Lars Saabye Christensen "Półbrat"

Lektura "Półbrata" Larsa Saabye Christensena (Marginesy 2024;

przełożyła Iwona Zimnicka) to efekt zeszłorocznego Festiwalu Conrada, na którym pisarz gościł. Co roku tak jest, że po spotkaniach festiwalowych sięgam po książki pisarek i pisarzy, których dotąd nie znałam, oczywiście pod warunkiem, że mnie zainteresują. Niektórzy ze mną zostają, z innymi kończę znajomość po pierwszym tytule. Oczywiście słyszałam to nazwisko, kojarzyłam przynajmniej niektóre książki, ale jakoś dotąd nie miałam potrzeby sięgania po jego powieści. Spotkanie to zmieniło. 

Lars Saabye Christensen jest wydawany w Polsce od lat, ostatnio ukazała się "Modelka", i choćby to jest miernikiem jego popularności w naszym kraju. Z pewnością, gdyby się nie sprzedawał, już dawno przestano by go u nas wydawać. Tylko nieliczne wydawnictwa, i chyba tylko te małe, niszowe, pozostają wierne autorom bez względu na wynik, szczególnie jeśli są przekonane o wartości ich twórczości.

Spośród licznych powieści wybrałam sobie "Półbrata", bo opis najbardziej mnie zachęcił, a poza tym podobno to jedna z najważniejszych pozycji w dorobku autora. Czym jest ta powieść? Trochę sagą rodzinną, trochę opowieścią o głównym bohaterze o dziwacznym imieniu Barnum, a zarazem narratorze. Akcja prowadzona niechronologicznie sięga epizodem jeszcze przed wojnę na małą wysepkę na północy Norwegii, ale wszystko, co najważniejsze, ma początek w Oslo w dniu zakończenia drugiej wojny, 8 maja 1945 roku. Dramatyczne zdarzenie, które się wtedy rozegra na strychu kamienicy, w której mieszkają babka zwana Starą, jej córka Boletta i wnuczka Vera, naznaczy losy całej ich rodziny. Finał to lata chyba już osiemdziesiąte i festiwal filmowy w Berlinie. Przyznam, że trochę się w rachubach czasu pogubiłam, szczególnie, że pod koniec akcja przyspiesza i nie wiem, na ile dobrze połączyłam ze sobą to, co się na końcu zdarzyło. Od razu napiszę, że to przyspieszenie odnotowuję po stronie minusów.

Drugim jest wrażenie, że gdzieś mi się ta powieść wymyka. Dla mnie najważniejsza jest tu sama historia, którą pochłaniałam z wielkim zainteresowaniem, a brakuje mi czegoś więcej, co sprowokuje do myślenia, co wstrząśnie, co zostanie ze mną na dłużej, a nawet na zawsze. Ale może to wystarczy, bo przecież najważniejsza jest przecież opowieść. Tym bardziej, że losy bohaterek i bohaterów naprawdę wciągają i sprawiają, że zanurzamy się w świecie wykreowanym przez autora, podchodzimy do nich bardzo blisko, żyjemy ich życiem. To taki rodzaj opowieści, kiedy nasza codzienność wydaje nam się tylko przerywnikiem w śledzeniu egzystencji powieściowych postaci. Przynajmniej ja tak miałam.

Oczywiście potrafię sproblematyzować tę historię. Można ją odczytywać jako opowieść o silnych kobietach i słabych mężczyznach, przez których te kobiety zawsze cierpią, za którymi tęsknią i od których obrywają. Mężczyzn, którzy znikają, są nieodpowiedzialni, kłamią, przysparzają zmartwień i kłopotów. To te silne kobiety muszą dźwigać cały ciężar życia. 

Można też czytać tę historię jako opowieść o tym, że życie to pasmo  zawodów i klęsk. Ileż tu zawiedzionych nadziei! Bohaterowie stale za czymś gonią, wydaje się, że już witają się z gąską, że osiągną upragniony sukces, że coś za nim pójdzie, tymczasem albo przegrywają, albo z sukcesu nic nie wynika. 

Można też czytać tę opowieść jako historię dwóch przyrodnich braci, którzy czują się wybrakowani i nie potrafią sobie znaleźć miejsca w życiu. Freda definiuje to, że nie wie, kto jest jego ojcem, że mógł się właściwie nie urodzić, a potem śmierć prababki, Starej, która zginęła na jego oczach. No i to, co dziś nazywamy dysleksją, a w latach sześćdziesiątych nikt tak tego nie nazywał, a dzieci takie jak on przenoszono do szkół specjalnych. Przekleństwem Barnuma jest jego dziwaczne imię, a jeszcze większym jego niski wzrost odziedziczony po ojcu. Imię też zresztą mu zawdzięczał. Dlatego stale czuje się gorszy, jest prześladowany przez szkolnych kolegów, u dziewczyn nie ma żadnych szans, długo nie potrafi nawiązać bliższych relacji z rówieśnikami. Kiedy będzie dorosły, dojdzie do tego jeszcze jeden kompleks, ale tego zdradzić nie mogę. 

Jest to wreszcie książka o braterskiej więzi, o przyjaźni, o rodzinie i o dorastaniu.

Poza tym znalazłam tu wiele wspaniałych historii, barwnych, czasem zabawnych, epizodów i niezwykłych bohaterek i bohaterów. Są też tajemnice, a ich rozwiązań możemy się jedynie domyślać. Czy było tak, jak mi się wydaje? Kto jest ojcem Freda? Czyim dzieckiem jest naprawdę Boletta? A kto jest ojcem dziecka Vivian? Nie bez znaczenia jest też język, najczęściej zwyczajny język opowieści, ale od czasu do czasu kunsztowny, poetycki. Na zachętę kilka przykładów.

Czas to wielka gumka, która ściera moje życie.

Musiałem zmagazynować ten wieczór, zaoszczędzić go i nie zużywać całego na raz (...)

Ojciec miał przypilnować tej walizki. Właśnie do niej spakowali całe oklaski. (...) - Gdzie są teraz te oklaski? - Może się zużyły. Nie wiem. Może je zgubił.

Jeśli autor stawia jakieś pytania, to są to pytania o to, co jest prawdą, a co zmyśleniem, jak postrzegamy otaczający nas świat i to, co się nam przydarza, jak mało w gruncie rzeczy wiemy, ile pozostaje przed nami zakryte, na ile dziedziczy się rodzinne traumy. Ojciec Barnuma powtarzał:

Najważniejsze jest nie to, co widzisz, lecz to, co ci się wydaje, że widzisz.

Nie przypadkiem tak dużo zdarzeń kręci się tu wokół kina i filmu.

Bilans mimo zastrzeżeń wypada na plus. Na pewno będę chciała sięgnąć po jeszcze inne powieści Larsa Saabye Christensena. 

Izrael Joszua Singer "Towarzysz Nachman"

Mojej przygody z utalentowanym rodzeństwem Singerów odsłona

kolejna i nie ostatnia. Po "Rudej Kejli" Izaaka Baszewisa Singera, najsłynniejszego z ich trojga, i "Brylantach" Esther Singer Kreitman przyszedł czas na "Towarzysza Nachmana" Izraela Joszuy Singera (Fame Art 2022; przełożył Krzysztof Modelski). Autor to oczywiście brat noblisty, od 1933 roku mieszkał w Stanach Zjednoczonych. Pisał w jidysz. W Polsce ukazało się kilka jego książek - jeśli wierzyć Wikipedii, to wszystko, co napisał - dwie z nich  znalazły się na mojej liście bibliotecznej, inne z czasem pewnie na nią trafią. Na razie przeczytałam to, co miałam już od dłuższego czasu w czytniku.

Od razu muszę napisać, że to powieść bardzo ciemna, nie ma w niej ani krztyny nadziei. Rzadko zdarza się aż tak dołująca literatura. Chociaż mnie w ostatnim czasie przytrafiło się to po raz drugi. Ten pierwszy to "Listopad" Aleny Mornštajnovej. Po lekturze takiej książki mam potem problem z wyborem kolejnej. Chciałoby się coś pogodnego, lżejszego, a ja takich książek właściwie nie mam. Tym razem wybór padł na "Półbrata" Larsa Sabaaye Christensena. Wprawdzie na pewno nie spełnia wymienionych kryteriów, ale mam nadzieję, że nie zdołuje aż tak bardzo. Ale do rzeczy.

Już początek "Towarzysza Nachmana" jest ciężki. Ubogi, pobożny Żyd, Mates Riter, wędruje od wsi do wsi, sprzedając gojom jakieś produkty, które nosi w worze zawieszonym na ramieniu, i skupuje skóry zwierząt, chyba królików i zajęcy. Z tego nędznego zarobku utrzymuje siebie i swoją liczną rodzinę. Śpi gdzie popadnie, je zazwyczaj suchy chleb, wraca do domu na szabas. I tak tydzień w tydzień. Bez wytchnienia. Jest pogodzony ze swoim losem. Nie buntuje się, nie walczy. Zresztą ta walka najprawdopodobniej skazana by była na niepowodzenie, o czym przekonałam się, śledząc dalsze losy bohaterów. 

W miasteczku, w którym żyje, jest liczna społeczność żydowska, ale on i jego rodzina plasują się w niej najniżej - mieszkają w okolicy zwanej Zaułkiem Nędzy. Niżej upaść nie można. Mates ma jedno marzenie - pragnie syna, dotąd co rok żona wydaje na świat córkę. W końcu rodzi się ten wyczekiwany potomek, otrzymuje imię Nachman. Kiedy dorośnie do odpowiedniego wieku, ojciec kosztem ogromnych wyrzeczeń posyła go na naukę do kolejnych religijnych szkół w miasteczku, pragnie, aby został uczonym, religijnym mężem. Tymczasem Nachman musi znosić liczne upokorzenia. Ze strony dzieci i swoich nauczycieli. Wstydzi się pokory ojca, wstydzi się chodzić po domach bogatych Żydów i recytować Torę, za co dostaje zwyczajowy posiłek, wstydzi się swojego nędznego ubioru. 

Autor znakomicie oddaje odczucia nieszczęśliwego, samotnego dziecka, które nie ma oparcia w nikim. Trudno winić Matesa i jego żonę. Oni byli przekonani, że to najlepsza droga dla ich ukochanego syna. Zresztą dzieci wtedy wychowywano zupełnie inaczej. Nie pierwszy to w literaturze obraz nieszczęśliwego dziecka, które nie ma szans na powiedzenie tego, jaka krzywda mu się dzieje. Przychodzi mi do głowy powieść Henry'ego Rotha "Nazwij to snem", a jeszcze bardziej zapomniana, niemodna i traktowana jak ramota "Anielka" Bolesława Prusa, którą ponownie czytałam wiele lat temu, ale obraz opuszczonej i nieszczęśliwej Anielki i jej brata przypomniał mi się właśnie teraz.

Jeśli czytelniczko lub czytelniku tej notki wyobrażasz sobie, że Nachman właśnie z powodu swoich doświadczeń z czasu dzieciństwa został owym tytułowym towarzyszem, czyli komunistą, jesteś w błędzie. Czytając pierwszą część powieści, też tak myślałam. Wydawało mi się, że właśnie te odczuwane i uświadamiane upokorzenia, życie w nędzy, zrozumienie, że jedni są biedakami, a innym niczego nie brakuje, poprowadzą Nachmana na ścieżkę komunizmu. Nie. Bohaterowie tej powieści, Mates, Nachman i inni, ale nie bohaterki, o czym za chwilę, są jak trzciny targane przez wiatr. Nachman wprawdzie zdaje sobie sprawę z tego wszystkiego, ale komunistą zostanie trochę przez przypadek. Potem jednak zaangażuje się w ten ruch całym sobą, z wielką naiwnością, co nie tylko szczęścia mu nie przyniesie, ale przysporzy wielu cierpień. Napisać to, to jak nic nie napisać - po prostu podążanie tą drogą spowoduje, że znajdzie się na samym dnie. 

Izrael Joszua Singer, podobnie jak jego siostra, znakomicie , niemal reportersko pokazuje żydowski świat. Przy czym on w tej powieści kieruje swój wzrok na obszary największej nędzy. Na ludzi, którzy choćby nie wiem, jak ciężko pracowali, i tak nie są w stanie wydźwignąć się z nędzy. Mieszkają w nędznych dzielnicach, w nędznych klitkach, pracują ciężko całymi dniami, często w chłodzie i w deszczu na ulicy, jedzą byle co, chodzą w nędznych ubraniach. A parę ulic dalej jest zupełnie inny świat. Świat pięknych kamienic, jasno oświetlonych szerokich ulic, witryn sklepów, które kuszą eleganckimi towarami, świat sytych, dobrze ubranych, pewnych siebie ludzi. Także żydowski. Tak było w rodzinnym miasteczku Riterów, tak jest w Warszawie, do której się w pewnym momencie przenieśli, tak jest w Moskwie, do której na własne życzenie trafi naiwny Nachman, a za nim jego żona i synek. Czy naiwny? I tak, i nie. Owszem, był naiwny i zaślepiony, nie tylko on zresztą, ale skąd miał wiedzieć, że w jego wymarzonym kraju-raju, nie tylko nie ma sprawiedliwości, w którą wierzył, ale życie robotników jest jeszcze trudniejsze niż w Polsce. Łatwo mierzyć go naszą dzisiejszą miarą i wiedzą.

Autor pokazuje ludzi przemielonych przez tryby Historii. Ludzi, którzy są pionkami w grze innych. Kiedy przychodzi pierwsza wojna, stają się mięsem armatnim, kiedy próbują walczyć o lepszy świat, o sprawiedliwość społeczną, też stają się ofiarami. Bo to oni są pałowani w czasie manifestacji, to ich dopada policyjna kula, to oni trafiają do więzień, gdzie traktowani są okrutnie. Ich ideologiczni przywódcy mają się dobrze. Im krzywda się nie dzieje. Izrael Joszua Singer pokazuje też, jak wyradza się szlachetna idea. To wszystko oczywiście nie jest jakoś odkrywcze, wiemy to, ale, kiedy czyta się historię konkretnego człowieka, przejmujące.

Na koniec chcę jeszcze wspomnieć o bohaterkach. Najstarszej siostrze Nachmana i jego żonie. Bo to one są silne, To one próbują kierować swoim losem. Robią, co mogą, aby ich bliskim żyło się choćby odrobinę lepiej. Są sprawcze, podejmują decyzje. To niestety nie oznacza, że ich codzienność usłana jest różami. Nie może być, bo w takim świecie ich los został zdeterminowany przez miejsce, w którym się urodziły. Zresztą od tamtego czasu wiele się nie zmieniło. Kim bym była, gdybym urodziła się w Jemenie, Syrii, Czeczenii, Afganistanie czy w innym miejscu podobnie potraktowanym przez Historię, możnych tego świata i warunki klimatyczne?

I jeszcze jedno. Powieść kończy się sceną, która bardzo rymuje się z tym, co się dzieje wokół nas. Jaka to scena, tego oczywiście nie zdradzę. Może ktoś znajdzie w sobie ochotę i siłę na przeczytanie "Towarzysza Nachmana". Naprawdę warto, chociaż z wyżej wymienionych powodów nie jest to lektura łatwa i przyjemna. Ale czyta się potoczyście.

Zsuzsa Bánk "Pływak"

Niedawno zapowiadałam, że sięgnę po kolejną książkę Zsuzsy Bánk

niemieckiej pisarki o węgierskich korzeniach, a to dlatego, że ostatnio przeczytałam jej najnowszą pozycję "Śmierć przychodzi nawet latem", która miała bardzo dobre recenzje. Chociaż z mojej strony nie obyło się bez pewnych zastrzeżeń, to jej twórczość zainteresowała mnie na tyle, że postanowiłam kontynuować moją z nią znajomość. Tą kolejną książką jest powieść "Pływak" (Czarne 2005; przełożyła Elżbieta Kalinowska). 

Tym razem żadnych ale nie było. Dałam się pochłonąć opowieści snutej przez narratorkę, najpierw kilkuletnią, potem kilkunastoletnią Katę. Od razu zaznaczam, że nie jest to książka dla każdego (zresztą żadna nie jest). Nie ma tu dialogów, nie ma też właściwie akcji, są wspomnienia kilku lat spędzonych w drodze, na które składa się codzienność podbita od czasu do czasu refleksją czy jakimś podskórnym przeczuciem. Wiele tu niedomówień, czegoś musimy się domyślać, innym razem coś sobie na różne sposoby dopowiedzieć. Odnajduję w tej powieści pewne podobieństwo do najnowszej książki Zsuzsy Bánk, nazwałabym to czymś w rodzaju medytacji.

Ale po kolei. Jest to historia węgierskiej rodziny, którą nagle w okresie wydarzeń 1956 roku opuszcza matka. Nie, nie jest osobą zaangażowaną politycznie, mieszka na wsi, dokąd rewolucyjne wydarzenia przecież nie dotarły. Dlaczego razem z koleżanką decyduje się przekroczyć nielegalnie zieloną granicę, co wiązało się z niebezpieczeństwem, wyruszyć na niepewne, aby na nowo układać sobie życie, długo nie wiadomo. Tym bardziej, że to nowe życie tam, w nowym kraju, w Niemczech, wcale nie będzie łatwe. Czeka ją ciężka praca, samotność, przynajmniej na początku. Niemal przez całą powieść zadawałam sobie pytanie - dlaczego to zrobiła? Dlaczego zostawiła męża i przede wszystkim dzieci? Przecież w tych okolicznościach nie mógł to być byle jaki powód. Dopiero prawie na końcu, kiedy trochę lepiej poznajemy jej historię, możemy domyślić się odpowiedzi. Bo, tak jak często w tej powieści, odpowiedź nie zostanie udzielona wprost. 

Ale nie ona jest prawdziwą bohaterką tej książki. Jej losy poznamy w zaledwie trzech rozdziałach. Głównymi bohaterami są ci, którzy zostali, jej mąż, Kalman, i dwoje dzieci, starsza Kata i jej młodszy brat Isti. Kiedy matka wyjeżdża, ojciec postanawia opuścić wieś, w której mieszkali, i odtąd rozpoczyna się ich kilkuletnia wędrówka po kraju zakończona tragicznym zdarzeniem.  Tułają się od krewnego do krewnego, w jednym miejscu pozostają dłużej, w innym krócej. W jednym przyjęci zostają serdecznie, w innym są balastem. Jedno miejsce podoba im się bardziej, zwłaszcza dłuższy pobyt w wiosce nad Balatonem, innych nie lubią. 

Dlaczego Kalman decyduje się zostawić wszystko i ruszyć w drogę, w dodatku razem z dziećmi? Tego też nie wiemy na pewno. Bo tamta wieś przypominałaby mu o żonie, która go zostawiła? Bo miał w sobie gen wędrowca, o czym też dowiemy się znacznie później, poznając okres jego młodości? 

Wtedy nie wiedziałam, czy to życie przepływa obok niego, czy też to on prześlizguje się przez nie bez wysiłku. Zrywał więzi z innymi ludźmi, zacierał ślady, wyruszał z nami w podróże, których i tak nikt nie mógł śledzić, ani nas znaleźć, i nie wiem, czy teraz, kiedy o tym myślę, przeszkadza mi, że tak było, czy kiedykolwiek mi przeszkadzało.

O ile dla Kalmana ucieczka była wybawieniem, o tyle dla dzieci oznaczała pożegnanie ze wszystkim, co im znane. Nie dość, że straciły matkę, to jeszcze ojciec wyrwał je z ich środowiska, odebrał im dom, musiały zostawić ukochanego psa, babcię, która mieszkała w sąsiedniej wsi. Pogrążony w rozpaczy Kalman zajmuje się sobą, swoim cierpieniem. Dzieci są zdane na łaskę tych, głównie kobiet, u których się zatrzymują.

... zawarliśmy, nasz ojciec, Isti i ja, coś na kształt cichego porozumienia na życie, które w jakiś sposób jednak do nas należało. Nasz ojciec zabierał nas ze sobą, szukał dla nas domów, gdzie ktoś się o nas troszczył, a my z Istim nie pytaliśmy w zamian, kiedy wróci nasza matka albo kiedy do niej pojedziemy, nawet jeśli chcielibyśmy zapytać, ja z pewnością bardziej niż Isti. (...) Niewiele mieliśmy, o niewielu rzeczach mogliśmy powiedzieć, że je znamy, więc nie mogliśmy z nich zrezygnować. Nasze życie, choć od dawna było to tak mało, było jednak naszym życiem i nie chcieliśmy go stracić. Baliśmy się, że nawet ono mogłoby zniknąć, jeśli choć na chwilę machniemy na nie ręką.

Czytając opowieść Katy, miałam wrażenie, że z jednej strony cierpiały, tęskniły za mamą, zwłaszcza Isti, długo wierzyły, że wróci. Symbolem tej tęsknoty stają się pociągi - gdzie tylko mogą, chodzą na dworzec i uczą się na pamięć rozkładu jazdy. A z drugiej te lata upływały im beztrosko. W każdym miejscu jakoś umiały się odnaleźć i, co najważniejsze, codzienność czyniły niezwykłą. Biegały, miały dużą swobodę, poznawały nowych ludzi, a każdy z nich to osobna niezwykła opowieść. Ci bohaterowie są równie ważni jak Kata, Isti i Kalman. Tytuł każdego rozdziału to imię kolejnej bohaterki czy bohatera. Te lata zlewają się w jedno, czas płynie inaczej.

Nad jeziorem mieszkaliśmy długo, dłużej niż jedno lato, ale co to znaczy, co to znaczy dla naszego pojęcia czasu, przy naszej prędkości: długo? Nie wiem, może mi się tylko wydaje, że to było długo, bo jezioro było jedynym miejscem, gdzie nie chodziliśmy na dworzec, żeby sprawdzić godziny odjazdu pociągów.  

Ile czasu upłynęło między tym a naszym pierwszym latem nad jeziorem? Raczej lata niż miesiące, jeśli policzę, ile listów wysłała do nas babka.

Wszystko otoczone jest trochę baśniową, nierzeczywistą atmosferą. Bo tak po latach pamięta to Katy.

Chodziliśmy do szkoły, przestawaliśmy chodzić, odbieraliśmy książki, oddawaliśmy je, zapamiętywaliśmy drogi, drzwi, nazwiska, twarze, zapominaliśmy je, gdy tylko odjeżdżaliśmy.

Więc z jednej strony jest w tej powieści radość i beztroska dzieciństwa, a z drugiej ta książka jest przejmująco smutna. Bo dużo tu tęsknoty, samotności, niespełnionych miłości i straty. I nie dotyczy to tylko głównych bohaterek i bohaterów. Właściwie każda postać w tej powieści, a już zwłaszcza kobieta, doświadcza tych uczuć. Wszyscy oni są samotni w swoim cierpieniu, każdy zamyka się w swoim kokonie, a szczególnie samotne są dzieci. I chociaż powieść związana jest z rokiem 1956, rokiem węgierskiej nadziei i rewolucji, to ich nieszczęście nie wiąże się z polityką. To, co się wydarzyło, staje się tylko zapalnikiem, daje niektórym okazję, aby uciec, bo po tragicznym obaleniu rewolucji państwa Zachodu, jak to w takich sytuacjach bywa, przyjmowały węgierskich uchodźców.

Pozostaje jeszcze pytanie o tytułowego pływaka. Kim jest? Pływać lubi ojciec, potem także Isti, nad Balatonem spędzili swój najlepszy czas, tam im się najbardziej podobało. Pływanie to lekkość, swoboda, ucieczka, monotonne ruchy pozwalają zapomnieć o przykrej codzienności. Ale woda może być niebezpieczna.

Bardzo mi się ta książka podobała. Za jakiś czas wypożyczę sobie jeszcze jedną powieść Zsuzsy Bánk. 

Żanna Słoniowska "Dom z witrażem"

Odkąd ponad rok temu zapisałam się do biblioteki, co każdemu

polecam, oprócz nowości zupełnie świeżych i tych nieco przeterminowanych, sięgam też dość regularnie po książki starsze. Tak było i tym razem - postanowiłam wreszcie przeczytać debiutancką powieść Żanny Słoniowskiej  "Dom z witrażem" (Znak 2015). Książka zwyciężyła w konkursie na powieść zorganizowanym swego czasu przez wydawnictwo. W roku 2016 autorka dostała Nagrodę Conrada przyznawaną właśnie za debiut, była też nominowana do Nike. Od dawna miałam ochotę ją przeczytać, ale ponieważ nie było ebooka - pojawił się po wznowieniu - sprawa leżała odłożona na święty nigdy. Od kiedy pokochałam czytnik, dość ortodoksyjnie trzymałam się książek elektronicznych, biblioteka to zmieniła. Nadal jednak wolę ebooki, jakoś niepotrzebny jest mi zapach papieru, wybieram wygodę. Ale dość dygresji.

Zanim o książce, parę słów o autorce. Urodziła się we Lwowie, ma polskie korzenie. Od 2002 roku mieszka w Polsce, najpierw w Warszawie, gdzie kontynuowała studia, teraz w Krakowie. Pisze po polsku, tłumaczy. Jest autorką czterech książek - dla dzieci o Ukrainie, jeszcze jednej powieści i albumu o przedwojennym Lwowie. Tu kolejna dygresja - najpierw pomyślałam sobie: tylko dwie powieści? Dlaczego tak mało? Dopiero potem przyszła refleksja - a dlaczego miałoby być więcej? To współczesny rynek wydawniczy przyzwyczaił nas do tego, że pisarze produkują książki niemal na akord. Nie wydajesz, nie istniejesz. Nieważna jakość, ważna ilość. Dość kolejnej dygresji, czas przejść do książki.

Akcja "Domu z witrażem" toczy się we Lwowie naprzemiennie pod koniec lat osiemdziesiątych i w latach dziewięćdziesiątych, od czasu do czasu sięgając w przeszłość. To historia czterech pokoleń kobiet mieszkających w mieszkaniu we lwowskiej kamienicy, w której znajduje się unikalny witraż, prawdopodobnie w czasach rozwijającego się dzikiego kapitalizmu skazany na zagładę. Przetrwał, wprawdzie w nie najlepszym stanie, czasy ZSRR, teraz grozi mu zagłada w związku z budową plomby. Czy taka kamienica istniała, istnieje?, nie mam pojęcia. 

Od razu muszę dodać, że "Dom z witrażem" przypomina mi trochę "Dom dla Doma" Wiktorii Ameliny, która już niestety niczego nie napisze, bo zginęła w czasie wojny w ataku rakietowym na popularną pizzerię w mieście przyfrontowym, gdzie znalazła się razem z jakąś zagraniczną delegacją, której była przewodniczką. Jej śmierć dotknęła mnie jakoś wyjątkowo, także dlatego, że uczestniczyłam kiedyś w spotkaniu z nią, czego efektem było przeczytanie jej powieści, która bardzo mi się podobała. W każdym razie w obu mamy Lwów, kamienicę, historię rodzinną, u Wiktorii Amieliny znacznie bardziej rozbudowaną.

Narratorką "Domu z witrażem" jest córka Marianny, znanej we Lwowie śpiewaczki operowej, która z wyboru stała się Ukrainką i pod koniec lat osiemdziesiątych zaangażowała się w ruch niepodległościowy. Zginęła w czasie jednej z demonstracji, kula snajpera nie była przeznaczona dla niej, tylko dla najważniejszego w mieście dysydenta. Jej córka miała wtedy kilka lat, nie chciała iść na pogrzeb, który przerodził się w manifestację polityczną. Obserwowała z okna mieszkania, jak tłum przetacza się po ich ulicy. Została z Prababką i babcią, nazywaną Abą. Tego wszystkiego dowiadujemy się z pierwszego rozdziału powieści, a więc niczego tu nie zdradzam. Marianna jako pierwsza miała odwagę sprzeciwić się despotycznej Prababce i wybrać śpiew, czego nie potrafiła kiedyś zrobić Aba, która zrezygnowała z malarstwa na rzecz medycyny. W Akademii Sztuk Pięknych studiować będzie jej wnuczka. 

O czym jest powieść Żanny Słoniowskiej? Jak każda dobra książka ma wiele warstw. Na pierwszy plan wysuwa się oczywiście historia rodzinna, którą poznajemy dzięki narratorce. Nie została opowiedziana linearnie, poznajemy ją ze skrawków rozrzuconych tu i ówdzie. Z tych fragmentów wyłania się historia Prababki, Aby i Marianny, ich nieszczęśliwe najczęściej związki z mężczyznami, ich potyczki z Historią, która je mieli, i, co też bardzo ważne, ich bogate osobowości, no i skomplikowane relacje między nimi. Mamy więc i trochę czasów sprzed drugiej wojny, nieco samej wojny, okres powojenny, kiedy Prababka razem z Abą znalazły się we Lwowie, gdzie już zostały.

Druga warstwa to historia miłosna, można powiedzieć, że w pewnym sensie historia miłosnego trójkąta. Bo romans z Mikołajem, artystą i scenografem w operze, miłośnikiem Lwowa, co ważne w tej historii, a o czym za chwilę, najpierw miała Marianna, a wiele lat później ze swoim wykładowcą, bo Mikołaj w międzyczasie zacznie pracować też na Akademii Sztuk Pięknych, będzie romansować jej córka, główna bohaterka powieści. Nie, nie jest to historia wyciskająca łzy z oczu ani specjalnie intrygująca, bo dziwne to są romanse. Dla Marianny najpierw istotniejsza jest jej praca, a potem walka o niepodległą Ukrainę, dla jej córki ta historia wydarza się trochę z przypadku, jakby bezwolnie poddawała się Mikołajowi, który ważniejszy jest chyba dla niej jako cicerone odkrywający przed nią piękno i tajemnice Lwowa niż kochanek. Zastanawiam się nawet, czy czytając tę powieść dziś, nie patrzę na ich historię inaczej - czy nie mamy tu do czynienia z przekroczeniem, wykorzystaniem relacji mistrz - uczennica. Może jednak przesadzam, chyba nic na to nie wskazuje. W każdym razie w trakcie lektury nie odniosłam takiego wrażenia, przyszło mi to na myśl teraz.

Kolejna warstwa to opowieść o Lwowie - o jego skomplikowanej, wieloetnicznej historii, ale przede wszystkim o jego dziedzictwie materialnym, na którym przeszłość miasta i jego wielokulturowość odcisnęły swoje piętno. Mikołaj i narratorka wędrują po Lwowie, i właśnie te wędrówki ona lubi najbardziej, patrzą, jak miasto się zmienia, jak przeszłość ustępuje miejsca współczesności, jak ginie to, co przyniosły czasy ZSRR, a co często było niechciane, ale też to, co stanowi o jego oryginalności, jak zmieniają się nazwy ulic, jak znikają pomniki. Symbolem tych złych przemian jest historia tytułowego witraża, o której już wspominałam.

A wreszcie kolejna warstwa to opowieść o wieloetniczności miasta i budzeniu się ukraińskości, która za czasów ZSRR była tłumiona i rozpływała się w radzieckości, w fali przybyszów z różnych stron Związku Radzieckiego. Narratorka ma przecież po Prababce korzenie polskie, ale niezwiązane wcześniej ze Lwowem, a po męskiej linii rosyjskie. 

- Jestem Polką z krwi i kości - mówiła Aba.

- Jestem Ukrainką z wyboru - powiedziała Mama.

- Moskale, precz! - krzyknęli do mnie chłopcy.

- Jestem narodowości lwowskiej - powtórzył Mikołaj za swoim mistrzem Walerym Bortiakowem. To ostatnie odpowiada mi najbardziej. 

Warto też zwrócić uwagę na język, miejscami finezyjny.

Rozejrzałam się dookoła i zobaczyłam, że Mikołaj, czekając na mnie, zostawił w całej okolicy swoje posępne spojrzenia samoprzylepne, wisiały na drzewach, leżały na bruku i na szynach, uwaga, niektóre z nich niczym redaktora Berlioza może rozjechać tramwaj, i ja będę za to odpowiedzialna.

A miejscami dowcipny.

... wszyscy bowiem wiedzieliśmy, że życie miało wyglądać inaczej: obywatele mieli być równi i mieć tyle samo praw i obowiązków, tyle samo pomarańczy i moreli, ale wyszło inaczej, nas nie było stać prawie na nic, ich stać było na wszystko.

Powieść czyta się znakomicie. Nie jest to rzecz wybitna, ale dobra i bardzo ciekawa poznawczo. Cieszę się, że ją przeczytałam.

Justyna Sobolewska "Jadwiga. Opowieść o Stańczakowej"

O Jadwidze Stańczakowej pierwszy raz dowiedziałam się ze

znakomitego filmu Andrzeja Barańskiego "Parę osób, mały czas", którego była bohaterką. Grała ją Krystyna Janda, a Mirona Białoszewskiego, z którym się przyjaźniła, nieżyjący już Andrzej Hudziak, aktor krakowskiego Starego Teatru znany z ról u Krystiana Lupy. Ten film wydobył ją z niebytu. A ponieważ była to postać nietuzinkowa, jak wynikało z filmu, dlatego, kiedy wnuczka Jadwigi Stańczakowej, znana krytyczka literacka, Justyna Sobolewska, napisała jej biografię, wiedziałam, że będę chciała po nią sięgnąć. Zamiar tylko się umocnił po wysłuchaniu kilku podcastowych rozmów z autorką. I oto przeczytałam "Jadwigę. Opowieść o Stańczakowej" (Znak 2024).

Na pewno warto tę biografię poznać, bo jej bohaterka rzeczywiście była postacią niebanalną, o czym za chwilę. W trakcie lektury zastanawiałam się, co mi przeszkadza, co jest dziwnego w tej książce i po jakimś czasie uświadomiłam sobie, że autorka zupełnie zrezygnowała z czegoś, za co uwielbiam ten gatunek literacki - nie ma tu tła epoki, kontekstu i niewiele jest też o innych postaciach związanych z bohaterką, a właśnie to dodaje biografiom powietrza i jest znakomitym źródłem wiedzy. W tej książce mamy całkowite skupienie na bohaterce i trochę opowieści o samym procesie pisania, o czym też za chwilę. Prawdopodobnie jest to świadomy wybór autorki. Dlaczego tak się stało? Czy uznała, że wszyscy już wszystko wiedzą o czasach, w których żyła jej babcia? Czy był jakiś inny powód? Chętnie zadałabym jej to pytanie.

