Andrzej Stasiuk "Przewóz"

Rzadko zdarza mi się przeczytać książkę niemal od razu po jej

premierze. Tym razem miałam ogromną ochotę wziąć się za najnowszą powieść Andrzeja Stasiuka "Przewóz" (Czarne 2021). Nie znam żadnej innej jego powieści, za to bardzo lubię pisaninę podróżną, jaką uprawia w charakterystycznym dla siebie stylu. Czytałam "Jadąc do Badadag" i "Duklę", potem oczywiście miałam w planach kolejne lektury, ale wyszło jak zwykle. Cóż będę mówić, wiadomo, jak jest - coraz to nowa książka domaga się uwagi, rywalizacja, po którą sięgnąć w pierwszej kolejności, trwa w najlepsze. 

"Przewóz" połknęłam błyskawicznie - trudno się od niego oderwać, chociaż to proza w dużej części ciemna. Ciemne są losy bohaterów, jest też kilka wstrząsających i naturalistycznych scen. W ogóle dużo tu naturalizmu - brudu, potu, smrodu, much, robactwa, niegojących się ran. Bo Stasiuk napisał powieść wojenną. Akcja toczy się w czerwcu 1941 roku w małej podlaskiej wiosce nad Bugiem. Chociaż nazwa Podlasie i Bug nigdzie nie padają. Na rzece przebiega granica, której do wojny tu nie było. Teraz po jednej stronie rządzą Niemcy, po drugiej Rosjanie. A bezksiężycowymi nocami pomiędzy brzegami kursuje przewoźnik Lubko przemycający chcących się przedostać na drugą stronę. Najczęściej to Żydzi, którzy wierzą, że tam będą bezpieczni. Tu muszą się ukrywać, tam czeka ich nędza. Czy zdają sobie z tego sprawę? W miasteczku po drugiej stronie aż roi się od uciekinierów. Kiedy kończą się im pieniądze, żeby jakoś przeżyć, sprzedają to, co ze sobą zabrali. Często są to eleganckie stroje, wspomnienie życia, które im odebrano. Ale kupców nie ma, a ci, którzy się trafiają, wykorzystują okazję. Bezbronni, sponiewierani, odarci z godności uciekinierzy są łatwym łupem dla cwaniaków, którzy mają nad nimi przewagę. Wezmą elegancką koszulę, a zamiast pieniędzy rzucą jakiś nic niewarty ochłap. Na głównym placu miasteczka, gdzie przed wojną odbywał się targ, teraz aż tłoczno od udręczonych nieszczęśników. Lubko, który pamięta to miejsce sprzed wojny, przygląda się zmianom.

Bo wojna zmieniła wszystko. Nawet w tej wiosce na krańcu świata. Stacjonują tu Niemcy, ale nie oni są najgorsi. Z nimi można się jakoś ułożyć. Złowioną w rzece rybę da się wymienić na prawdziwą kawę albo na mydło. W jednym z domów ukrywa się kilkuosobowy oddział partyzantów, którzy nie bardzo wiedzą, co mają robić. Z braku lepszego zajęcia obserwują nieoczekiwane ruchy niemieckich wojsk ciągnących ku granicy. Po co? Nie mają pojęcia. Za to czytelnik doskonale wie, to przecież czerwiec 1941 roku.

Atmosfera jest duszna nie tylko dlatego, że panują upały. Trzeba być czujnym, w każdej chwili grozi niebezpieczeństwo. Każdy się kogoś boi. Partyzanci Niemców, miejscowi partyzantów, żydowskie rodzeństwo, które uciekło z warszawskiego getta, wszystkich. Dlatego wszyscy oni kryją się - po stodołach, chatach, lasach, w bujnych trawach i przydrożnych krzakach. Przemykają pod osłoną nocy, starają się być niewidzialni. To jak gra w chowanego, tyle, że ten, kogo złapią, może stracić życie. Bo jest Żydem, bo ma pieniądze od ludzi, których przemyca na drugi brzeg, bo zostanie uznany za szpiega, bo ukrywa partyzantów, bo jest partyzantem. Ludzka zbieranina, którą Historia rzuciła na ten koniec świata. Przed wojną raczej by się nie spotkali. To jak prorocza zapowiedź nowego. 

Nikomu nie można ufać. Nawet tym, których się niby zna. Z tych porządnych nagle wychodzi bestia, a samozwańczy watażka, który dotąd wydawał się bezwzględny, nieoczekiwanie pokaże inną twarz. Pewnych granic nie przekroczy. Tylko miejscowi potrafią dostosować się do sytuacji. Ze stoickim spokojem przyjmują to, co im los przynosi. Może dlatego, że już nie raz ich przeczołgał? 

Poczucie klaustrofobii, ciemność, okrucieństwo, strach zostają jednak przełamane. W jaki sposób? Pięknymi, zmysłowymi obrazami przyrody - Stasiuk opisuje okolicę tak, jak tylko on potrafi. Są jeszcze marzenia, w które uciekają bohaterowie. Warszawskie rodzeństwo karmi się iluzją ucieczki do Birobidżanu, żydowskiego autonomicznego okręgu nad chińską granicą. Młody partyzant wierzy, że gdyby tylko znalazł się w swojej wiosce, na pewno mógłby im pomóc. Gdy wypowie jej nazwę, czytelnikowi ścierpnie skóra. On jednak nie może jeszcze wiedzieć, że ta nazwa na zawsze czarnymi literami zapisze się w historii. Podobnie jak żydowskie rodzeństwo nie wie, że na drugim brzegu za chwilę też zacznie się koszmar. Tak tu się wszystko miesza. Ratunkiem jest też bliskość, której szukają bohaterowie. Także seks. A w końcu przynajmniej niektórzy są po prostu dobrymi ludźmi. Dlatego czytelnik może różnie wyobrażać sobie dalszy ciąg tej historii. Ja chciałabym wierzyć, że skończy się pomyślnie. Jest przecież promyk nadziei.

Stasiuk, który w jednym z wywiadów powiedział, że nie lubi pisać powieści,  nie byłby sobą, gdyby nie wszedł na ulubione tory. Bo w jego książce przeplata się historia wojenna ze współczesną. Tak współczesną, że mamy nawet echa lockdownu. I właśnie dzięki temu wątkowi może oddać się swojej  prozie podróżnej. Nieoczekiwanie pojawia się pierwszoosobowy narrator, człowiek w drodze. Snuje się przez prowincjonalną Polskę, szuka samotności. Stopniowo dowiadujemy się o nim coraz więcej. Oba wątki splatają się ze sobą. Jak? Nie zdradzę.

Bardzo dobra, mocna powieść, która nie daje o sobie zapomnieć.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty