Już nie pamiętam, co mnie skłoniło, aby sięgnąć po najnowszą
książkę Jacka Dehnela "Łabędzie" (Wydawnictwo Literackie 2023). Nie śledzę jakoś specjalnie jego twórczości - dawno temu przeczytałam "Lalę" i po początkowym zachwycie gawędziarskim stylem, samą historią babci i rodziny przyszło znużenie. Za dużo, za dużo, za dużo. Tamto wrażenie jakoś trwa ze mną do dziś. Ale, ale jest oczywiście jeden wyjątek - zostałam fanką profesorowej Szczupaczyńskiej i po przeczytaniu wszystkich książek z serii niecierpliwie czekam na następną. No ale ten kryminalny cykl osadzony w dawnym Krakowie ma dwóch autorów, Jacka Dehnela i Piotra Tarczyńskiego. Wiosną udało mi się przez przypadek zobaczyć w Muzeum Sopotu (przez przypadek, bo nie miałam pojęcia o takim muzeum, po prostu przechodziłam obok) wystawę zdjęć z kolekcji pisarza z jego długimi podpisami. I same fotografie, i znajdujące się pod nimi refleksje były dla mnie na tyle interesujące, że wróciłam tam, bo po pierwsze nie zdążyłam obejrzeć wszystkiego przed zamknięciem, a po drugie trudno jednak było przeczytać to wszystko na raz. Dlaczego wobec tego skusiłam się na "Łabędzie", tym bardziej, że to rzecz dwutomowa, sporych rozmiarów? Po wysłuchaniu jakichś związanych z promocją rozmów z autorem coś mnie jednak skusiło.I historia się powtórzyła - początkowo byłam zachwycona, łapczywie połykałam, nie mogłam się oderwać, ale z czasem przyszło znużenie, a szczególnie w trakcie lektury tomu drugiego. Ożywiałam się od czasu do czasu, ale znowu nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że autor zarzuca czytelniczki i czytelników faktami, dygresjami, refleksjami, to wszystko pączkuje, mnożą się wątki, bohaterowie, trudno spamiętać, kto jest kim, do tego masa przypisów, w których pojawiają się kolejne informacje, uzupełnienia. W końcu wymiękłam i przypisy sobie darowałam, ale nie opuszczało mnie wrażenie, że coś mi ważnego może umknąć. Autor wykonał gargantuiczną pracę - przeprowadził wiele rozmów z powinowatymi swojej babci ze strony ojca, przekopał się przez tysiące stron w archiwach IPN-u, do tego rozmowy z fachowcami, jakieś dodatkowe lektury. Zresztą research jest jego mocną stroną, co kryminałom z profesorową Szczupaczyńską dodaje wartości - to nie jest tylko rozrywka. Tym razem byłoby jednak lepiej, gdyby autor jakoś okiełznał materiał, którym się zainteresował. Jak sam w słowie odautorskim przyznaje, plan był inny - zamierzał napisać raczej lekką, gawędziarską w tonie opowieść rodzinną o powinowatych swojej babci, ludziach zamożnych, którym do pewnego momentu nawet w PRL-u udawało się żyć prawie tak, jakby nic się nie zmieniło. Kiedy jednak sięgnął do akt, nie mógł poprzestać tylko na w miarę zabawnej, skrzącej się od anegdot historii.
Czas najwyższy zdradzić, o czym naprawdę jest ta opowieść. Otóż chodzi o wielką aferę z czasów PRL-u, która wybuchła w latach siedemdziesiątych, a jak dowodzi Jacek Dehnel, na jej odpryski można było natknąć się jeszcze niedawno, a pewnie i dziś coś by się znalazło. Chodzi o przemyt za granicę na ogromną skalę dewiz, złota i antyków. Jak wielka to była skala, pokazuje cytat:
Według zestawień z listopada 1973 i kwietnia 1974 zarekwirowano majątek na sumę ponad pięćdziesięciu milionów, co stanowiło prawie dziesięć procent wszystkich dochodów państwa w ustawie budżetowej na rok 1974.
A przecież nie udało się zarekwirować wszystkiego, choćby dlatego, że niektórzy zamieszani w ten proceder wcześniej uciekli z kraju i zamieszkali w Wiedniu. Aferę ówczesna prasa ochrzciła mianem afery złotogłowych, rozpisywano się o niej szeroko, stanowiła oręże propagandy mające zohydzić zwyczajnym zjadaczom chleba wszelkiej maści prywaciarzy, bogaczy, waluciarzy, dawnych burżujów, jednym słowem nierobów żyjących jak pączki w maśle. Dlatego w propagandowym przekazie nacisk kładziono przede wszystkim na nielegalne wywożenie z kraju zabytkowych przedmiotów, co było ułamkiem działalności zamieszanych w sprawę osób. Ich główna działalność to handel i przemycanie za granicę dewiz i złota, a to wszystko dzięki brazylijskim dyplomatom. No ale handel dewizami w czasach PRL-u to zjawisko powszechne, więc trudno by było jechać propagandowo na tym koniu.
Złotogłowi byli (...) z jednej strony wykwintnymi znawcami sztuki, z drugiej pazernymi chamami, którym zależy tylko na ograbieniu ojczyzny z resztek dziedzictwa narodowego; z jednej fumiastą arystokracją przywodzącą na myśl Francję Ludwika XVI (wynajmowanie całej sali kinowej, żeby nie siedzieć z plebsem), z drugiej - prymitywnymi kryminalistami; z jednej geniuszami zbrodni, z drugiej - bandą idiotów.
Byli w tej historii - choć niekoniecznie na ławie oskarżonych - prawdziwi i wymyśleni szkodnicy: i waluciarze, i dyplomaci, i prywatna inicjatywa, i emigracja, i wykwintni esteci, i arystokraci, i Żydzi, i ksiądz, i zepsuty urzędnik państwowy, i groźni gangsterzy, i femmes fatales.
W artykułach jednak nieustannie podkreślano rozziew między zwykłymi obywatelami a tą zgrają Carringtonów. (...) Wszystko oparte na kontraście: uczciwi, pracujący, biedni kontra nieuczciwi, niepracujący bogaci.
Taki ich obraz przedstawiała prasa, telewizja i radio. Ja o tej sprawie nie miałam pojęcia, pewnie jak większość czytelniczek i czytelników, nic o niej wcześniej nie czytałam, chociaż autor w przypisach powołuje się też na artykuły z lat dwutysięcznych, które przypominają tę peerelowską aferę.
Dlaczego Jacek Dehnel zajął się sprawą? Bo główny oskarżony, Witold Mętlewicz, był powinowatym jego babci. Jedna z jej sióstr wyszła za mąż za jego brata Tomasza, tego który odpowiednio wcześniej wyjechał razem z rodziną do Wiednia i uniknął odpowiedzialności. Pierwszy tom "Łabędzi" to obszerna historia dwóch rodzin, Bobolich (to panieńskie nazwisko babci autora) i Mętlewiczów, których losy splotły się w czasie wojny w zamożnej warszawskiej kamienicy, oraz rozmowy z dziećmi Tomasza i córką Witolda, z których wyłania się obraz afery widziany ich oczyma. Oczywiście tyle punktów widzenia, ile wypowiadających się osób. A poza tym obraz życia ludzi, którzy dzięki resztkom przedwojennego majątku, zaradności i sprytowi żyli w czasach PRL-u na takiej stopie, jakby niewiele się zmieniło. W dużych mieszkaniach albo willach, otoczeni pięknymi przedmiotami, mieli służbę, pieniądze, tylko wydawać niespecjalnie było na co.
Chociaż książka Jacka Dehnela jest bardzo przegadana i okiełznanie tego żywiołu wyszłoby jej tylko na dobre, to przecież jest w niej sporo interesujących wątków. To wspomniany wyżej przykład działalności peerelowskiej propagandy czy obraz życia nielicznych bogatych, którzy z jednej strony budzili zawiść, ale z drugiej tęsknotę za estetycznym i życiowym ładem.
... dobrze znam to westchnięcie "jakby nie można było". I nie było to wcale westchnięcie milionerskie, ale znacznie powszechniejsze. "Jakby nie można było podać w czystej szklance" - mówiło się w kawiarni. (...) "Jakby nie można było tego naprawić". (...) Były w tym rozczarowanie i znużenie brzydotą, bylejakością, marnotrawstwem, ciągła niezgoda - po kilkudziesięciu latach - na codzienny tumiwisizm, na przaśność, na kiepściznę.
Cóż, bylejakość, brzydota i kiepścizna, w mniejszym oczywiście stopniu, zostały z nami do dziś. Wystarczy rozejrzeć się dookoła.
Równie interesujący jest obraz całego tego przestępczego światka, trochę półjawnego, trochę konspirującego w obawie przed wpadką, ich metod działania, kontaktowania się, zdobywania i upłynniania towaru.
Autor poświęca też dużo miejsca sprawom niewygodnym - bogaceniu się na nieszczęściu Żydów w czasie wojny. Wiele tych antyków, cennych przedmiotów to własność ofiar Zagłady. Często w nieuczciwy sposób, dzięki kolaboracji z hitlerowcami dostały się w polskie ręce. Albo przechodziły w ręce niemieckie, a polski rzeczoznawca, a nawet żydowski antykwariusz służyli pomocą. Ten ostatni żerując na krzywdzie swoich współbraci, ratował siebie. O paradoksie, po wojnie tym, że żyje, poświadczał niewinność zbrodniarza.
Bardzo ciekawa jest historia powstania i rozkwitu manufaktury porcelany w Miśni za czasów saskich. Na wyjaśnianie, dlaczego się pojawia i to jako cały osobny wątek w pierwszym tomie, nie ma tu oczywiście miejsca. W każdym razie, czytając te fragmenty, miałam drugi raz w ostatnim czasie refleksję, że świat lubujący się w takim przepychu i bogactwie (dostępnym oczywiście nielicznym, podczas gdy większość ledwo przędła) już wtedy zmierzał do katastrofy. Ten pierwszy raz to, skądinąd bardzo dobry, francuski film "Bulion i inne namiętności". Już wtedy kwitł nadmierny, a nawet ekstremalny, konsumpcjonizm. Czymże innym było produkowanie porcelanowych zastaw składających się z ponad setki elementów, z czego niektóre wcale nie służyły do tego, aby podawać na nich jedzenie. Czymże innym było takie gotowanie, takie uczty (to w filmie).
Równie ciekawa jest opowieść o tym, co stało się z zarekwirowanym przestępcom złotem, walutami, antykami i nieruchomościami. To dużo mówi o PRL-u. Spora część z tego została rozprowadzona, zniknęła, znalazła się w prywatnych rękach wysoko postawionych person komunistycznego reżimu, w tym Gierka i Jaroszewicza.
Akta kontrolne niby szczegółowo roztrząsają losy poszczególnych obiektów, a potem wszystko się urywa, zostają tylko drobne ślady. Nic się nie nadaje. Wille nie nadają się na przedszkole, mercedes Młynarczyka nie nadaje się do eksploatacji przez MSW (...) Rzeczy 'nienadających się" nikt potem nie szuka.
No i wreszcie interesujące są refleksje o niemożności ustalenia prawdy. Nie chodzi tylko o to, że po latach każdy inaczej pamięta, każdy inaczej opowiada o tej historii. Chodzi też o to, co jest w dokumentach. Jak są przez kolejne pióra zmieniane - tu się usunie jedno słowo, tu doda inne i tak wątpliwość zmieni się w pewność. Do tego dochodzą bardzo liczne rozbieżności w pisowni nazwisk, tytułów obrazów, pojęć. I tak już u źródeł wszystko się gdzieś rozjeżdża. Chyba najbardziej tracą na tym osoby przypadkowo powiązane z tą aferą.
W aktach, narastających stopniowo, przez miesiące lata, dekady, obserwuję taśmociąg pewności. To, co w pierwszym dokumencie jest plotką czy przypuszczeniem, w drugim jest danymi godnymi zbadania, w trzecim - rzeczą sprawdzoną, a w artykule prasowym, który potem dociera do masowego czytelnika, faktem znajdującym potwierdzenie w dokumentach archiwalnych. Tymczasem w sekwencji papierzysk widzę, że nikt tego nijak nie potwierdzał, nie sprawdzał; jeden za drugim wyłącznie przepisywał, zmieniając tylko ton na coraz bardziej pewny siebie.
W tych miejscach non-fiction zmienia się w fiction. To już nie ludzie, tylko bohaterowie prozy. Przychodzą spomiędzy słów i między słowami przepadają, niepewni własnego istnienia, niepewni krzywd i win.
I tak mogłabym jeszcze długo wskazywać na jakieś interesujące wątki, anegdoty, historie, refleksje. Tyle tego jest. Wór bez dna, szkatułka w szkatułce i jeszcze w jednej szkatułce. Autor sam zdaje sobie sprawę z ogromu historii i wątków. W pojawiających się co jakiś czas rozdziałach dotyczących pracy pisarza wspomina, jak z bólem musi się pożegnać z wieloma epizodycznymi postaciami, z wieloma smakowitymi historiami, które co i rusz wyskakują z dokumentów albo z czyjejś opowieści. Cóż, rozumiem ten żal, ale dla książki byłoby lepiej, gdyby przyciął jeszcze trochę.