Andrzej Stasiuk "Jadąc do Badadag"


Od jakiegoś czasu chodził za mną Stasiuk. W sensie ścisłym chodziły za mną jego książki.


Wiedziałam, że to literatura dla mnie. Jak może nie sięgnąć po autora, którego obsesją jest Europa Środkowo-Wschodnia, ktoś, kto pilnie śledzi nagrodę Angelusa od nominacji, aż po finał? Od pomysłu do jego realizacji droga bywa długa. Myśl kwitła, a ja oddawałam się lekturze innych książek. Aż wreszcie ostatnio przytargałam do domu "Jadąc do Badadag" (Czarne 2004) i bezzwłocznie przeczytałam. Nie myliłam się, warto było.

Ta książka jest zbiorem tekstów podróżnych. Słowacja, Węgry, Ukraina, Rumunia, Mołdawia, Albania, Słowenia, Serbia i Chorwacja to miejsca, po których autor obsesyjnie jeździ, miejsca, które zna jak własną kieszeń, miejsca, do których wraca. Jego paszport roi się od pieczątek, wszystkie z tej części Europy (przypominam: rok wydania 2004, czasy jeszcze przedunijne). Stasiuka nie interesuje Zachód, mało tego, jego nie interesują wielkie miasta czy zabytki, nie interesuje go to wszystko, za czym goni przeciętny turysta, bo Stasiuk turystą nie jest. Śpi w jakichś przygnębiających miejscach, tanich hotelikach, przypadkowych kwaterach. Je i pije w knajpach, do których strach wejść. Niejednokrotnie zmaga się z melancholią, samotnością i nudą. Ostentacyjnie unika tego, co opisywane w przewodnikach. Jeśli zwiedzi turystyczną atrakcję w jakiejś dziurze, czasem przecież takie bywają w miejscach, do których jeździ, to tylko dlatego, aby nie sprawić przykrości komuś, kto mu ją z dumą prezentuje.  W jednym z rozdziałów opowiada o tym, jak płynął deltą Dunaju na wyspę Sfintu Gheorghe. Tak bardzo chciał ją zobaczyć, że przez moment dałam się zwieść. Nazwa brzmi przecież tak pociągająco! Uwierzyłam, że jest tam coś niezwykłego. Wyobraziłam sobie stary monastyr na wyspie zagubionej w delcie Dunaju. Trudno tam dotrzeć, ale jaka nagroda czeka na strudzonego wędrowca. Jak mogłam być tak naiwna, skoro przeczytałam już wcześniej mniej więcej połowę książki? Oczywiście Sfintu Gheorghe to wielkie nic. Kilka rozpadających się domów z trzciny i gliny, jakaś knajpa, a na końcu wysypisko śmieci. Do takich właśnie miejsc peregrynuje Stasiuk. Baia Mare, Oradei, Gjirokaster, Cahul, Gonc, Clit, a wreszcie tytułowe Badadag. Czy te nazwy mówią ci coś, czytelniku tej notki? Czy wiesz, w którym z wymienionych krajów się znajdują? Raczej nie. Po co tam jechać? Wszędzie tak samo, wszędzie tak samo toczy się życie. Wszystkie te miejsca są do siebie podobne, wszystkie zlewają się w jedno i właściwie nie ma większego znaczenia, gdzie dokładnie są. Ale właśnie tego Stasiuk szuka i szukał będzie do śmierci. Tysiąckrotnie powielonej codzienności. Porządku w chaosie, stałości w tymczasowości, czegoś nad, jakiegoś nadpejzażu, jak pisze. Poczucia sensu w świecie, którego nie pojmuje? To mu daje  prowincja, taka, gdzie wszystko zanika i niszczeje, pokrywa się liszajem, brudem i zapomnieniem. Jak przyznaje ma zamiłowanie do rozpadu i żałosną skłonność do wszystkiego, co nie wygląda tak, jak powinno. O tym jest właśnie "Jadąc do Badadag".

To na pewno nie jest książka dla każdego. Wielu pewnie znudzi. Nic ekscytującego przecież po drodze się nie wydarzy. Podróż do podróży podobna, wszystkie zlewają się w jedną, nic dziwnego, skoro tyle ich było. Tyle miejsc, tyle dróg, tyle przydrożnych knajp, tyle noclegów. Ale jeśli ktoś zasmakuje w takiej prozie, nawet jeśli sam nie umiałby w ten sposób podróżować, bo czego innego w podróży szuka, to będzie miał ucztę wspaniałą. Tym właśnie była dla mnie książka Stasiuka. Proza o magnetycznej sile przyciągania.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty