdziesięciu milionów, co stanowiło prawie dziesięć procent wszystkich dochodów państwa w ustawie budżetowej na rok 1974. 

A przecież nie udało się zarekwirować wszystkiego, choćby dlatego, że niektórzy zamieszani w ten proceder wcześniej uciekli z kraju i zamieszkali w Wiedniu. Aferę ówczesna prasa ochrzciła mianem afery złotogłowych, rozpisywano się o niej szeroko, stanowiła oręże propagandy mające zohydzić zwyczajnym zjadaczom chleba wszelkiej maści prywaciarzy, bogaczy, waluciarzy, dawnych burżujów, jednym słowem nierobów żyjących jak pączki w maśle. Dlatego w propagandowym przekazie nacisk kładziono przede wszystkim na nielegalne wywożenie z kraju zabytkowych przedmiotów, co było ułamkiem działalności zamieszanych w sprawę osób. Ich główna działalność to handel i przemycanie za granicę dewiz i złota, a to wszystko dzięki brazylijskim dyplomatom. No ale handel dewizami w czasach PRL-u to zjawisko powszechne, więc trudno by było jechać propagandowo na tym koniu.

Złotogłowi byli (...) z jednej strony wykwintnymi znawcami sztuki, z drugiej pazernymi chamami, którym zależy tylko na ograbieniu ojczyzny z resztek dziedzictwa narodowego; z jednej fumiastą arystokracją przywodzącą na myśl Francję Ludwika XVI (wynajmowanie całej sali kinowej, żeby nie siedzieć z plebsem), z drugiej - prymitywnymi kryminalistami; z jednej geniuszami zbrodni, z drugiej - bandą idiotów.

Byli w tej historii - choć niekoniecznie na ławie oskarżonych - prawdziwi i wymyśleni szkodnicy: i waluciarze, i dyplomaci, i prywatna inicjatywa, i emigracja, i wykwintni esteci, i arystokraci,  i Żydzi, i ksiądz, i zepsuty urzędnik państwowy, i groźni gangsterzy, i femmes fatales.

W artykułach jednak nieustannie podkreślano rozziew między zwykłymi obywatelami a tą zgrają  Carringtonów. (...) Wszystko oparte na kontraście: uczciwi, pracujący, biedni kontra nieuczciwi, niepracujący bogaci.

Taki ich obraz przedstawiała prasa, telewizja i radio. Ja o tej sprawie nie miałam pojęcia, pewnie jak większość czytelniczek i czytelników, nic o niej wcześniej nie czytałam, chociaż autor w przypisach powołuje się też na artykuły z lat dwutysięcznych, które przypominają tę peerelowską aferę. 

Dlaczego Jacek Dehnel zajął się sprawą? Bo główny oskarżony, Witold Mętlewicz, był powinowatym jego babci. Jedna z jej sióstr wyszła za mąż za jego brata Tomasza, tego który odpowiednio wcześniej wyjechał razem z rodziną do Wiednia i uniknął odpowiedzialności. Pierwszy tom "Łabędzi" to obszerna historia dwóch rodzin, Bobolich (to panieńskie nazwisko babci autora) i Mętlewiczów, których losy splotły się w czasie wojny w zamożnej warszawskiej kamienicy, oraz rozmowy z dziećmi Tomasza i córką Witolda, z których wyłania się obraz afery widziany ich oczyma. Oczywiście tyle punktów widzenia, ile wypowiadających się osób. A poza tym obraz życia ludzi, którzy dzięki resztkom przedwojennego majątku, zaradności i sprytowi żyli w czasach PRL-u na takiej stopie, jakby niewiele się zmieniło. W dużych mieszkaniach albo willach, otoczeni pięknymi przedmiotami, mieli służbę, pieniądze, tylko wydawać niespecjalnie było na co. 

Chociaż książka Jacka Dehnela jest bardzo przegadana i okiełznanie tego żywiołu wyszłoby jej tylko na dobre, to przecież jest w niej sporo interesujących wątków. To wspomniany wyżej przykład działalności peerelowskiej propagandy czy obraz życia nielicznych bogatych, którzy z jednej strony budzili zawiść, ale z drugiej tęsknotę za estetycznym i życiowym ładem.

... dobrze znam to westchnięcie "jakby nie można było". I nie było to wcale westchnięcie milionerskie, ale znacznie powszechniejsze. "Jakby nie można było podać w czystej szklance" - mówiło się w kawiarni. (...) "Jakby nie można było tego naprawić". (...) Były w tym rozczarowanie i znużenie brzydotą, bylejakością, marnotrawstwem, ciągła niezgoda - po kilkudziesięciu latach - na codzienny tumiwisizm, na przaśność, na kiepściznę.

Cóż, bylejakość, brzydota i kiepścizna, w mniejszym oczywiście stopniu, zostały z nami do dziś. Wystarczy rozejrzeć się dookoła. 

Równie interesujący jest obraz całego tego przestępczego światka, trochę półjawnego, trochę konspirującego w obawie przed wpadką, ich metod działania, kontaktowania się, zdobywania i upłynniania towaru. 

Autor poświęca też dużo miejsca sprawom niewygodnym - bogaceniu się na nieszczęściu Żydów w czasie wojny. Wiele tych antyków, cennych przedmiotów to własność ofiar Zagłady. Często w nieuczciwy sposób, dzięki kolaboracji z hitlerowcami dostały się w polskie ręce. Albo przechodziły w ręce niemieckie, a polski rzeczoznawca, a nawet żydowski antykwariusz służyli pomocą. Ten ostatni żerując na krzywdzie swoich współbraci, ratował siebie. O paradoksie, po wojnie tym, że żyje, poświadczał niewinność zbrodniarza.

Bardzo ciekawa jest historia powstania i rozkwitu manufaktury porcelany w Miśni za czasów saskich. Na wyjaśnianie, dlaczego się pojawia i to jako cały osobny wątek w pierwszym tomie, nie ma tu oczywiście miejsca. W każdym razie, czytając te fragmenty, miałam drugi raz w ostatnim czasie refleksję, że świat lubujący się w takim przepychu i bogactwie (dostępnym oczywiście nielicznym, podczas gdy większość ledwo przędła) już wtedy zmierzał do katastrofy. Ten pierwszy raz to, skądinąd bardzo dobry, francuski film "Bulion i inne namiętności". Już wtedy kwitł nadmierny, a nawet ekstremalny, konsumpcjonizm. Czymże innym było produkowanie porcelanowych zastaw składających się z ponad setki elementów, z czego niektóre wcale nie służyły do tego, aby podawać na nich jedzenie. Czymże innym było takie gotowanie, takie uczty (to w filmie). 

Równie ciekawa jest opowieść o tym, co stało się z zarekwirowanym przestępcom złotem, walutami, antykami i nieruchomościami. To dużo mówi o PRL-u. Spora część z tego została rozprowadzona, zniknęła, znalazła się w prywatnych rękach wysoko postawionych person komunistycznego reżimu, w tym Gierka i Jaroszewicza.

Akta kontrolne niby szczegółowo roztrząsają losy poszczególnych obiektów, a potem wszystko się urywa, zostają tylko drobne ślady. Nic się nie nadaje. Wille nie nadają się na przedszkole, mercedes Młynarczyka nie nadaje się do eksploatacji przez MSW (...) Rzeczy 'nienadających się" nikt potem nie szuka.

No i wreszcie interesujące są refleksje o niemożności ustalenia prawdy. Nie chodzi tylko o to, że po latach każdy inaczej pamięta, każdy inaczej opowiada o tej historii. Chodzi też o to, co jest w dokumentach. Jak są przez kolejne pióra zmieniane - tu się  usunie jedno słowo, tu doda inne i tak wątpliwość zmieni się w pewność. Do tego dochodzą bardzo liczne rozbieżności w pisowni nazwisk, tytułów obrazów, pojęć. I tak już u źródeł wszystko się gdzieś rozjeżdża. Chyba najbardziej tracą na tym osoby przypadkowo powiązane z tą aferą.

W aktach, narastających stopniowo, przez miesiące lata, dekady, obserwuję taśmociąg pewności. To, co w pierwszym dokumencie jest plotką czy przypuszczeniem, w drugim jest danymi godnymi zbadania, w trzecim - rzeczą sprawdzoną, a w artykule prasowym, który potem dociera do masowego czytelnika, faktem znajdującym potwierdzenie w dokumentach archiwalnych. Tymczasem w sekwencji papierzysk widzę, że nikt tego nijak nie potwierdzał, nie sprawdzał; jeden za drugim wyłącznie przepisywał, zmieniając tylko ton na coraz bardziej pewny siebie.

W tych miejscach non-fiction zmienia się w fiction. To już nie ludzie, tylko bohaterowie prozy. Przychodzą spomiędzy słów i między słowami przepadają, niepewni własnego istnienia, niepewni krzywd i win. 

I tak mogłabym jeszcze długo wskazywać na jakieś interesujące wątki, anegdoty, historie, refleksje. Tyle tego jest. Wór bez dna, szkatułka w szkatułce i jeszcze w jednej szkatułce. Autor sam zdaje sobie sprawę z ogromu historii i wątków. W pojawiających się co jakiś czas rozdziałach dotyczących pracy pisarza wspomina, jak z bólem musi się pożegnać z wieloma epizodycznymi postaciami, z wieloma smakowitymi historiami, które co i rusz wyskakują z dokumentów albo z czyjejś opowieści. Cóż, rozumiem ten żal, ale dla książki byłoby lepiej, gdyby przyciął jeszcze trochę.

Kazimierz Orłoś "Dom pod Lutnią"

Już od dawna przymierzałam się do lektury powieści Kazimierza

Orłosia "Dom pod Lutnią" (Wydawnictwo Literackie 2012), a to dlatego, że dotyczy tematyki żywo mnie interesującej - Mazury, czyli to, co kiedyś było Prusami Wschodnimi. Mam za sobą kilka lektur związanych z tym obszarem, dwie najważniejsze, które zawsze przy tej okazji przypominam, to "Muzeum ziemi ojczystej" Siegfrieda Lenza i "Wszystko na darmo" Waltera Kempowskiego, no i 'Toń" Ishbel Szatrawskiej. Nigdy nie czytałam żadnej innej książki Kazimierza Orłosia, a więc o "Domu pod Lutnią" musiałam usłyszeć, bo, jak teraz sprawdziłam, w roku 2013 znalazła się w finale Angelusa, nagrody dla autorów z Europy Środkowej, a to moja ulubiona nagroda i zawsze przyglądam się długiej liście nominowanych, a potem oczywiście finalistom. Odkryłam dzięki niej wiele wspaniałych tytułów.

Akcja "Domu pod Lutnią" rozgrywa się na Mazurach w roku 1949 i w 1950. Zamieszkał tu kilka lat wcześniej pułkownik Józef Broniowski, uczestnik kampanii wrześniowej, odznaczony orderem Virtuti Militari, który wojnę przeżył w niemieckim oflagu. Kiedy wrócił do rodzinnej Warszawy, nie potrafił pogodzić się z nowymi porządkami. Z żoną po latach rozłąki niewiele go już łączyło, źle się czuł w rodzinnym domu, do którego dokwaterowano lokatorów, obawiał się represji, dlatego wyjechał na Mazury, gdzie, jak się wydawało, łatwiej się schować i gdzie mógł odtworzyć namiastkę ziemiańskiego życia, jakie pamiętał ze swojego rodzinnego domu. Zajął jedno z opuszczonych gospodarstw, po Mazurce, która wyjechała z dziećmi do Niemiec, płacił podatki, gospodarował, z żoną i córką, które zostały w Warszawie, utrzymywał rzadki kontakt. Różnie można oceniać jego postawę. Czy zachował się egoistycznie, myśląc o swojej wygodzie? Sprzecznych rodzinnych interesów nie dało się pogodzić. 

Jego sielanka zostaje zakłócona przez decyzję córki, która też ze względów bezpieczeństwa postanawia wywieźć na Mazury swojego kilkuletniego syna. Jej mąż został aresztowany, ona obawia się tego samego. Oboje byli w AK, brali udział w powstaniu. Boi się, co stanie się z Tomkiem, kiedy i ona trafi do więzienia. I to właśnie czas, który Tomek spędza u dziadka, jest kanwą powieści.

Pozornie ten świat to sielanka. Chociaż rozstanie z mamą jest dla chłopca bolesne, szybko odnajduje się w nowych okolicznościach. Przyjeżdża na Mazury późną wiosną i okazuje się, że jest tu dla kilkuletniego dziecka mnóstwo nieznanych w mieście atrakcji. Psy, dwa konie i inne zwierzęta gospodarskie, spacery do lasu i nad rzekę, a czasem dalej nad jezioro, nie brakuje dobrego jedzenia, a przede wszystkim ma tu wielką swobodę, której nie miał w mieście. W domu dziadka mieszka młodsza od niego o kilka lat Zuzi, córeczka Urszuli, nazywanej przez dziadka Lili, od Lili Marlen, bohaterki granej przez Marlenę Dietrich. Urszula prowadzi pułkownikowi gospodarstwo. Z czasem Tomek i Zuzi stają się jak brat i siostra. Chłopiec poznaje też wielu nowych kolegów, z którymi beztrosko spędza czas. Po wakacjach idzie do miejscowej szkoły. Nie dziwi go, że chłopcy mają dziwne imiona, Manfred, Zygfryd, że niektórzy rozmawiają w domu albo między sobą po niemiecku, a jeszcze inni mówią w jakimś dziwnym języku, trochę podobnym do polskiego. W gospodarstwie pracuje Wasyl, który mówi jeszcze inaczej. Chłopiec przyjmuje to wszystko naturalnie, tak jak szybko przyzwyczaił się do wiejskiego życia. Czasem tylko dziadek się zdenerwuje, zabroni mu chodzić nad dalekie jezioro, czasem robi się smutny, coś ukrywa, ale Tomek nie docieka, szybko zapomina, zresztą z jego perspektywy nie dzieje się nic złego.

Ale pułkownik ma swoje troski. Pozornie beztroskie życie, w gruncie rzeczy takie nie jest. W lasach ukrywają się partyzanci, Bronowicz obawia się, że tutejszy urząd bezpieczeństwa może sobie o nim przypomnieć, o jego wojennej przeszłości, nie wszystkim podoba się, że jest w bliskiej komitywie z Wasylem i jego rodziną. To przecież człowiek przesiedlony w ramach akcji Wisła, dla Polaków banderowiec. Nie wie, komu z sąsiadów może ufać, niektórzy w trosce o własne bezpieczeństwo donoszą. Jak swobodnie może rozmawiać z dyrektorką szkoły i jej bliskimi, którym też nie w smak nowe porządki? Musi być czujny, kluczyć. W lesie grasują kłusownicy, są bezkarni, bo parasol ochronny trzyma nad nimi miejscowa milicja, a pułkownik nie potrafi pogodzić się z bestialstwem wobec zwierząt. Są też problemy finansowe - podatki, obowiązkowe dostawy, trzeba umieć żyć z miejscowymi urzędnikami, żeby nie popaść w tarapaty. Do tego dochodzi troska o zdrowie, nie jest już przecież młody, zdaje sobie sprawę, że  bliżej mu do kresu niż dalej. No i problemy osobiste, których nie będę zdradzać. A jego jedynym marzeniem jest spokojnie dobić do końca, gospodarząc, ciesząc się kontaktem z naturą. Czy ma wyrzuty sumienia wobec żony i córki, które zostawił w Warszawie? Zdaje sobie sprawę, że je krzywdzi, ale życie potoczyło się tak, a nie inaczej, na pewne sprawy trudno coś poradzić.

Kazimierzowi Orłosiowi udało się znakomicie oddać atmosferę sielankowego, beztroskiego świata, pod powierzchnią którego kryją się lęki i niebezpieczeństwa. Świata przetrzebionego przez wojnę, gdzie mieszają się rozmaite grupy. Ci, którzy zostali - Mazurzy, a czasem Niemcy - napływowi - Polacy szukający tu swojej szansy - i wreszcie Łemkowie oraz Ukraińcy przesiedleni w ramach akcji Wisła. To wszystko, co w pamiętnej, znakomitej "Róży" Smarzowskiego wywleczone jest brutalnie na wierzch i wbija w fotel widza, w tej powieści czai się, budzi niepokój, kładzie się cieniem na sielankowym życiu. Możemy sobie to, co straszne, dopowiedzieć, ale pisarz nie przekracza granicy. Dlatego czyta się tę powieść znakomicie, zanurzyłam się w nią całą sobą. To taka książka, która wpuszcza nas do swojego świata i nie pozwala z niego wyjść, czeka się, aby się w nim z powrotem zanurzyć, w czym przeszkadza natrętna rzeczywistość, która wydaje się nierzeczywistością. Podobne doznania miałam, czytając znakomite "Akuszerki" Sabiny Jakubowskiej. Dzieje się tak między innymi dlatego, że znajdziemy tu drobiazgowe opisy elementów tego świata, coś, co ja bardzo lubię. Jest to powieść klasyczna, nieco staroświecka w świecie ponowoczesnym, bezpretensjonalna, nie ma tu grania z formą, wszystko jest po bożemu, za to, a może dlatego, znajdziemy w niej wspaniałe portrety bohaterów i wspaniale, sensualnie odtworzony świat. Czasem warto się dać takiej książce porwać. Mam ochotę sięgnąć po inne pozycje Kazimierza Orłosia. Tylko kiedy? Kiedy?

Louise Kennedy "Nasze winy"

Jakiś czas temu, przy okazji pisania o dwóch znakomitych

powieściach, Sebastiana Barry'ego "Czas starego boga" i Megan Nolan "Zwykłe ludzkie ułomności", deklarowałam moje zainteresowanie literaturą irlandzką. Dziś będzie o kolejnym tytule z serii irlandzkiej, a w czytniku czekają kolejne! Ta książka, też powieść, to "Nasze winy" Louise Kennedy (Wydawnictwo Poznańskie 2023; przełożyła Kaja Gucio), jej literacki debiut. Recenzje miała raczej przychylne, ale koleżanka, w której gust czytelniczy wierzę, powiedziała, że to książka z gatunku tych, które dobrze się  czyta, ale nie ważą zbyt wiele. Z tym większą ciekawością zabrałam się do lektury.

Jaki werdykt? Nie jest to powieść interesująca językowo czy formalnie, ale znakomicie oddaje realia Irlandii Północnej w czasie Kłopotów, czyli trwającego latami, krwawego, naznaczonego terrorem konfliktu między zwolennikami niepodległości Irlandii Północnej czy też przyłączenia jej do Irlandii, a tymi, którzy opowiadali się za status quo. Najczęściej tych pierwszych utożsamia się z katolikami, tych drugich z protestantami, co nie do końca jest prawdą. Rzeczywistość była i jest bardziej skomplikowana. Kto chce poczytać o Kłopotach i porozumieniach wielkopiątkowych, które zakończyły wojnę domową, niech sięgnie po znakomity reportaż Patricka Raddena Keefe'a "Cokolwiek powiesz, nic nie mów. Zbrodnia i pamięć w Irlandii Północnej". Czyta się jak powieść sensacyjną.

Akcja "Naszych win" rozgrywa się w roku 1975 w Irlandii Północnej w miasteczku na obrzeżach Belfastu, a może w jednej z jego peryferyjnych dzielnic. Główną bohaterką jest Cushla, dwudziestoczteroletnia nauczycielka. Mieszka z razem z owdowiałą matką, która ma poważny problem z alkoholem. Jest katoliczką, pracuje w szkole katolickiej, kilka wieczorów w tygodniu pomaga bratu w rodzinnym pubie, do którego przychodzą katolicy, protestanci, a czasem żołnierze brytyjscy. Dlatego o polityce się w nim raczej nie rozmawia, aby utrzymać klientów. Właśnie tam poznaje znanego protestanckiego adwokata broniącego w procesach politycznych członków IRA. Michael, bo tak ma na imię, jest nie tylko dużo od niej starszy, bliżej mu do wieku jej rodziców niż do niej, ale na dodatek żonaty, chociaż, trzeba przyznać, niezbyt szczęśliwie. Bardzo szybko nawiązuje się między nimi romans. I w taki sposób Cushla staje się podwójnie, a może nawet potrójnie, wyobcowana.

Pierwsze wyobcowanie ma źródło w wierze i dotyczy nie tylko jej, ale całej katolickiej społeczności. Chociaż Cushla nie jest jakoś specjalnie gorliwa religijnie, wystarczy, że identyfikuje się jako katoliczka, aby w Irlandii Północnej  czuła się gorsza. Tu górą są protestanci i lojaliści (zwolennicy pozostania w monarchii brytyjskiej). Irolka, fenianka, katolka, pyrojad to zestaw przezwisk, jakimi obrzuca się katoliczki i katolików, republikanki i republikanów. 

Powinnam była mu powiedzieć, żeby się od...lił, a nie siedzieć jak grzeczna mała tubylczyni i pozwalać, żeby mnie dalej upokarzał. Chcę tylko przeżyć choćby jeden dzień bez przypomnienia, że chodzę do niewłaściwego kościoła.

Porządna protestancka whiskey. Porządni ulsterscy prtotestole. Kiedy coś było czyste i schludne, kiedy było takie, jakie powinno być, opisywano to jako protestanckie. Mawiali tak nawet katolicy. Cushla wpatrywała się w plecy pani Coyle, pragnąc, by kobieta odwróciła się i dała jej znak, owszem, ja też to słyszałam, wiem, co o nas myślą. Ale ona tego nie zrobiła. Jedyna Irolka poza Cushlą, która mogła dzisiejszego wieczoru przekroczyć próg tego domu, już nią gardziła. 

Jeśli się nie wychyla, nie opowiada politycznie, może przetrwać, chyba, że stanie się przypadkową ofiarą zamachu, a te są na porządku dziennym. Autorka znakomicie oddaje atmosferę ciągłego zagrożenia, wzajemnej nienawiści, strachu, bezradności, bo jeśli ktoś identyfikuje się z Kościołem katolickim, raczej nie może liczyć na gorliwość policji, kiedy stanie się obiektem prześladowania ze strony protestantów. Ale tu nic nie jest proste. Konflikty mogą też przebiegać wewnątrz grupy. Dotyczy to małżeństw mieszanych albo osób takich jak Michael, które próbują przekraczać granice, patrzeć na rzeczywistość irlandzką obiektywnie. Wtedy narażasz się obu stronom. I policja też nie będzie reagować. Narazić się możesz zwyczajnym ludzkim gestem, chęcią pomocy poszkodowanym, jeśli nigdzie nie pasują. Tak dzieje się z Cushlą, która powodowana ludzkim odruchem pomaga rodzinie swojego ucznia prześladowanej przez obie strony konfliktu. Wystarczy, że matka jest protestantką, a już są wszędzie obcy. Ostracyzm dotknie nie tylko Cushlę, ale całą jej rodzinę.

Kolejny powód wyobcowania bohaterki wiąże się z jej zakazaną miłością. To jasne, że muszą się ukrywać. Nie dość, że Michael ma żonę, to jeszcze na dodatek jest protestantem. Są zdani na ukradkowe spotkania, takież telefony, narażeni na to, że ktoś ich zobaczy razem. Jak zawsze w takiej sytuacji, to kobieta ponosi większe koszty i to kobieta jest zależna od mężczyzny. Musi się dostosować do jego wolnego czasu. Czeka na telefon, umiera z tęsknoty, kiedy przez jakiś czas nie daje znaku życia, obiecuje sobie, że nie będzie gotowa na każde jego gwizdnięcie, po czym rzuca wszystko, kłamie, byle tylko się z nim chociaż na chwilę zobaczyć. Beznadziejnie zakochana kobieta.

Gdyby tu nie przyszła, siedziałaby w domu z matką, ale Michael miał mnóstwo możliwości do wyboru. Miał przyjaciół, pieniądze. Rodzinę.

Jest jeszcze jeden powód wyobcowania. Michael wprowadza Cushlę do swojego towarzystwa - uczą się irlandzkiego, a ona ma im udzielać lekcji. Są starsi od niej, mają zawodową pozycję, to dziennikarze, artyści, należą do lepszej sfery, stoi za nimi tradycja ich rodzin, no i są protestantami. Cushla czuje się wśród nich obco, uczy w szkole, pochodzi ze zwyczajnej rodziny, no i jest katoliczką. Poza tym oni świetnie się znają, łączy ich przyjaźń, przeszłość, praca, zainteresowania. Ona wtargnęła do ich świata, jest intruzką. Ma wrażenie, że nią gardzą, że prowokują, że wyszydzają, czuje na sobie ich pogardliwe, karcące spojrzenia, no i oczywiście, na pewno uważają, iż Michael źle wybrał. Tak naprawdę znają go lepiej niż ona, wiedzą o nim to, o czym ona nie ma pojęcia. Nie tyle gorszy ich sam romans, ile jej osoba. Dlaczego w takim razie przychodzi na te spotkania? Bo to jedna z niewielu możliwości widywania go. No i on o to prosi, więc nie potrafi odmówić. Zresztą ona też czuje się od niego gorsza. Starszy, lepiej wykształcony, o ugruntowanej pozycji zawodowej, bardziej doświadczony. A ona? Kim jest ona? Młodą nauczycielką z katolickiej szkoły spędzającą wieczory z matką alkoholiczką, której musi pilnować. Autorka bardzo dobrze oddała wszelkie niuanse takiego związku. Cushla, która potrafi być zdecydowana w innych sprawach, wie, czego chce, co powinna, potrafi się nie ugiąć pod presją otoczenia, w relacji z Michaelem staje się bezbronna.

Na mnie powieść Louise Kennedy zrobiła wrażenie. Nie jest arcydziełem języka i formy, ale opowiada o czymś ważnym, potrafi przykuć uwagę i poruszyć.

Natalia Budzyńska "Witkiewicz. Ojciec Witkacego"

Kiedy dwa lata temu usłyszałam o książce Natalii Budzyńskiej

"Witkiewicz. Ojciec Witkacego" (Znak 2022), początkowo nie miałam zamiaru jej czytać, ale po wysłuchaniu kilku rozmów z autorką, jak to często bywa, zmieniłam zdanie. Tym bardziej, że znakomicie wpisywała się w krąg dwóch innych pozycji, które poznałam. Pierwsza to "Dzikie żądze. Bronisław Malinowski nie tylko w terenie" Grzegorza Łysia, druga "Witkacy i kobiety. Metafizyczny harem" Małgorzaty Czyńskiej. Wszystkie trzy łączył oczywiście Witkacy. Stwierdziłam, że to kolejna okazja, aby poszerzyć to poletko. A poza tym co ja właściwie wiedziałam o Stanisławie Witkiewiczu? Wcześniej, przed lekturą dwóch wspomnianych tytułów, że był twórcą stylu zakopiańskiego i malarzem (chociaż tego ostatniego nie jestem już taka pewna). Później trochę o jego stosunku do syna i trójkącie, w jakim przez wiele lat żył. Do tego sprowadzała się moja wiedza. A że każda biografia to znakomita okazja do zdobycia nowych wiadomości nie tylko o jej bohaterce czy bohaterze, ale także o związanych z nimi ludziach i jeszcze szerzej o epoce, nie było na co czekać. To właśnie z tych dwóch powodów co jakiś czas sięgam po ten gatunek, czasem magnesem jest sama postać, a czasem, jak w tym wypadku, także kontekst. No i uwielbiam wkraczać na terra incognita, likwidować wszelkie białe plamy, odkrywać coś, o czym nie miałam pojęcia.

Co w wypadku biografii Witkacego stało się takim odkryciem? Było ich kilka. Pierwsze to cały obszar związany z jego pobytem na Syberii w Tomsku. Miał trzynaście lat, kiedy w ramach represji po powstaniu styczniowym jego ojciec został tam zesłany. Za nim podążyła żona i kilkoro ich dzieci. Dzięki jej przebojowości, energii i kontaktom na Syberię dostali się w cywilizowany sposób, jadąc, a nie wędrując. Także opis życia polskich zesłańców w Tomsku jest bardzo interesujący. Chociaż od dawna już mam świadomość, że zesłanie nie zawsze oznaczało katorżniczą pracę w tajdze, to warto dowiedzieć się więcej. Już bardzo długo w czeluściach mojego czytnika leży książka Wojciecha Lady "Pożytki z Syberii" właśnie na ten temat i wreszcie powinnam ją przeczytać. (W tym momencie autorka tej notki pada pod ciężarem świadomości, jaki ocean książek czekających na lekturę znajduje się w jej czytniku, na jej półkach i na dwóch listach - kupić/wypożyczyć z biblioteki.) 

Dość dygresji, wracam do Witkiewicza. Powstanie styczniowe, podobnie jak w wypadku wielu Polaków, było końcem sielskiego życia młodego Stacha. Odtąd zawsze będzie się mierzył z problemami finansowymi, wielokrotnie będzie korzystał z pomocy przyjaciół, przed czym zawsze się wzbraniał, właściwie  takiej pomocy odmawiał, a znajomi często musieli uciekać się do rozmaitych forteli, aby zmylić jego czujność. Honorowa i ideowa postawa sprawiała, że nie zarabiał nawet na tym, na czym pewnie mógł zrobić spore pieniądze. Kiedy stworzony i propagowany przez niego styl zakopiański stał się bardzo popularny, nie brał pieniędzy za projekty domów, a zleceń miał mnóstwo, bo uważał, że rozpowszechnianie takiego budownictwa, będącego według niego istotą stylu narodowego, to jego obowiązek. Kolejnym problemem stanie się z czasem zdrowie Witkiewicza. To między innymi z tego powodu przeniesie się na stałe do Zakopanego, a ostatnie lata życia spędzi na Istrii w Lovranie.

Niewiele wiedziałam o malarstwie artysty i jego działalności jako krytyka. Nic o jego pobytach w Monachium, powrotach do Warszawy, gdzie drażnił go marazm i przystosowanie do życia po klęsce powstania, odczuł to szczególnie, kiedy przyjechał do Warszawy po powrocie z Tomska, wzmożony patriotycznie. Wspólnie z Józefem Chełmońskim, Adamem Chmielowskim i kilkoma innymi malarzami propagowali nowe podejście do sztuki. Krytykował historyzm, między innymi twórczość Jana Matejki, uważał, że sztuka powinna być wyrazem duszy artysty, a nie wpisywać się w jakieś obowiązki. Bronił przed zarzutami konserwatywnej krytyki malarstwa Józefa Chełmońskiego i braci Gierymskich. Nie miałam pojęcia, że ci malarze byli tak bardzo atakowani. 

Kolejną sprawą, o której niewiele wiedziałam, to fascynacja Witkiewicza starszą od niego Heleną Modrzejewską i ich wieloletnia przyjaźń. Było dla mnie odkryciem, że miał wziąć udział, razem z nią,  Henrykiem Sienkiewiczem i kilkoma innymi osobami, w ich amerykańskiej eskapadzie, która, jak wiadomo, zakończyła się klapą. Jedną z przyczyn tego, że nie ruszył z nimi do Kalifornii, był brak pieniędzy na bilet. Ale z artystką utrzymywał kontakt do końca jej życia. Odwiedzała go w Zakopanem, oglądał ją w teatrze, o ile zdrowie pozwalało mu na wyjazd do Krakowa, korespondował, no i Helena Modrzejewska była matką chrzestną jego jedynego syna, Witkacego.

Warto wspomnieć o stosunku Witkiewicza do syna. Najpierw dawał mu ogromną swobodę, mały Witkacy wychowywał się wśród dorosłych, sam szedł za tym, co go interesowało, tylko z konieczności ocierał się o system szkolny, bo jeśli chciał mieć maturę, musiał zdawać państwowe egzaminy. Jego ojciec był wielkim wrogiem ustrukturyzowanego szkolnictwa, uważał, że zabija w dziecku ciekawość, tłumi jego zainteresowania, ogranicza swobodę. Potem jednak, kiedy syn dorósł, próbował sterować jego życiem, krytykował jego wybory, między innymi studia na krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, udzielał rad. W tym wypadku słowo rada nie oddaje istoty rzeczy - do stylu jego listów lepiej pasuje kazanie albo memorandum.

Największym jednak problemem w jego życiu, niespójnością pomiędzy szlachetnością, ideowością, szacunkiem, jakim się cieszył, było jego życie miłosne. Przez wiele lat żył w trójkącie. W Zakopanem związał się z Marą (Marią) Dembowską, żoną swojego przyjaciela. Poznał ją znacznie wcześniej, kiedy przebywał w Meranie na kuracji. To Dembowscy ściągnęli go do Zakopanego. Jeszcze za życia przyjaciela coś już ich łączyło, potem związali się jeszcze bardziej. To ona spędziła z nim ostatnie lata, opiekując się nim w Lovranie. Przyjaciele i znajomi zaakceptowali ten układ. Wszystko jednak odbywało się kosztem żony, która robiła dobrą minę do złej gry, gorzkniała i zatapiała się w pracy, co z jednej strony było koniecznością, z drugiej ucieczką. Zresztą pod tym względem od początku stanowili małżeństwo partnerskie, wcześniej wieloletni związek, oboje pracowali. Dlaczego się nie rozwiódł? Dlaczego udawał, że nie ma problemu? Dlaczego upokarzał żonę? 

Cieszę się, że przeczytałam biografię Stanisława Witkiewicza. 

Laura Restrepo "Delirio"

Nie pierwszy raz wspominam tutaj o moim zainteresowaniu

Ameryką Łacińską. Oczywiste jest więc, że szukam literatury z tego obszaru świata. Jakiś czas temu wysłuchałam podcastu SWPS o trzech pisarkach kolumbijskich i o tym, jak widzą swój kraj. To Laura Restrepo, Pilar Quintana i Lorens Salazar Masso. Kilka ich książek ukazało się w Polsce, niektóre wiele lat temu! Wypisałam sobie te tytuły, które mnie zainteresowały i będę chciała przeczytać. Na razie sięgnęłam po pierwszą, druga czeka na podorędziu i w najbliższym czasie zamierzam się z nią zmierzyć. A dziś będzie o "Delirio" Laury Restrepo (Amber 2005; przełożyła Ewa Morycińska-Dzius), powieści nagrodzonej jedną z istotnych nagród literackich hiszpańskiego obszaru językowego. Blurba na okładkę napisał sam Jose Saramango. Dodam jeszcze, że Laura Restrepo wśród wymienionych przeze mnie pisarek reprezentuje najstarsze pokolenie, rocznik 1950, uważana jest za jedną z najważniejszych autorek Ameryki Łacińskiej. W Polsce ukazały się cztery jej książki. 

Muszę przyznać, że niełatwo wchodzi się w tę powieść. Przyczyn jest kilka - niewyodrębnione dialogi, narracja zmieniająca się z trzecioosobowej na pierwszoosobową czasem nawet w obrębie tego samego zdania, które, kolejna trudność, bywają długie, a dodatkowo bez przecinków w wielu miejscach i nie przypuszczam, aby było to bałaganiarstwo redakcji czy korekty. Ale największym problemem jest ciągły tekst, niepodzielony na akapity w obrębie kilkustronicowych fragmentów zastępujących rozdziały. A ponieważ czytałam tę powieść w wersji papierowej, a druk był raczej mniejszy niż większy, dochodziła dodatkowa trudność. W takich przypadkach widać wyższość czytnika, niestety książka wydana została w czasach przedebookowych, a wznawiana nie była. Pozornie niezbyt wielka objętość, 214 stron, jest w tym wypadku myląca. Kiedy jednak przyzwyczaiłam się do takiego sposobu pisania, do małej czcionki trudno przywyknąć, nie mogłam się od tej powieści oderwać. 

Jest to historia bogatej rodziny Londoño i kilku powiązanych z nią osób. Takie rodziny nazywa się czasem old money, czyli starymi pieniędzmi. Ta nazwa pada kilka razy w powieści. Chodzi o rodzinę zakorzenioną, taką, która swoje bogactwo i idący za nią autorytet, szacunek, a czasem strach zdobyła dzięki swoim przodkom i rodzinnym koligacjom w odróżnieniu od wszelkiej maści nowobogackich, których majątek jest świeżej daty. To w tej powieści ważne, bo jednym z głównych bohaterów jest przyjaciel Joaco Londoño, od szkolnych czasów,  Midas McAlister, który pochodzi z biednej dzielnicy Bogoty, wychowywał się bez ojca, matka ciężko pracowała, aby go wychować i kształcić, a on do bogactwa i pozycji doszedł samodzielnie, dzięki sprytowi, pracowitości i lewym interesom. Jest właścicielem dużego klubu fitness, ale wielkie pieniądze przynosi mu współpraca z bossem narkotykowego świata, Pablo Escobarem. Dzięki jego kontaktom zarabia też kilku jego bogatych przyjaciół, także Joaco. Chociaż Midas jest ich kompanem, stale czuje się gorszy. Starannie ukrywa swoje pochodzenie.

... wy, państwo Londoño, zawsze czuliście się najlepszymi, chcę powiedzieć, że w swoim apogeum, pańscy i swobodni, w starych sukiennych spodniach, wysokich botach do jazdy na własnych koniach i noszonych z niedbałą elegancją tweedowych marynarkach lub obszernych pulowerach robionych ręcznie z wełny surowej i pachnącej, z owiec, które, podobnie jak konie, też są waszą własnością i Midas na pewno nie ma na myśli tych ciasnych swetrów robionych przez jego własną matkę z motków zielonej i szarej wełny kupowanej w sklepiku z pasmanterią na rogu; trzeba podkreślić, że jedne od drugich dzieli przepaść. (...) jeśli nie urodzisz się z tym nigdy tego nie osiągniesz.

(Interpunkcja w cytatach oryginalna.)

Symbolem, który Midas przywołuje kilka razy, jest sukienka chrzcielna, piękna, droga i, najważniejsze, dziedziczona po przodkach. Jeśli kiedyś miałby dziecko, nawet gdyby kupiłby mu do chrztu najpiękniejszą, najdroższą sukienkę, to nie będzie to ta, w której byli chrzczeni jego ojciec, dziadek, pradziadek. Dlatego ukrywa swoje pochodzenie.

Nieszczęsna moja mama, gdyby wiedziała jakie straszne kalumnie rozpowiadam o niej, tak godnej i tak się poświęcającej, w swojej czarnej sukni, wykrzywionych pantoflach, wiecznie z różańcem w dłoni i z tymi jej wędrówkami od sklepu do sklepu byle tylko znaleźć najtańszą soczewicę i ryż, moja matka pasowała idealnie do dzielnicy, w której wszyscy byli mniej więcej podobni do siebie ...

Ale czy jest czego zazdrościć rodzinie Londoño? Midas, który dzięki przyjaźni z Joaco wiele o nich wie, w gruncie rzeczy nimi pogardza. Patrzy na nich z zewnątrz i dostrzega przemoc fizyczną i psychiczną, hierarchię, patriarchalne stosunki, maczyzm, hipokryzję, nietolerancję dla wszystkiego, co według nich nie jest normą, a przede wszystkim to, że o tym, co niewygodne, się milczy. Taką taktykę stosuje Eugenia Londoño, matka Joaco i jego dwojga rodzeństwa. Problem nie istniej, dopóki nie zostanie nazwany.

... matka podejmuje temat i po chwili wycofuje się krążąc i osładzając zdania z tym jej zadziwiającym darem zatajania prawdy tak dla niej charakterystycznym, w którym Joaco także celuje bo od dzieciństwa to trenował i proste prawdy oblane lukrem dwuznaczności stają się wygodne i cywilizowane do tego stopnia że w pewnej chwili tracą sens, aż powstają wygodne wersje historyczne i kłamstwa wysokie jak góra które ich dwoje zgodnie przetwarza na autentyczne. 

Midas nazywa to Katalog Londoño Podstawowych Fałszywych Informacji.

Jakby nic się nie wydarzyło, prawda, Eugenio?, bo w pani rodzinie, Eugenio, nigdy nic się nie wydarza, chciałby powiedzieć Midas ...

... nie rzucę pani tego w twarz bo ja też umiem grać w tę grę która się nazywa Nie myślę o tym ergo to nie istnieje, albo nie mówi się o tym a zatem to się nie wydarzyło.

Kto nie chce się podporządkować tym regułom, musi odejść. Odchodzi ciotka Sofia, siostra Eugenii, ona też potrafi na nich spojrzeć z boku, odchodzi najmłodszy z rodzeństwa, Robaczek, dręczony przez ojca, bo odstaje od normy męskości, maczyzmu. Zanim odejdzie spróbuje wyjąć z serca matki, Królowej Śniegu, symboliczny lodowy kolec, aby zdjąć z niej czar. Z Baranka, Ofiary, którymi był dotąd, przedzierzgnie się w symbolicznego ojcobójcę, ale nikogo za sobą nie porwie, ojcobójstwo się nie uda, a poniósłszy klęskę i nie chcąc dalej być ofiarą, odchodzi. Eugenia pozostanie Królową Śniegu posłuszną mężowi, a potem najstarszemu synowi, Joaco, który wpisał się w ten odwieczny schemat.

W tej rodzinie jest jeszcze jedna zbuntowana osoba, Agustina, siostra Joaco i Robaczka. To ona jest główną bohaterką tej powieści. To od jej zniknięcia wszystko się zaczyna. Jest żoną Aguilara, starszego od niej, lewicującego profesora literaturoznawstwa, który jakiś czas temu w wyniku strajków stracił pracę na uniwersytecie i zarabia jako akwizytor karmy dla psów. Dla Agustiny porzucił żonę i dzieci. Pewnego razu  kiedy wraca do domu z kilkudniowego służbowego wyjazdu, stwierdza, że zniknęła. Wkrótce zadzwoni jakiś nieznany mu mężczyzna i poprosi go, aby zabrał swoją żonę z jednego z hoteli. Co tam robiła? Z kim była? To jedna z tajemnic tej powieści. Czytelniczki i czytelnicy odkrywają prawdę stopniowo. W taki sam sposób powoli poznają historię rodziny Londoño, Midasa i Aguilara. Z puzzli składających się z fragmentów przedstawiających zdarzenia z punktu widzenia Aguilara, Midasa i Agustiny oraz z tych, które są opowieścią o jej dziadku i babci, rodzicach Eugenii i Sofii, składamy sobie całość.

Wracam do Agustiny. Jej niezgodą na rzeczywistość jest bunt, który prowadzi do szaleństwa. To tytułowe delirio. Można je traktować dosłownie - Agustina prawdopodobnie cierpi na jakąś chorobę psychiczną, którą  pewnie dziedziczy po swoim niemieckim dziadku, ojcu matki. Już jako dziewczynka odprawiała razem z bratem magiczne rytuały, które mogły być zabawą, ale mogły też zwiastować ucieczkę w jej wyimaginowany świat. Ale oczywiście aż prosi się, aby ten stan potraktować jako metaforę niezgody na zakłamaną rzeczywistość jej rodziny, a może nawet szerzej na to, co dzieje się w kraju. Bo tłem dla historii Londoñów i Midasa jest sytuacja społeczna, o tej już wspominałam, i polityczna. A wszystko sprowadza się do przemocy symbolicznej i codziennej - zamachów, porwań, rozbojów. Jeśli ktoś niewiele wie o dramatycznej i tragicznej historii Kolumbii, o wojnie domowej, która trwała w tym kraju przez pięćdziesiąt dwa lata, a zakończyła się zaledwie osiem lat temu, a i wcześniej było burzliwie, zachęcam do sięgnięcia po zbiór reportaży Macieja Wesołowskiego "Cafe Macondo". Ja przeczytałam je niedawno, była to moja, jedna z trzech, lektura podróżna, niestety nie zdążyłam o niej napisać i pewnie to już się nie uda. Kto interesuje się Ameryką Południową, powinien tę książkę poznać.

Ale można też "Delirio" potraktować jako historię wielkiej miłości. Bo takie jest uczucie Aguilara do Agustiny. Już ich pierwsze spotkanie zwiastowało burzliwą przyszłość i czytając o tym, jak przebiegało, pomyślałam sobie - chłopie, powinieneś już wtedy wziąć nogi za pas i uciekać, gdzie pieprz rośnie. Ale on uległ urokowi tej ekscentrycznej dziewczyny i zakochał się bez pamięci, a potem, mimo jej niełatwego charakteru, mimo trudów życia z osobą chorą, był z nią, a kiedy dochodziła do siebie, co następowało równie nagle jak popadnięcie w to tytułowe delirio, natychmiast zapominał o wszystkich problemach oraz uciążliwościach i znowu był niebotycznie szczęśliwy.

Bardzo ciekawa, interesująco napisana, wielowarstwowa powieść.

Katarzyna Groniec "Kundle"

Myślę, że nie tylko ja byłam bardzo zaskoczona, kiedy

dowiedziałam się, że znana piosenkarka, Katarzyna Groniec, wydała książkę. Nie, nic plotkarskiego, żaden zbiór felietonów czy innych rozważań, żaden wywiad-rzeka, ba, żadna powieść pop z kluczem środowiskowym. No bo jeśli już, to właśnie czegoś takiego spodziewalibyśmy się po celebrytce. Prawda? Tu przesadziłam, bo Katarzyna Groniec celebrytką nie jest. No to po nieco niszowej piosenkarce. Tymczasem "Kundle" (2023) ukazały się w wydawnictwie Nisza, które byle czego nie wydaje i jest tak niszowe, że nie ma nawet swojej strony, dobrze, że prowadzi media społecznościowe. Może brzmi to ironicznie, ale nie jest. Cenię sobie Niszę, dlatego obserwuję ją w socialach, aby być na bieżąco z tym, co wydaje. Ale wróćmy do "Kundli". Kolejnym zaskoczeniem były znakomite recenzje. Nie słyszałam krytycznej! A kropką nad i okazała się nominacja do prestiżowej Nagrody Literackiej Gdynia, a że to nie wypadek przy pracy, potwierdziły dwie nominacje do nagród dla debiutantów - Nagrody Gombrowicza i Nagrody Conrada. Po Gdyni pękłam i postanowiłam przeczytać. Ja również jestem pod wrażeniem!

Książka jest krótka, trochę ponad sto stron. Coś pomiędzy zbiorem opowiadań, a powieścią. Całość spięta miejscem i bohaterkami oraz bohaterami. Miejsce to miasto między Rybnikiem i Zabrzem, w pobliżu znajduje się Toszek, po niemiecku Tost, gdzie mieści się dom wariatów. Dziś oczywiście to słowo niepoprawne, ale w czasach, kiedy rozgrywają się wydarzenia, tak nazywano szpitale psychiatryczne. A bohaterki i bohaterowie? To tytułowe kundle, ludzie pogardzani, o niepewnej tożsamości, którą sami wolą ukrywać, i jednocześnie z nizin społecznych albo w jakiś sposób niedostosowani, odstający od tego, co lubimy nazywać normalnością. Mamy więc Adama, który ukrywa swoje żydowskie pochodzenie, zmienił imię i nazwisko, w głowie słyszy wielką muzykę, ale jest tylko jej nauczycielem i to on, nie potrafiąc poradzić sobie z rzeczywistością i ze wspomnieniami przeszłości, trafia od czasu do czasu do tego domu wariatów. Jest Goryl, czyli Andrzejek, chłopiec, też powszechnie uważany za wariata, albo jak dziś mówimy za dziecko z niepełnosprawnością intelektualną. Jest Fatima, jego matka, cygański podrzutek, pokochana przez Rubą Ernę, która zastąpiła jej matkę. Jest Sophie, autochtonka, kiedyś Niemka, po wojnie Polka, matka trójki dzieci, pomiatana i bita przez męża. Pracuje w szpitalnej pralni. Jest wreszcie Aszer, czyli Asia, jej córka, salowa w szpitalu wariatów. Pojawia się też trochę postaci drugoplanowych czy epizodycznych. Są sąsiadami z dzielnicy, niektórzy z familoku, w którym mieszkają. Żyją obok siebie, zmagają się z codziennością i demonami przeszłości. Starsze pokolenie, Adam, Fatima, Sophie, jest naznaczone przez wojnę. Młodsze pewnie dziedziczy traumy. Niemal za każdym stoi jakiś fascynujący życiorys, z tych ciężkich, więc na pewno nikt nie chciałby się z nimi na ich życia zamienić. Ja przyglądałam się im z sympatią i, chciałoby się powiedzieć, z czułością, gdyby to słowo nie było samo w sobie egzaltowane i już nieco zużyte.

Oczywiście w literaturze wszystko już było, nie raz stykałam się z podobnymi bohaterkami i bohaterami, dlatego ważne są forma i język. I właśnie to sprawia, że książka Katarzyny Groniec jest taka interesująca. Pisarka nie opowiada losów bohaterów po bożemu. Rozmaite teraźniejszości mieszają się z przeszłością przed i wojenną, czasem opowieść narratora albo narratorki wybiega w przyszłość, zdradzając odrobinkę z losu bohaterek i bohaterów. Innym razem ktoś pokazuje alternatywne losy postaci, spekulując nad rolą przypadku w życiu.

A gdyby Rimski-Korsakow wyjechał do Toronto, tak jak swego czasu wyjechali z Ukrainy rodzice Staryka, to jego dzieci i wnuki by żyły. Co z tego, że nie byłoby suity, nikt by nawet nie zauważył, że jej nie ma, nikt by nie odczuł pustki, bo dźwięki przecież i tak wszędzie się pałętają i każdy może je spisywać do woli, wystarczy je usłyszeć.

Autorka pewne zdarzenia, szczególnie te z przeszłości, tylko sygnalizuje, resztę możemy wyczytać między słowami. Przecież wojna i Zagłada zostały już tyle razy opowiedziane. Kręci się to wszystko niczym diabelski młyn - pewne sceny się powtarzają, teraźniejszość, przeszłość i przyszłość pojawiają się w rozmaitych konfiguracjach. Wiele tu zagadek, ze strzępów, z pojedynczych scen składałam sobie losy bohaterek i bohaterów, konfiguracje pomiędzy nimi, ich światy. Nad wszystkim unoszą się melancholia i mrok. 

Pisałam o zagadkach. Nie dotyczą one tylko losów bohaterek i bohaterów, ale także narratora/narratorki, który/która ujawnia się od czasu do czasu. Kim jest? Bogiem/boginią? Jakąś siłą czuwającą nad bohaterkami i bohaterami? Duszą świata, która wnika we wszystko?

Zgięty wpół Goryl wydaje się z wysoka maleńki jak złamana zapałka. Wiem, że kieszenie ma pełne kamyków i że najpewniej znowu szuka pustej muszli po ślimaku. Wzbijam się wyżej, ale tak naprawdę nie ja frunę teraz nad kościelną wieżą. (...) Spływam za to rzekami do mórz i oceanów, faluję wodorostami, płynę z ławicą ryb, mijam kraby i ukwiały, mijam rafy koralowe.. Ale tak naprawdę nie płynę, tylko przedzieram się przez ziemię, jak mój towarzysz kret, połykam i wydalam glebę z dżdżownicą, którą jutro Szczerbaty przetnie na pół patykiem, rozpycham się pęczniejącym ziarnem na pozór nikomu niepotrzebnej rośliny. Ale tak naprawdę jestem tym patykiem, który Szczerbaty urwał z przydrożnego krzaczka. I Szczerbatym jestem.

Jestem dla wszystkich. Odprowadzam każdą żywą istotę. I tę, co przeszła mimo, nie przeczuwając nawet mojej obecności, i tę, co mój dotyk poczuła i odtąd od czasu do czasu na piersi jej się kładę ciężarem, i tę, co całe ziemskie życie pędziła moją obecnością naznaczona. Na ludzkich umysłach jak na instrumentach muzycznych można grać wiele melodii, więc wygrywam na nich rzeczywistość, do jakiej zostali stworzeni. Rozdaję kształty, sobie kształtu nie nadając, i kolory, pozostając bielą. Upuszczam im na pożarcie idee, jak po kryjomu dziecko upuszcza chleb psu,  który pod stołem liże łydki. Rzucam w nich pomysłami (...). Śnię się ludziom i zwierzętom albo nie śnię się wcale. Nie rozniecam wojen ani nie czynię pokoju. Odprowadzam tych, którym już trzeba odejść. Niektórzy mnie przeczuwają i próbują tłumaczyć mnie sobie innym językiem, pełnym nieporozumień, zyskując miano szaleńców, proroków czy mesjaszy. A ja odprowadzam tych, którym życie po prostu wypełniło się rzeczywistością aż po brzegi i nie zmieści się już ani kropli więcej.

Trochę przypomina mi ten zabieg to, co zrobił Szczepan Twardoch w "Morfinie" i w "Królu". Przyznam, że jeśli coś wydaje mi się naddatkiem w książce Katarzyny Groniec, to właśnie to. 

Kolejną zagadką, a może bardziej pytaniem o nią, jest pojawiające się w książce pojęcie Ciszy, czasem nawet Wielkiej Ciszy, tak właśnie zapisywanej - z dużej litery. Co to za Cisza? Coś, co zapada nad losem bohaterów? Coś, co ich czci? Coś, co uspokaja, daje ukojenie? Coś, co pozwala im zniknąć? Coś, co pozwala się zadumać, stanąć na chwilę, zamyślić? Wszak mówimy, ciszej nad tą trumną, minuta ciszy, pragniemy ciszy. Ale też cisza, czyli niemówienie, zamilczanie, tabuizuje.

Cisza wypełzła z bocznych ołtarzy i sunęła po zimnej kamiennej posadzce. Oplatała ławki i kolana świętych, wpełzła na ambonę, omiotła zziębnięte aniołki i Dzieciątko Jezus, owinęła się surowym milczeniem wokół krzyża, dotarła do prezbiterium i wypełniła je szczelnie kadzidlanym zapachem. Kościół zniknął i pojawił się na nowo, huśtnął i wrócił do swojego stałego stanu zawieszenia między niebem a ziemią. 

(...) Adam usłyszał i zobaczył spod kurtki Zbyszka, pseudonim Kula, który go wygrzebał spod Ciszy i sterty liści i mocno przytulił (...). 

I potem w tym śnie zapadła Wielka Cisza. Ktoś wcisnął przycisk i od tego wciśnięcia świat zaczął się kręcić już bez głosu, a one usiadły na zydelkach, jakby się miały zabrać do obierania kartofli. Matka Boska wyciągnęła zza pazuchy dwie trochę wymięte, skręcone naprędce cigarety i obie se zakurziły. 

Celowo wydłużyłam ostatni cytat, aby pokazać, że książka bywa też dowcipna. Matka Boska paląca razem z bohaterką papierosy i udzielająca jej rad, pyszne.

No i wreszcie język. Niebanalny, ciekawy, kunsztowny, taki, który sprawia dodatkową przyjemność w trakcie lektury, pozwala się nią rozkoszować. Irytuje mnie ta egzaltacja, ale czasem trudno znaleźć lepsze słowo. Nie będzie kolejnych cytatów, próbkę pokazują te, które już się pojawiły.

Warto sięgnąć po króciutką książkę Katarzyny Groniec, warto się nią delektować, warto pochylić się nad losami bohaterek i bohaterów.

Popularne posty