Kim była Jadwiga Stańczakowa? Gdybym miała opisać ją w formie tagów, wyliczyłabym: osoba niewidoma, pisarka, Miron Białoszewski, depresja, Żydówka, samodzielność, upór. Te hasła najlepiej oddają jej los i osobowość. Nie będę tu opowiadać o jej życiu, kto ciekaw, niech po prostu przeczyta, bo warto, skupię się na tym, co poruszyło mnie najbardziej. I muszę przyznać, że nie zawsze było to to samo, na co zwracałam uwagę, słuchając tych kilku rozmów z Justyną Sobolewską. 

Chyba największe wrażenie zrobił na mnie okres wojenny. Jadwiga Stańczakowa, wówczas Strancman, razem z rodzicami trafiła do warszawskiego getta. Byli zamożną rodziną, chociaż jeszcze przed wojną nękaną różnymi nieszczęściami, więc początkowo nie wiodło im się źle. Dzięki małżeństwu ze Zdzisławem Stańczakiem wyszła z getta, potem intuicja kazała jej wyprowadzić stamtąd rodziców, co nie było proste, bo oprócz zwyczajnych trudności musiała pokonać ich opór. Najbardziej przejmujące jest to, co dzieje się potem - ciągłe zmiany adresów z powodu donosów, strach, że na ulicy spotka się kogoś, kto rozpozna i pójdzie na gestapo albo będzie szantażował, ukrywanie się, coraz trudniejsza sytuacja bytowa. Strach i trud. Justyna Sobolewska nie rozpisuje się o tym szeroko, a i tak na mnie te fragmenty zrobiły największe wrażenie.

Druga sprawa, na którą zwróciłam uwagę, to wzrok. Problemy pojawiły się jeszcze przed wojną i z czasem narastały. Zawężało się pole widzenia, wzrok się osłabiał i nie było na to ratunku. W końcu przestała widzieć, ale nigdy się nie poddała, chociaż życie niewidomej osoby nie było, i na pewno nie jest, łatwe. Póki mogła, pracowała jako dziennikarka, potem odkryła świat ludzi niewidomych - język braila, stowarzyszenie, pisma. I właśnie w takich gazetach zaczęła pracować, co wymagało przestawienia się. Korzystała ze społecznych przewodników i przewodniczek oraz lektorek, z niektórymi się przyjaźniła. Czasem rodziło to problemy - zdarzało się, że ktoś zapomniał po nią przyjść i była sama, bezradna w obcym miejscu. Niezręczne było korzystanie z pomocy przewodniczki czy przewodnika, kiedy udawała się na randkę. Generalnie jednak radziła sobie znakomicie, starała się prowadzić normalne życie - dbała o strój, pracowała, działała w rozmaitych stowarzyszeniach, miała liczne grono znajomych i przyjaciół.

Jadwiga pisarka. O pisaniu myślała już przed wojną, potem została dziennikarką, aż wreszcie ośmielił ją Miron. Pisała wiersze, opowiadania, które ukazały się w zbiorze "Ślepak", i krótkie prozy nazwane przez nią prozinkami. Wspólnie z Białoszewskim stworzyła "Dziennik we dwoje". Wydawała, aż przyszły lata dziewięćdziesiąte, bardzo trudne dla polskich pisarzy. Jej książki wychodziły w jakimś małym efemerycznym wydawnictwie, które od dawna nie istnieje. Słaba dystrybucja powodowała, że głównie zalegały w paczkach. Dziś przypomina jej twórczość wnuczka, Justyna Sobolewska. Jadwiga Stańczakowa wychodzi z cienia. W biografii autorka często cytuje wiersze, czasem prozinki. Te pierwsze robią na mnie wrażenie, wobec tych drugich jestem obojętna, ale to oczywiście wyimki. W swojej twórczości nawiązywała do wojny i doświadczeń osoby niewidzącej, ale pisała też o codzienności - chorobie, zachwycie chwilą, przyrodą.

Jadwiga i Miron. To okres jej życia, dzięki któremu o niej usłyszałam, bo widziałam film, o którym wspominałam na początku. Wdarła się do jego kręgu niemal siłą i zostali przyjaciółmi, chociaż nie była to łatwa relacja. Miron dopingował ją do pisania, ale potrafił być krytyczny, wspólnie nagrywali coś, co potem stało się "Dziennikiem we dwoje", i inne materiały. Wyruszali na niesamowite, często nocne, eskapady po mieście, o czym więcej jest w filmie niż w książce. Miron miał w jej mieszkaniu swój pokój. I to jest ta część książki, gdzie chyba najbardziej brakuje mi szerszego tła - opowieści o Mironie Białoszewskim, o kręgu jego znajomych i wyznawców. Może autorka uznała, że dużo na ten temat wiadomo, ale biografia dociera do różnych czytelniczek i czytelników.

Depresja. Nękała ją od lat siedemdziesiątych, wiele razy trafiała do szpitala, niedoskonałe leki coraz słabiej działały. Bała się jej, nie znosiła pobytów w szpitalu, co dla niej, niewidomej, wiązało się z jeszcze większymi utrudnieniami, z jakich człowiek widzący nie zdaje sobie sprawy. Z czasem choroba wracała coraz częściej. Muszę przyznać, że opowieść o tym okresie robiła na mnie o wiele większe wrażenie, kiedy słuchałam tych kilku rozmów z Justyną Sobolewską. Połączona z jej trudnymi doświadczeniami, kiedy w czasie studiów pomieszkiwała z Jadwigą, przygnębiała, w książce nie jest to aż tak bolesny obraz. Ale może inaczej bym go odebrała, gdybym nie wiedziała o tym nic wcześniej.

I ostatnia sprawa, o jakiej chciałabym napisać. Justyna Sobolewska jest wnuczką Jadwigi, bardzo z nią związaną. Pisząc o niej, nie mogła uniknąć opowieści o ich relacji i o procesie powstawania tej konkretnej biografii. Autorka nie chowa się, a nawet się trochę odsłania. I muszę przyznać, że jej obraz dzisiejszy, publiczny bardzo kontrastuje z jej okresem młodzieńczym, zwłaszcza szkolnym. Przygnębia, ale daje nadzieję, że problemy da się zostawić za sobą. Mnie poruszył i jakoś podbudował. Bardzo ciekawa jest opowieść o pracy nad książką - o strachu przed wracaniem do bolesnych wspomnień, o szukaniu materiałów, otwieraniu po raz pierwszy teczek pozostawionych przez Jadwigę, przesłuchiwaniu taśm, o wrażeniu, jakby babcia sama podsuwała jej materiały do swojej biografii.

Ciekawy życiorys, ciekawa, poruszająca, ale jednak podbudowująca, mimo mroków, lektura. 

Andrew O'Hagan "Chwile"

Być może nie sięgnęłabym po powieść "Chwile" Andrew O'Hagana

Znak 2024; przełożyła Kaja Gucio), gdyby nie zachwyty w pewnym nieliterackim podcaście, na koniec którego prowadzący i zaproszona osoba polecają jakąś książkę. Ten zwyczaj pojawia się coraz częściej i bardzo mi się podoba. Zachwycał się ktoś bardzo mądry, kto na pewno byle czego nie czyta. A że już wcześniej dobrze słyszałam o tej powieści, ta polecajka przeważyła szalę. Wypadałoby coś napisać o Andrew O'Haganie, ale uważane za szacowne wydawnictwo podaje tylko informację, iż trzykrotnie był nominowany do Bookera, a jakaś nic mi niemówiąca Granta umieściła go na liście najbardziej obiecujących brytyjskich pisarek i pisarzy. Oczywiście muszę uwierzyć, że ta lista owej Granty jest szalenie prestiżowa. Cóż, chętnie dowiedziałabym się czegoś jeszcze o autorze "Chwil". 

Czy moje oczekiwania zostały spełnione? Czy warto było przeczytać powieść? Nie powiem, że nie, ale uczucia mam mieszane. Tak to zwykle bywa, kiedy spodziewam się wielkiego wow. Były momenty genialne, znakomicie oddające owe ulotne chwile, ale były też fragmenty, które nieco mnie nużyły. Może dlatego, że książka nie do końca wpisuje się w moje zainteresowania, stąd zresztą  początkowa rezerwa. Ale po kolei.

Akcja powieści rozgrywa się na dwóch planach czasowych. Pierwsza część to rok 1986 robotnicze przedmieścia Glasgow, czas górniczych strajków, zamykania kopalń i neoliberalnych rządów żelaznej Margaret Thatcher. Głównymi bohaterami książki są dwaj przyjaciele, licealista James, jednocześnie narrator, i kilka lat od niego starszy Tully, który pracuje w jakiejś fabryce. James od jakiegoś czasu mieszka sam, bo jego rodzice po rozstaniu poszli swoimi drogami. Ciepło, którego został pozbawiony, odnajduje w domu przyjaciela. Zawsze może tam wpaść, pogadać, zjeść obiad, a nawet przenocować. Jest jeszcze ktoś, kto dostrzeże wrażliwość Jamesa - to jego nauczycielka literatury, dzięki niej postanowi iść na studia i dostanie się na uniwersytet. Zanim jednak zacznie się jesień, trwa lato swobody. Obaj przyjaciele, którzy uwielbiają kino i cytatami z filmów mogą się swobodnie przerzucać, wybierają się na punkowy festiwal do Londynu. Bo ich największą pasją jest właśnie muzyka. Tully zafundował bilet Jamesowi, bo Tully jest wspaniałym przyjacielem, powszechnie lubianym ziomkiem. Razem z nimi na koncerty wybiera się jeszcze kilku kolegów. To wariacka wyprawa - nie mają załatwionych noclegów, nie znają miasta, z pieniędzmi krucho. Mają jednak nadzieję na wspaniałą zabawę, wzniosłe muzyczne przeżycia, spotkanie jakichś interesujących dziewczyn, alkohol i inne używki. W pierwszej części powieści jesteśmy świadkami przygotowań do wyprawy, a przede wszystkim samego pobytu w Londynie. Dla wszystkich bohaterów będzie to niezapomniane wydarzenie, takie, jakie być może zdarza się raz w życiu, kiedy człowiek jest młody i wydaje mu się, że wszystko przed nim, że jeśli zechce, to marzenia się spełnią, a nic złego go nie spotka. Nie jego. Króluje muzyka, zapomina się o pracy, o prozie życia, o szarej codzienności, o braku perspektyw. Chwilo trwaj. 

Jak już wspominałam, ta część budziła moje mieszane uczucia. Ciekawe było tło społeczne, obserwacja rodziny Tully'ego, historia Jamesa. Ot choćby taka refleksja bohaterów.

To oni, socjaliści, wrzucają ludzi do jednego worka i gadają o "ciapatych". Aż mi się niedobrze robi. A żaden nie może się nawet równać ze Steadym. [Steady jest czarny.] Pod żadnym względem. Nie potrafią myśleć tak jak on, nie umieją gotować, nie czytają książek, nie sprawdzają się jako ojcowie ani w ogóle. Biali faceci z klasy robotniczej. 

- Masz rację Tully, ale my przecież bronimy robotników.

- Bronię ich praw,  a nie uprzedzeń.

Dzieje się już coś, o czym pisał też Didier Eribon w swojej znakomitej książce "Powrót do Reims" - klasa robotnicza skręca na prawo. 

Sama wyprawa do Londynu momentami mnie nudziła. Błahe rozmowy, jedna wielka balanga. Ale fragmenty opisujące chwile, kiedy bohaterowie przeżywają ekscytację związaną z koncertem i samo zakończenie pierwszej części książki, kiedy nie mogą zasnąć pełni muzycznych wrażeń, były znakomite. Autorowi udało się oddać te ulotne wrażenia, emocje, szczęście. Nie wiem, czy oddadzą to krótkie cytaty, namiastki dłuższego fragmentu, ale spróbuję.

Pełnia bytu. Kto wiedział, co przyniesie czas i co pokaże życie; byliśmy tam, płynęliśmy w powietrzu bez kompasu. Wznosiliśmy się pod same krokwie i skakaliśmy ramię w ramię. A słowa, które śpiewaliśmy, były głupie i romantyczne, dojrzałe i brytyjskie, stworzone dla młodych o jasnym spojrzeniu.  

 

... zdjął koszulkę i resztę ubrań, a potem zanurkował w basenie. Siedziałem na brzegu i patrzyłem na niego z uśmiechem. Widziałem zarys jego ciała pod wodą, gdy przepływał na drugą stronę. Wynurzył się i zatoczył ramionami kilka kółek.

- Nie daj sobie odebrać wolności, Kluska! - krzyknął. - I właź tutaj.

Zgasiłem światła, a miasto migotało do końca nocy. Woda była zimna, ale zawsze szybko się rozgrzewa, gdy chłopcy są stworzeni ze słonecznego blasku. 

Druga część powieści to rok 2017, trzydzieści lat później. James, który mieszka w Londynie, odbiera telefon od swojego najlepszego przyjaciela. Tully ma dla niego przykre wieści i wielką prośbę. A przyjacielowi trudno odmówić. I tu zaczynają się schody. Dla bohaterów i dla mnie. Dlaczego dla mnie? Bo dalsze rozważania wiązałyby się ze spojlerowaniem. Przyznam, że ja wiedziałam, o co Tully poprosi Jamesa i właśnie tej drugiej części powieści byłam najbardziej ciekawa. Tego dylematu moralnego, który stawia przed czytającymi autor. Jak ma zachować się James? Do czego ma prawo Tully? Jak pogodzić to, co chce, z oczekiwaniami Anny, jego partnerki? Czyje zdanie powinien brać pod uwagę James - swojego przyjaciela czy jej? Kto tu wobec kogo powinien wykazać się empatią? Napiszę tylko tyle, że stoję po stronie Tully'ego i Jamesa, ale nie wiem, jak zachowałabym się na miejscu Anny.

Druga część była dla mnie ciekawsza, chociaż i tu nie obyło się bez rozczarowań. Może lepiej by jej zrobiło, gdyby autor bardziej ją skondensował. Miałam wrażenie, że się powtarza, że za długo trwa prezentowanie stanowisk, dyskusje bohaterów, z których żaden nie chce, bo nie może zmienić zdania. I znowu najlepszy okazał się ostatni fragment powieści, kiedy bohaterowie nieuchronnie zbliżają się do tego, czego pragnął Tully. To wspólne przeżywanie chwil, które, tak jak tamte sprzed trzydziestu lat, nigdy się nie powtórzą. Więcej napisać nie mogę.

Dodam na zakończenie, że dużym walorem "Chwil" jest język powieści, szczególnie ten z pierwszej części - potoczny, kolokwialny, chłopacki. Znakomicie oddany przez niezawodną Kaję Gucio.

Dorota Masłowska "Inni ludzie"

"Inni ludzie" (Wydawnictwo Literackie 2018) to pierwsza książka

Doroty Masłowskiej, którą przeczytałam. Wstyd?! Niekoniecznie. Po pierwsze, czytam, na co mam ochotę i nic nie muszę, żadne mody literackie i mustready mnie nie interesują, z nowości wybieram to, co odpowiada moim zainteresowaniom. A po drugie wprawdzie Masłowskiej dotąd nie czytałam, ale jej twórczość znam. Jakim cudem? Z teatru i z kina. Widziałam bardzo dobre inscenizacje "Pawia królowej", "Wojny polsko-ruskiej pod flagą biało-czerwoną", "Między nami dobrze jest" i "Dwoje biednych Rumunów mówiących po polsku", no i dwie ekranizacje jej powieści, "Wojnę polsko-ruską" i właśnie "Innych ludzi". A teraz uświadomiłam sobie, że czytałam też zbiór jej felietonów. Więc trudno powiedzieć, abym  twórczości Masłowskiej nie znała. 

Dlaczego wobec tego nagle postanowiłam przerzucić się na czytanie? Powodem jest jej najnowsza książka "Magiczna rana", którą zapragnęłam poznać, zanim ktoś ją wystawi w teatrze lub zekranizuje. A że mówi się, iż to nowe otwarcie w jej twórczości, to postanowiłam przeczytać jej trzy najważniejsze powieści, aby sprawdzić, na czym ten nowy rozdział polega. Zaczęłam od "Innych ludzi", może dlatego, że film zrobił na mnie duże wrażenie.

Muszę się przyznać, że mam problem z pisaniem o książkach zaliczanych do klasyki, a przecież Dorota Masłowska klasyczką już jest, przynajmniej współcześnie, bo jak będzie w przyszłości, nie nam oceniać. Skąd moje skrupuły? Ponieważ zawsze wydaje mi się, że wszystko już o takim kanonicznym tytule napisano, cały światek czytających już go zna, więc gdzie ja ze swoimi refleksjami. W takich sytuacjach zastanawiam się, czy w ogóle warto pisać o takiej klasycznej pozycji. Ale że traktuję ten blog jak moją kronikę przeczytanych książek, staram się coś jednak skrobnąć, aby jakiś ślad po lekturze dla mnie samej został. Czasem  nie udaje się z braku czasu, co mnie irytuje.

Początek lektury nie był wcale łatwy, jakoś nie mogłam się przebić. Problemy były dwa. Pierwszy to język. Chociaż doskonale wiedziałam, jak Masłowska pisze, to jednak nie jest łatwe przerzucenie się z napisanych po bożemu "Aktów desperacji" Megan Nolan, na "Innych ludzi", gdzie powiedzieć, że króluje język potoczny, to, cytując innego klasyka, nic nie powiedzieć, gdzie szyk zdania poprzestawiany i gdzie wiele innych ekwilibrystycznych łamańców. Drugi problem to forma. Ni to powieść, ni to dramat, a do tego dochodzi hiphopowa fraza, od czasu do czasu rym. Jednym słowem nie było łatwo. W pewnym momencie zastanawiałam się nawet, czy warto brnąć dalej, a że książka z biblioteki, to żalu z powodu wydanej kasy by nie było. No ale po jakimś czasie przełamałam się, zaskoczyłam i szło już gładko.

Świat "Innych ludzi" to świat straszny. Zanurzony w najgorszej porze roku, po świętach, kiedy igły z choinki już opadły, kiedy ciemność zapada szybko, kiedy zimno, szaro, ponuro, kiedy na ulicach topniejący śnieg. I nic, żaden udawany blichtr miasta, tego nie przykryje. To tylko może spotęgować nadciągającą chandrę. I nic dziwnego, że bohaterów powieści dopada. Nikt tu nie jest szczęśliwy. Ani Kamil, który mieszka w ciasnym blokowiskowym mieszkaniu, gdzie pokój musi dzielić z nastoletnią siostrą, matka ma do niego pretensje, bo nie pracuje, a on z trudem znosi obecność kolejnych jej facetów, którzy przemykają przez ich życie. Ściany cienkie, niczego ukryć się nie da, mierzą go odgłosy dochodzące nocą z jej pokoju. A on marzy o wydaniu hiphopowej płyty, czuje się artystą.  Nie jest szczęśliwa Aneta, jego dziewczyna, studiująca zaocznie, zarabiająca na swoje utrzymanie w Rossmanie w jednej z handlowych galerii. Tam się poznali. Aneta marzy o lepszym życiu i lepszym chłopaku, ale z braku laku lepszy Kamil niż nikt. Pogardza swoją współlokatorką Justą, bo gruba, brzydka i tylko się uczy. Szczęśliwa nie jest także Iwona mieszkająca razem z mężem Maciejem i synem Leonem w wypasionym apartamentowcu, w wypasionym mieszkaniu w centrum Warszawy, skąd wszędzie blisko. Niby wszystko ma, ale mąż ją zdradza, pustkę i frustrację zabija xanaxem. Maciej również nie jest szczęśliwy. Ma problemy z pierwszą żoną, nie dogaduje się z córką z pierwszego małżeństwa, uwikłał się w romans z koleżanką z pracy, na której mu zupełnie nie zależy. Niby Iwona powinna mu się podobać, zrobiona jest przecież według jego upodobań, za jego pieniądze, ale też nic do niej nie czuje. 

Ci wszyscy ludzie nie potrafią ze sobą rozmawiać, są potwornie samotni, puści, gonią za jakimś wymyślonym światem, w którym, wydaje im się, powinni żyć. Chcą dorównać jakimś narzucanym im wyobrażeniom wykreowanym przez bilbordy, świat galerii handlowych, media, influencerów, ludzi stojących wyżej od nich na drabinie społecznej. Aspirują do świata blichtru i pozorów. Ale to ułuda, bo lepsze życie szczęścia nie daje. Wszyscy sobą wzajemnie gardzą i gdyby nie poprawność polityczna oraz resztki ogłady pewnie rzuciliby się do gardła sobie i innym. Wzbiera w nich gniew i rozpacz. Nawet Chrystus, który pojawia się tu czasem, a w filmowej wersji to istotna postać, jest tu daleki od ideału. Poprawia Biblię - owszem, kochaj bliźniego, ale niekoniecznie każdego. Taki Chrystus, jakie czasy. Masłowska po równo nie ma litości ani dla tych z blokowisk, ani dla tych z lepszych, bo nowych, bloków powciskanych pomiędzy te stare na obrzeżach Warszawy, ani dla tych ze śródmiejskich apartamentowców. Kiedy oglądałam film, odrobinę sympatii poczułam dla Kamila. Teraz też było podobnie, chociaż muszę przyznać, że jego książkowa wersja wydała mi się nie aż tak bardzo godna współczucia jak filmowe wcielenie. 

Jednym słowem - Polaków portret własny. Chociaż przecież nie wszystkich Dorota Masłowska zaczepia w swojej powieści. Pomija na przykład takich jak ona, inteligentów. Pytanie, czy poza formą i językiem, też przecież w jej wydaniu nie nowym, jest w tym obrazie świata coś świeżego, odkrywczego? A czy było w roku 2018, kiedy książka się ukazała? Na mnie działa atmosferą, ciemnym klimatem, ale czy porusza? Sama nie wiem. Bardziej tym ludziom współczuję, niż się z nich śmieję. Biedni ludzie, chciałoby się powiedzieć.

Megan Nolan "Akty desperacji"

Kolejna książka z cyklu irlandzkiego. Tym razem sięgnęłam po

drugą powieść Megan Nolan, "Akty desperacji" (Filtry 2022; przełożyła Aga Zano), które były jej powieściowym debiutem. Od razu zaznaczę, że dobrze się stało, iż najpierw przeczytałam "Zwykłe ludzkie ułomności", bo gdybym zaczęła od "Aktów desperacji", kto wie, jakby potoczyła się moja znajomość z twórczością Megan Nolan. Być może uznałabym, że to nie literatura dla mnie, a szkoda, bo moim zdaniem "Zwykłe ludzkie ułomności" to powieść znacznie ciekawsza i opowiadająca o problemach, które mnie bardziej interesują. Nie wykluczam jednak, że dla wielu młodych kobiet "Akty desperacji" są książką ważną, bo poruszającą bliskie im tematy.

"Akty desperacji" to monolog dwudziestokilkuletniej bohaterki, nienazwanej z imienia, która opowiada o sobie, a przede wszystkim o swoim związku ze starszym od niej o kilka lat Ciaranem. Zanim go poznała, przyjechała z irlandzkiej prowincji do Dublina na studia, które szybko rzuciła. Odtąd pracuje, a to w knajpie, a to wykonuje jakieś prace biurowe. Zanim zwiąże się z Ciaranem, jej wolny czas upływa na imprezowaniu i szukaniu przygodnych znajomości.

Moje życie towarzyskie z czasem straciło rozmach. Przespałam się ze zbyt wieloma cudzymi chłopakami, rzygałam w zbyt wielu salonach. Straciłam urok wesołej imprezowiczki i zmieniłam się w taką gorączkowo szukającą zabawy, aż w końcu i tak poczułam, że zrobiłam się na to za stara.

Desperacko pragnie uwagi innych, zainteresowania jej osobą. Ale znajomości, jakie nawiązuje, są na ogół powierzchowne. Jedynie relacja z Lisą, jej współlokatorką, którą podziwia, bo jest jej przeciwieństwem, oparta została na czymś głębszym. Ale tak naprawdę narratorka marzy o miłości, definiuje się przez związek z mężczyzną. Jakby ona sama się nie liczyła, nie była ważna w pojedynkę, jakby o jej wartości stanowiło to, że zakocha się z wzajemnością.

Od zawsze nosiłam w sobie rozpaczliwą potrzebę bycia kochaną przez mężczyznę i przekonanie, że zainteresowanie mężczyzny albo jego chęć uprawiania ze mną seksu na zawsze uciszą wszystkie złe głosy w moim wnętrzu.

Nie było dla mnie ważne, czy ma poczucie humoru, co o mnie myśli, jakie książki oboje czytaliśmy. Zakochałam się w nim od pierwszej chwili i ani on, ani nikt inny nie zdołałby tego zmienić.

To desperackie pragnienie bycia w związku prowadzi do tego, że kiedy się zakocha w Ciaranie, staje się wobec niego bezbronna. Nadskakuje mu, żyje w wiecznym lęku, że zrobiła coś nie tak, więc on się na nią gniewa, godzi się na wszystko, zamienia się w gospodynię domową, która ma spełniać wszystkie zachcianki mężczyzny, podsuwać mu wszystko pod nos. 

Przez wiele miesięcy żyłam z Ciaranem w stanie wiecznych cichych negocjacji. Każdy dzień bycia bezproblemową, rozumiejącą i dobrą dziewczyną uznawałam za prawidłowo odstawiony rytuał.

Z każdym skrojonym plasterkiem ziemniaka wyklinałam Ciarana i nasze mieszkanie, choć jednocześnie byłam w pełni świadoma, że to ja błagałam - czasami dosłownie, na kolanach - o ten przywilej dzielenia z nim życia, i to właśnie na takich warunkach. To ja się rwałam do udomowienia naszego związku, do budowania kojącej powtarzalności wspólnej rutyny, do komfortu świadomości, że to obok mnie będzie spał każdej nocy.

Miał mnie przecież tutaj w domu, bezpieczną i użyteczną jak kuchenny zlew.

... moim podstawowym pragnieniem było go zadowalać i być przez niego kochaną.

Ona w tym związku nie istnieje, nie liczy się, czego chce. Na własne życzenie. A gdy zaczyna dostrzegać, że ta toksyczna relacja ją niszczy, nie potrafi odejść. Kiedy Ciaran wyjedzie na kilka dni, w jej życiu pojawia się pustka, której nie potrafi niczym wypełnić. To uzależnienie od niego ma jeszcze inne bardzo przykre konsekwencje. Nie potrafi powiedzieć nie, kiedy nie ma ochoty na seks. Godzi się dla świętego spokoju, aby się nie tłumaczyć, nie dyskutować.

... godzę się, bo tak jest łatwiej.

Odmowa i tak była prawie niemożliwa, bo tak trudno zdobyć się na ryzyko, że ktoś nas zrani, przestanie lubić, na nas nakrzyczy. Tyle nas kosztuje zmuszenie się do odmowy po całym życiu bycia uczoną mówienia wyłącznie "tak", ustępowania, zadowalania mężczyzn.

Dlaczego tak jest? Dlaczego młoda dziewczyna z pokolenia milenialsów tak bardzo uzależnia się od faceta? A gdzie feminizm? A gdzie dążenie do niezależności? Gdzie jej samodzielność? A może trzeba coś przeżyć? Dojrzeć? Dorosnąć? Nabrać doświadczenia, aby znaleźć siebie.

A poza tym jaką niby jednostką byłam wcześniej? Jaką tożsamość miałabym wymazywać swoją świeżo odkrytą rolą dumnej gospodyni? Nigdy nie znalazłam żadnej dość trwałej, by zdołała się utrzymać w mojej pamięci po tym, jak znikała. Żadna nie była dość prawdziwa, by za nią tęsknić.

A może należy winić środowisko, w jakim się wychowała, bo zabrakło jej tego kulturowego backgrandu, który by ją ukształtował? Nie wiem. Kwestie klasowe nie wydają mi się jakoś bardzo istotne w tej powieści. A może przyczyny trzeba szukać w fakcie, że jej rodzice się rozstali i zabrakło jej na co dzień ojca? Albo w wychowaniu? W tym wdrażaniu do mówienia zawsze tak.

Co jakiś czas narratorka spogląda na siebie tamtą z kilkuletniego dystansu. Wyjechała do Grecji, mieszka w Atenach. Ale nawet po tych kilku latach nadal jest uzależniona od akceptacji innych. Żyje nadzieją  

zostania dostrzeżoną i na nowo urealnioną przez ludzi patrzących na mnie z zachwytem albo ciekawością

Czy żyjąc w dzisiejszych czasach, nie miałam szansy, żeby się na nich [mężczyzn] uodpornić siłą woli, wykształceniem i dumą? Czy nie miałam dostępu di innych wielkich miłości niż tylko miłość do mężczyzn? Oczywiście, że miałam i mogłam, ale z tego nie skorzystałam. A to jest moja historia, historia ogromnej porażki.

Tak krytycznie ocenia siebie.

Chociaż książkę przeczytałam bardzo szybko, nie była to łatwa lektura - to babranie się w sobie, ta wieczna autoanaliza. A poza tym taka postawa, takie całkowite uzależnienie się od faceta, takie spełnianie jego wszystkich oczekiwań, takie nadskakiwanie jest mi zupełnie obce. Chociaż zdarzyło mi się bardzo stracić głowę, zakochać się szaleńczo, to jednak zawsze ja sama dla siebie byłam też ważna. Chociaż dziś na siebie tamtą też patrzę z politowaniem, to jednak nigdy nie przekroczyłam pewnej granicy. 

Juli Zeh "Wśród sąsiadów"

Z niejasnych dla mnie powodów interesuje mnie literatura

niemiecka, a że w Polsce niewiele się jej wydaje, sięgam po nią rzadko. Od jakiegoś czasu w mediach społecznościowych śledzę profil działającego od kilku lat projektu Buch, czyli książka, którego twarzą jest  Natalia Prüfer, Polka mieszkającą od lat Niemczech działająca na rzecz popularyzowania literatury niemieckiej w Polsce i polskiej w Niemczech. Dzięki niemu od czasu do czasu dowiaduję się o nowościach książkowych z interesującego mnie obszaru. Warto wejść na stronę projektu, gdzie można znaleźć tytuły książek, którymi zajmowano się w ubiegłych latach. Tak wpadło w moje ręce kilka pozycji, między innymi bardzo dobre "Dżiny" Fatmy Aydemir, a ostatnio powieść "Wśród sąsiadów" (Sonia Draga 2023; przełożył Dariusz Guzik) znanej niemieckiej pisarki Juli Zeh. Przyznam, że wcześniej o tej autorce nie słyszałam, chociaż w Polsce ukazało się kilka jej książek, pierwsza w roku 2004, w trzech różnych wydawnictwach. Już wiem, że na pewno sięgnę po jeszcze jedną jej powieść ze względu na interesujący mnie temat, czy po coś jeszcze, zobaczę. Tak wiele książek, tak mało czasu, jak powiedział Frank Zappa. Cóż, trzeba wybierać.

Akcja powieści "Wśród sąsiadów" rozgrywa się w Niemczech w pierwszej fazie pandemii. Jej bohaterką jest Dora, która mieszka w Berlinie razem ze swoim partnerem Robertem i pracuje w agencji reklamowej. Oboje mają poglądy liberalno-lewicowe i żyją sobie wygodnie w swojej bańce.

Ogólnie rzecz ujmując, wszyscy znajomi Dory uważają, że AFD jest okropna, są przeciwko zamykaniu się Europy, wzywają do ochrony klimatu i współpracy międzynarodowej, podkreślają historyczną odpowiedzialność Niemiec i zawsze przerywają rozmowę w chwili, w której należałoby zapytać, co właściwie się stanie, jeśli do Europy przybędzie pięć milionów uchodźców. W otoczeniu Roberta podobne pytania padały częściej. (...) Równocześnie podejrzenia o rasizm działały jak trucizna, która rozmowę o ratowaniu rozbitków w ciągu kilku sekund  zamieniała w narastającą kłótnię.

Z czasem Robert staje się ekologicznym fanatykiem i coraz trudniej dzielić z nim życie, a kiedy wybucha pandemia, dostaje obsesji na punkcie wirusa. Dora zdaje sobie sprawę, że ich związek, między innymi z tych powodów, zaczyna przeżywać kryzys i postanawia przenieść się do Bracken, wioski w Brandenburgii, gdzie jakiś czas temu kupiła stary dom, nie mówiąc nic o tym Robertowi. Może przecież pracować zdalnie. Zabiera swojego ukochanego psa, Płaszczkę, pakuje najpotrzebniejsze rzeczy i wyjeżdża. I właśnie tam toczy się znaczna część akcji tej powieści.

Bracken to pewnie typowa wieś na obszarach dawnej NRD. Wyludniona, wykluczona komunikacyjnie, bez sklepu i szkół, bez miejsc pracy. Szybko okaże się, że życie bez samochodu, a przynajmniej roweru, jest tu właściwie niemożliwe. Nie można liczyć na autobus, bo kursuje bardzo rzadko, więc bez pomocy sąsiadów trudno się obejść. Mieszkająca w Berlinie Dora nie zdawała sobie sprawy, na jakie przeszkody napotka na zapomnianej przez wszystkich niemieckiej prowincji.

Trudno uwierzyć, że tak bogaty kraj może sobie pozwolić na istnienie regionów, w których niczego nie uświadczysz. Ani lekarzy, ani aptek, klubów sportowych, autobusów, pubów, przedszkoli ani szkół. Nie ma warzywniaka, piekarni, masarni. Regionów, w których emeryci nie mogą wyżyć z emerytur, a młode kobiety muszą pracować dzień i noc, by zapewnić dzieciom utrzymanie.

Nic dziwnego, że opuszczeni przez państwo mieszkańcy wpadają w łapy AFD. 

Znacznie lepsze są małe plakaty rozwieszane na latarniach. Nie sposób przejść obok nich obojętnie. Trafić tam, gdzie doskwiera ból. Na przykład na ten przystanek autobusowy. Każda minuta spóźnienia autobusu  to minuta dla prawicowych populistów. Nie potrafią uzdrowić lokalnego transportu, a do tego chcą wyeliminować diesla! Tak oto gniew przemienia się we wściekłość. A wściekłość w nienawiść.

Jedni głosują na prawicowych populistów, bo takie mają przekonania, inni robią to nie z powodu poglądów, ale dlatego, że są przeciwko polityce Angeli Merkel. Dora nie może zrozumieć, dlaczego Tom i Steffen, para gejów, która przy zbiorze szparagów zatrudnia cudzoziemców, wybiera AFD. Jak mogą głosować tak samo jak najbliższy sąsiad Dory, Gote, który od czasu do czasu urządza przed ich domem awanturę, wykrzykując rasistowskie hasła, pijany śpiewa ze swoimi kumplami nazistowską, zakazaną pieśń, a jakiś czas temu wyszedł z więzienia, gdzie odsiadywał wyrok za atak z nożem w ręku na człowieka o poglądach lewicowych.

Ale sprawa nie jest taka prosta. Wszyscy oni są bardzo dobrymi sąsiadami. Pomagają Dorze, oswajają ją z jej nową, trudną rzeczywistością. Bez nich niełatwo by jej było sobie poradzić. A najbardziej życzliwy jest właśnie Gote, może dlatego, że to sąsiad zza płotu. Co robić? Jak odnaleźć się w takiej sytuacji? Jak ułożyć sobie stosunki z życzliwym sąsiadem, którego poglądy są nam zupełnie obce, a nawet wstrętne, nie do przyjęcia. Dyskusja nic tu nie da, nikt nikogo nie przekona. Ignorować? Nie przyjmować pomocy? Spierać się? Ograniczyć swoje kontakty do dzień dobry? A sytuacja coraz bardziej się komplikuje, bo wkrótce okaże się, że to on potrzebuje pomocy. Czy Dora może ignorować jego problemy? Nie unika rozmowy, nie chowa głowy w piasek. Pyta go wprost o tamten atak. Jego wersja różni się znacznie od wersji przedstawianej przez prasę. Jak było naprawdę? Komu wierzyć? Nie sposób dojść prawdy.

Słowa te brzmią prawdziwie, wspaniale je było wykrzyczeć. "Co jeśli jestem lepsza." Lecz w gruncie rzeczy zdanie to jest matką wszystkich problemów. Na obrzeżach Bracken i w skali globalnej. Powolną trucizną zżerającą ludzkość od środka.

Te słowa wymskną się Dorze nieprzypadkowo. Przecież zanim tu przyjechała, tak właśnie myślała, że jest lepsza. Tak myślą mieszkańcy jej bańki i wielu polityków. Nikt nie próbuje dociec, dlaczego tacy ludzie jak Gote mają rasistowskie poglądy i wybierają AFD. I nikt nie próbuje nic z tym zrobić. Ale pytanie, jak się ustawić w tej sytuacji, pozostaje aktualne. Czy wyjazd z Bracken coś zmieni? 

Co jednak, myśli sobie, jeśli nowy sąsiad również okaże się nazistą? Może nie tuż za płotem, ale o kilka domów dalej? Jakiego dystansu potrzebuje lewicowy liberał do najbliższego neonazisty, by mógł żyć w spokoju? Czy wolna od nazizmu musi być cała wieś, a może nawet gmina? Okręg? A może cała republika?

Problem w tym, że ludzie o takich poglądach nie znikną, jeśli nawet nie będą jej najbliższymi sąsiadami. Przecież nie odgrodzimy się od nich murem, nie wyślemy na przysłowiowy Księżyc. Może wystarczy ich lepiej poznać, aby zrozumieć, skąd ich frustracja? Ale co potem?

Dora przysłuchuje się rozmowie na temat jakości najnowszych kosiarek automatycznych i uświadamia sobie, jak niewielka w zasadzie istniej polaryzacja. Nie ma Wschodu ani Zachodu, dołu ani góry, lewej czy prawej strony. Ani raju, ani apokalipsy, jak to niekiedy przedstawiają media oraz politycy. Zamiast tego mamy żyjących obok siebie ludzi. Ludzi, którzy w mniejszym lub większym stopniu się lubią. Spotykają się i rozchodzą. 

Chociaż wszyscy jesteśmy sąsiadami i mamy podobne problemy, a więc możemy żyć obok siebie, pytanie jednak pozostaje - gdzie jest ta granica, za którą wspólne koegzystowanie nie byłoby już możliwe? Skoro jest to powieść niemiecka i akcja toczy się w Niemczech, aż korci mnie, aby przenieść to pytanie w czasie. Czy Dora żyjąca w Trzeciej Rzeszy przyjmowałaby pomoc od sąsiada, który byłby strażnikiem w obozie albo jeszcze gorzej, jego komendantem?

Bardzo ciekawa książka o problemach współczesnych Niemiec. Chociaż zdarzają się fragmenty, na szczęście nieliczne, przypominające manifest, to jednak autorka stawia czytelniczki i czytelników w niewygodnej sytuacji, zadając trudne pytania. A poza tym powieść świetnie się czyta, akcja wciąga, komplikuje się. Zastanawiam się, czy w Polsce mamy książki dotykające tak bezpośrednio aktualnych problemów. W tej chwili przychodzi mi do głowy twórczość Anny Cieplak. Może o kimś zapomniałam, pewnie o kimś nie wiem.

A na zakończenie jeszcze jeden cytat z innego porządku, bo bardzo mi się spodobał.

Otchłanią jest wiedza, że wszelkie bycie jest tylko etapem przejściowym pomiędzy wciąż-nie-byciem a już-nie-byciem. Na drewnianej ławce można usiąść obok siebie, aby wspólnie patrzeć w dół. Przejściowo.

Zsuzsa Bánk "Śmierć przychodzi nawet latem"

Nie zamierzałam sięgać po książkę Zsuzsy Bánk "Śmierć przychodzi

nawet latem" (Czarne 2023; przełożyła Elżbieta Kalinowska), mimo znakomitych recenzji. Dlaczego? Bo jak ognia unikam książek, w których pisarki i pisarze mierzą się ze śmiercią najbliższych, najczęściej rodziców. Wiem dobrze, że kontakt z taką literaturą w niczym mi nie pomaga, za to na nowo wydobywa na wierzch moje trudne doświadczenia. Świetny spektakl w reżyserii Mateusza Pakuły oparty na jego książce "Jak nie zabiłem swojego ojca i jak bardzo tego żałuję" przeżyłam bardzo mocno mimo humoru, którym został okraszony. Za nic nie obejrzałabym go jeszcze raz. Zresztą osobisty, uczuciowy odbiór nie był tylko moim udziałem. Chyba pierwszy raz na widowni teatru zdarzyło mi się słyszeć tyle szlochających osób, także mężczyzn, którzy podobno nie płaczą. A i w kinie chyba czegoś podobnego nie przeżyłam. 

Co w takim razie sprawiło, że mimo bolesnego tematu sięgnęłam po książkę tej niemieckiej pisarki o węgierskich korzeniach? Po prostu dałam się zwieść. Usłyszałam, że drugim tematem jest opowieść o węgierskiej przeszłości rodziców Zsuzsy Bánk. A na takie skomplikowane rodzinne historie z Europy Środkowej i Wschodniej zawsze jestem łasa. 

Może najpierw kilka słów o samej pisarce. Urodziła się w roku 1965 w Niemczech w rodzinie węgierskich imigrantów, którzy uciekli ze swojego kraju po stłumionej rewolucji w 1956 roku. Pisze po niemiecku, jest nagradzana. W Polsce wyszły cztery jej książki, dwie powieści, ostatnia, "Jasne dni", ukazała się dziesięć lat temu!, jeden zbiór opowiadań i wydana w zeszłym roku proza autobiograficzna, o której piszę dzisiaj. Wszystkie wydało Czarne. Tu dygresja - zawsze w podobnych sytuacjach zastanawiam się, dlaczego wydawnictwo nie wydaje kolejnych tytułów swojej autorki czy autora. Nic więcej się nie ukazało? Ukazało się, ale jest słabe? Nie sprzedawało się w Polsce? Na naszym mocno kulawym rynku wydawniczym to niestety praktyka bardzo częsta. Wyjątkiem jest Anita Musioł, właścicielka Pauzy, która deklaruje wierność swoim autorkom i autorom. Ale ona w ogóle jest jakimś fenomenem w polskim bagienku wydawniczym choćby dlatego, że prowadzi Pauzę jednoosobowo. Dość dygresji, czas przejść do książki.

Muszę przyznać, że w czasie lektury tej pozycji towarzyszyły mi mieszane uczucia. I nie chodzi tylko, a nawet nie przede wszystkim, o prowokowanie moich bolesnych wspomnień. Był moment, kiedy zastanawiałam się nawet, czy nie dać sobie spokoju z tą książką, a że wypożyczyłam ją z biblioteki, nie byłoby żadnej straty. Ja jednak nie lubię porzucać rozpoczętych lektur, zdarza mi się to naprawdę wyjątkowo. Zawsze łudzę się, że dalej będzie lepiej, a poza tym zwykle jestem ciekawa, jak to się skończy. To oczywiście nie jest przypadek tej pozycji, bo to nie powieść i o żadnej akcji nie ma tu mowy. Mimo wszystko nie żałuję, że dotrwałam do końca, a słowo dotrwałam, nacechowane negatywnie, jest tu chyba niewłaściwe. W końcu dałam się ponieść rozmyślaniom autorki, jej lamentowi, a może najwłaściwszym słowem byłaby tu medytacja. Medytacja nad chorobą, cierpieniem, odchodzeniem, śmiercią, przemijaniem, utratą, miłością córki do ojca. Bo nad tym wszystkim zastanawia się Zsuzsa Bánk, opisując czas, jaki upłynął od momentu, kiedy ojciec dowiedział się, że rak wrócił, do rocznicy jego śmierci.

To opowieść o buncie, niezgodzie na śmierć, która zawsze przychodzi w nieodpowiednim momencie, o zmaganiach z bezdusznością służby zdrowia (zmagania, jakie zmagania, myślałam, przywołując doświadczenia moich nieżyjących rodziców z polskim systemem opieki zdrowotnej), o cierpieniu, bólu i bezradności, które towarzyszą nam, kiedy patrzymy na odchodzenie bliskiej osoby, a potem po jej śmierci, o relacji córki i ojca, o żałobie i towarzyszącej jej krzątaninie, likwidowaniu życia po ojcu, a wreszcie o stopniowym godzeniu się z faktem, że najbliższej osoby już nie ma, i powolnym zastępowaniu smutku oraz cierpienia dobrymi wspomnieniami. Skąd moje chwilowe zwątpienie i zniecierpliwienie? Nie chodzi przecież o to, że nie ma tu akcji i fascynujących zdarzeń. Po prostu czasem miałam wrażenie, że rozważania autorki popadają w pustosłowie, są obracaniem tego samego, pisaniem o czymś oczywistym.  Żałuję, że nie mam pod ręką żadnego cytatu uzasadniającego moje odczucia, ale czytałam tę książkę w dużej mierze z doskoku w przerwach pomiędzy spotkaniami na Festiwalu Conrada.

Jest jeszcze jeden powód moich mieszanych uczuć. Wspomniałam na początku, że spodziewałam się, iż drugim tematem będzie historia rodzinna i to mnie ostatecznie przekonało, aby za "Śmierć przychodzi nawet latem" się zabrać. Tymczasem nie ma tego wiele. Tylko czasami pojawiają się jakieś wzmianki o tym, jak rodzice uciekali, jak spotkali się już w Niemczech w obozie dla węgierskich uchodźców, są wspomnienia wakacji spędzanych w rodzinnym domu ojca i nad Balatonem, jedna migawka z okresu samej rewolucji. A ja liczyłam na coś więcej. 

Ostatecznie, jak już pisałam, lektury nie żałuję. I jeszcze jedno - na pewno sięgnę po wydane w Polsce powieści Zsuzsy Bank. (Teraz, kiedy obrabiam tę notkę, jedną mam już w domu wypożyczoną z biblioteki.) Coś mi mówi, że to literatura, jaką lubię.

Gabriel Krauze "Tu byli, tak stali"

Kiedy ponad dwa lata temu ukazała się powieść Gabriela Krauzego

"Tu byli, tak stali" (Czarne 2022; przełożył Tomasz S. Gałązka), bardzo dużo się o niej mówiło, miała znakomite recenzje, a wcześniej zdążyła już trafić na długą listę tytułów nominowanych do Bookera. Ponieważ wiedziałam, że to lektura specyficzna, a jej temat niezbyt  mnie interesuje, zastanawiałam się, czy ją kupić. Ostatecznie nie zrobiłam tego. Teraz jednak zmieniłam zdanie, a to dlatego, że autor miał być gościem tegorocznej edycji Festiwalu Conrada, którego hasłem była autentyczność. Udało mi się skończyć książkę przed spotkaniem. A samo spotkanie było bardzo interesujące - przybrało niekonwencjonalną formę, bo autor razem z prowadzącym usiedli wśród publiczności. Gabriel Krauze mówi ze swadą, bardzo dużo i dobitnie, słucha się go wspaniale, ma w sobie niezwykłą charyzmę. Trwało całe półtorej godziny i skończyło się tylko dlatego, że w kolejce czekało następne. Dlaczego o tym piszę? Bo dla mnie stało się dopełnieniem książki, w której autor obficie czerpie ze swojej historii.

O czym jest ta powieść? To historia chłopaka o ksywce Snoopiacz, synu polskich imigrantów, który studiuje literaturę na uniwersytecie, jest bardzo inteligentny, oczytany, i jednocześnie zajmuje się dilerką, kradzieżami, napadami. Wspina się w hierarchii młodzieżowego gangu z jednego z blokowisk. Narrator opowiada o kilkunastu latach takiego życia, które nie jest niewinne i  niesie za sobą konsekwencje - prędzej czy później trafia się do więzienia, a na ulicy też czyha niebezpieczeństwo. Można nadepnąć na odcisk komuś z innego gangu, z innej dzielnicy, możesz się narazić, bo wyrosłeś za wysoko. Kiedy po latach Snoopiacz wraca na blokowisko South Kilburn, nie spotyka dawnych ziomków. Niektórzy siedzą w więzieniu, niektórzy nie żyją, inni ustatkowali się, założyli rodziny. Zmienia się też miejsce - wielkie bloczyska o wdzięcznych nazwach Austen House, Dickens House, Bronte House są burzone. Na ich miejscu pojawią się nowe apartamentowce, dzielnica się gentryfikuje. Czy problem takich chłopaków jak on zniknie? Nie, przeniesie się do innych dzielnic.

Bo skąd się bierze? Wiadomo - z rozwarstwienia społecznego, z braku perspektyw, że kiedyś będzie można choćby zbliżyć się do takich ludzi jak ci, którzy mieszkają w tych eleganckich domach w pięknych dzielnicach, na rękach noszą drogie zegarki, na palcach pierścionki z brylantami. Te młode, najczęściej o niebiałym kolorze skóry, ziomki z blokowisk też chcą mieć pieniądze, a dilerka, napady i kradzieże wydają się im najłatwiejszym i najszybszym sposobem ich zdobycia. Nie mają wyrzutów sumienia. Racjonalizują sobie napady - jeśli ktoś jest tak bogaty, to kupi sobie nowy drogi zegarek i stać go będzie na wizyty u psychoterapeuty, który pomoże mu się uporać z traumą po napadzie. Do tego dochodzi adrenalina, która uzależnia, szacunek wśród ziomali i poczucie wspólnoty. O tym, jak to się najczęściej kończy, nie myślą. To świat jak z Darwina - silniejszy wygrywa, owce nie mogą mieć pretensji do wilków, tak to jest urządzone.

Ale ten typ, co go dziś obrobiliśmy? On by nie powiedział że jesteśmy źli. Tak samo my nie uważamy że on jest zły. Bo i czemu? Po prostu jedne wilki są silniejsze, inne słabsze. Co tam pisał o wilkach Nietzsche? Coś że to niedorzeczne - tak właśnie było to ujęte: że to niedorzeczne - żeby owce mówiły że wilki są złe, skoro te idą tylko za instynktem. Złe jest tylko jedno, bezsilność.

Ale przypadek Snoopiacza nie jest typowy. Co prawda też mieszkał w blokowisku, ale pochodził z dobrej rodziny. Jego ojciec to rysownik Andrzej Krauze, matka jest malarką, mieszkający w Polsce wuj Antoni znanym reżyserem (tym od "Czarnego czwartku" i "Smoleńska"), brat uczył się gry na skrzypcach. Dlaczego ktoś z takiego domu, ktoś wychowany na literaturze i marzący o pisaniu trafia w takie środowisko, wybiera taką drogę? Przecież jego bratu się to nie przytrafiło. Trudne relacje z matką? Bunt i upodobanie do życia niekonwencjonalnego, na krawędzi? ... wcale nie chcę mieć w życiu prosto i łatwo. (...) Chcę żyć na pełnej k..ie, na rubieżach istnienia. Fakt, że kiedy miał kilkanaście lat, został napadnięty na blokowisku i nie potrafił się obronić? O tym wszystkim opowiada Snoopiacz. A potem już leci - coraz większy szacunek wśród ziomali, poczucie, że jest się kimś, wspólnota. Rzadko bywa w domu, woli mieszkać kątem u kolesi. A jednocześnie studiuje i bardzo mu na studiach zależy. Nie chce zawalać terminów egzaminów, oddawania prac, które pisze w pokoju, w którym inni jarają i dzielą towar na porcje. W plecaku nosi książki i kominiarkę, w kieszeni nóż, na zębach złote nakładki będące w tym środowisku oznaką statusu. 

Obłęd że trybię ten świat przypału i odj..anych akcji kiedy jednocześnie znam świat chodzenia na uniwerek i pocenia się nad pracą na trzy tysiące słów o "Narodzinach tragedii", ale też ten świat który kręci się wokół pobudki rano, chodzenia do roboty, wyjazdów na wczasy, kupowania tego, tamtego i siamtego, odhaczania tego punktu, tu krzyżyk, tam krzyżyk i tu też krzyżyk. A ludzie ze świata uniwerka i ze świata odhaczania nie znają tego świata w którym jestem właśnie teraz. 

Za zdobyte pieniądze kupuje mnóstwo butów, markową kurtkę. Jest jedynym białym w tym towarzystwie. Zdaje sobie sprawę, że jemu jest łatwiej, że kiedy dojdzie do rozprawy, sędzia spojrzy przychylniejszym okiem na białego, studiującego chłopaka. Pokaja się i grzecznie poprosi, aby nie odbierano mu szansy na studia. Dostanie niższy wyrok. Takie myślenie nie dotyczy tylko sędziego. Przestępstwo kojarzy się białemu, uprzywilejowanemu społeczeństwu z innym kolorem skóry. 

Taki niby grzeczny rasizm. Jak tylko słyszą kogoś agresywnego i słyszą gadkę z ulicy to od razu zakładają że to czarny chłopak. Od kiedy bywam na ulicy cały czas k...wa słyszę takie wrzuty od białych że na bank jestem mieszaniec, na pewno półkrwi czarny, nawet pały pytają kto z rodziców jest z Jamajki.

Bardzo ciekawa jest tu, pojawiająca się mimochodem, perspektywa rodziców. Czy można uchronić syna przed takim życiem? Co zrobić? Jak reagować? Jaki wpływ ma się na swoje dziecko? Czy odpowiadamy za jego życiowe wybory? Lepiej wgryzać się w jego życie czy wiedzieć jak najmniej, skoro i tak nic nie można z tym zrobić? Do tego dochodzi strach, że coś mu się stanie, że zginie, że trafi do więzienia. No i o siebie, bo rodzina może oberwać rykoszetem w porachunkach ziomali. Snoopiacz wie, że istnieje takie niebezpieczeństwo, dlatego chroni rodziców i brata - nikomu nie zdradza, gdzie mieszkają. Rodzice reagują różnie. Matka miota się, irytuje, denerwuje, wszczyna awantury, jawnie potępia, ale i tak nie jest w stanie nic zrobić. Ojciec martwi się o niego i mówi mu o swoim strachu, ale nie prawi kazań, obdarza bezwarunkową miłością. Podobną bezradność znalazłam w książce Andy Rottenberg "Proszę bardzo", kiedy pisała o swoim synu uzależnionym od narkotyków. Jest w Snoopiaczu jakiś żal za dawnym życiem, za dawnym sobą. Budzi się w nieoczekiwanych momentach - na przykład kiedy omija go coroczny, kultywowany z ojcem, rytuał malowania jajek na Wielkanoc. Bo zapomniał, bo przyszedł za późno. 

Jestem przy stole, trzymam jedno z nienaruszonych jajek - zielone, w moim ulubionym kolorze - pocieram je delikatnie dłońmi i sam nie wiem co to takiego ale mam wrażenie że gdzieś tam na mieście zagubiłem jakąś część siebie.

Książka jest językowym majstersztykiem znakomicie przełożonym przez Tomasza S. Gałązkę. Łączy w sobie język ulicy i język wzniosły. Inaczej opowiada Snoopiacz o swoich ziomkach, o swoim gangsterskim życiu, a inaczej o rodzinie, o  uniwersytecie i w momentach, kiedy snuje refleksje. To wszystko mieści się w jednym człowieku.

Powieść daje wgląd w środowisko obce, w świat nieznany, z jakim wolałabym się nie zetknąć, a jednak taki świat istnieje i trudno na to zamykać oczy. 

... obok przejeżdżają samochody wiozące zwykłych ludzi prowadzących zwykłe życia nieświadomych faktu, że my tu zaraz odmienimy rytm czyjegoś istnienia.

Takie refleksje snuje narrator tuż przed kolejnym napadem. Snoopiacz budzi mieszane uczucia, trudno pochwalać to, co robi, a jednocześnie czułam do niego sympatię. Może dlatego, że ostatecznie wybrał inne życie, chociaż tamtego się nie wyparł, wie, że na zawsze zostanie jego częścią. 

Nie jest to łatwa i przyjemna lektura. Trzeba wejść w ten język i w ten świat. Był moment, kiedy wydawało mi się, że już nic więcej, poza tym, co przeczytałam, nie będzie, że autor się powtarza, ale szybko okazało się, że nie są to tylko luźne historie, jakieś niepowiązane ze sobą obrazki. Powieść pokazuje drogę, jaką przebył Snoopiacz, jest refleksją nad nieoczywistym losem i życiem.

Popularne posty