Długo trzeba było czekać na najnowszy film jednego z moich ulubionych reżyserów Hirokadu Koreedy. "Złodziejaszki" były pokazywane na zeszłorocznym festiwalu w Cannes, gdzie triumfowały, zdobywając Złotą Palmę. Taki film powinien trafić na nasze ekrany od razu, dlatego już myślałam, że może dystrybutorzy o nim zapomnieli. Na szczęście wreszcie jest. Napisałam, że japoński reżyser jest jednym z moich ulubionych. To prawda, ale przyznać muszę, że "Złodziejaszki" to jego trzeci film, jaki widziałam, a ma ich w swojej filmografii znacznie więcej. Po zrobieniu internetowego researchu doszłam do wniosku, że jest, jak myślałam. Otóż w Polsce w regularnej dystrybucji pokazywano dotąd tylko dwa - "Jak ojciec i syn" oraz "Moją młodszą siostrę". Ale to wystarczyło, aby reżyser zaskarbił sobie moje uwielbienie. Odtąd na hasło Koreeda natychmiast wybieram się do kina.
Znawcy przyrównują jego twórczość do Yasujiro Ozu i do Kena Loacha. Tego drugiego znam z kilku filmów, tego pierwszego tylko z genialnej, zachwycającej "Tokijskiej opowieści", którą kilka lat temu wprowadzono na nasze ekrany. Niezorientowanym wyjaśniam, że obraz powstał w roku ... 1953, a reżyser zmarł dziesięć lat później. Mimo upływu lat, mimo innej epoki, mimo czarno-białej taśmy, mimo wolnego tempa film nic nie stracił. Nadal robi wrażenie, a opowiada o sprawach niezmiennych - rodzinnych więzach. Ja zachwyciłam się nim tak bardzo, że obejrzałam go aż dwa razy. Muszę przyznać, że kiedy oglądałam dwa poprzednie filmy Koreedy, podobieństwo do "Tokijskiej opowieści" narzuciło mi się samo. Dopiero potem znalazłam potwierdzenie moich przeczuć w opiniach znawców. A o Kenie Loachu jakoś nie pomyślałam, ale rzeczywiście podobieństw można się dopatrzeć, szczególnie w "Złodziejaszkach", w których, podobnie jak angielski reżyser, Koreeda portretuje z wielką sympatią ludzi z nizin społecznych. Jeśli już podążać tropem podobieństw, a właściwie skojarzeń, to nie należy zapominać o "Sekretach i kłamstwach" mojego ulubionego Mike'a Leigh. W obu filmach na wierzch po latach wychodzą rodzinne tajemnice. No ale dość już snucia około złodziejaszkowych refleksji, czas przejść do filmu.
Ale i teraz zacząć wypada od tego, że Koreeda po raz kolejny wraca do swojego ulubionego tematu i stawia podobne pytania. Ten temat to rodzina, a pytanie brzmi - czym właściwie jest? Co ważniejsze - więzy krwi czy więź uczuciowa? Czy na rodzinę jesteśmy skazani, czy też możemy ją sobie wybrać? Czy da się zbudować relacje rodzinne od podstaw? Kiedy zaczynamy oglądać "Złodziejaszków", bardzo długo mamy wrażenie, że przyglądamy się życiu wielopokoleniowej familii. Jest babcia, są rodzice, starsza córka i młodszy syn. Co prawda reżyser od czasu do czasu podsuwa widzowi jakiś trop, ale dopiero kiedy dowiemy się, jak sprawy mają się naprawdę, potrafimy go w pełni odczytać. Iskrą wyzwalającą kolejne zdarzenia, które w rezultacie doprowadzą do rodzinnego armagedonu, jest pojawienie się małej, zaniedbanej dziewczynki, którą ojciec i syn obserwują od jakiegoś czasu i pewnego wieczoru zabierają do domu. Otaczają ją troską i miłością, ale też uczą złodziejskiego fachu. Bo taka to rodzina. Dorośli chwytają się dorywczych prac, żyją z renty babci, a dorabiają sobie drobnymi, sklepowymi kradzieżami, nie mając jednak przy tym żadnych wyrzutów sumienia. Co na półce sklepowej, to nie ma właściciela. Tak mniej więcej brzmi ich motto. Tu nasuwa się kolejne pytanie - czy dla dziecka otoczonego miłością i troską wychowanie w takiej dysfunkcyjnej rodzinie jest dobre? Odpowiedź jest wielopiętrowa, a dzięki temu niejednoznaczna. Kto obejrzał film, ten wie.
Długo oglądamy na ekranie rodzinną codzienność. Życie w malutkim, potwornie zagraconym, bałaganiarskim domku wciśniętym gdzieś pomiędzy bloki. Gotowanie posiłków, pracę, kradzieże, rozmowy przy stole, żarty, serdeczne docinki, wspólne spędzanie czasu. Kulminacją jest beztroski dzień na plaży, jaki wspólnie spędzą. Przypadkowy obserwator uzna ich w tym momencie za zwyczajną, szczęśliwą rodzinę. Ta część filmu ma spokojny, niespieszny rytm. Trochę przypomina dokument, a trochę społeczne kino realistyczne. Ale sporo tu też pełnych zadumy, poetyckich ujęć - codzienność zatrzymana w kadrze, uwznioślona, podniesiona do rangi piękna. Potem na skutek pewnych wydarzeń następuje przełamanie. Film zmienia tempo, na jaw wychodzą kolejne rodzinne tajemnice. Prawda jest na tyle zaskakująca, że trudno byłoby się jej domyślić. W końcówce wszystko znowu zwalnia, przychodzi czas zadumy i pytań. Tych, które postawiłam i innych podobnych. Każdy ma tu coś na sumieniu. Każdy, poza małą dziewczynką, której los okaże się najsmutniejszy. Zakończenie daje tylko połowiczną nadzieję. Warto jeszcze wspomnieć, że oglądamy tu całkiem inną Japonię. Japonię nizin społecznych, ludzi wyrzuconych na margines, z trudem wiążących koniec z końcem. Aż trudno uwierzyć w takie oblicze Kraj Kwitnącej Wiśni. Mamy na ten temat bardzo silnie utrwalony stereotyp - Japonia kraj bogaty, ludzie co prawda harują, ale żyje im się dobrze. Okazuje się, że nie wszystkim. Pisała trochę o tym w swojej książce "Kwiaty w pudełku" Karolina Bednarz.
Gdybym miała wybierać, to odrobinę wyżej postawiłabym dwa poprzednie filmy Koreedy, ale to wybór czysto subiektywny. Wszystkie są znakomite, wszystkie trzeba obejrzeć, jeśli ktoś dotąd tego nie zrobił.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz