"Na rauszu"

Z wielką ciekawością szłam do kina na przebojem zdobywający publiczność najnowszy film Thomasa Vinterberga "Na rauszu" z Madsem Mikkelsenem w jednej z głównych ról. Zrobiło się o nim głośno, jeszcze zanim dostał Oskara w kategorii najlepszy film międzynarodowy. Żałowałam nawet, że przegapiłam go na pokazach przedpremierowych, kiedy w czasie kolejnego lockdownu kina na chwilę zostały otwarte. Gdy się ocknęłam, już go więcej nie grali, przyszło mi czekać do oficjalnej premiery. Moją ciekawość podsyciła jeszcze dyskusja w Nowym Tygodniku Kulturalnym (przypominam - ukazuje się w formie podcastu co dwa tygodnie w piątek), bo pojawiły się głosy krytyczne. Były też pochwały.

"Na rauszu" opatrzony jest gatunkową kategorią dramat/komedia. Bohaterowie to czterej przyjaciele - nauczyciele liceum w jednym z duńskich miast. Świętując urodziny jednego z nich, wpadają na pomysł psychologicznego eksperymentu - otóż jak głosi jakaś teoria naukowa (albo pseudonaukowa), na którą się powołują, człowiek do dobrego funkcjonowania potrzebuje niewielkiej ilości alkoholu we krwi, stale. Żeby było poważnie, zapisują reguły eksperymentu. Początkowo wszystko wydaje się iść gładko, z czasem, jak łatwo się domyślić, wydarzenia wymykają się spod kontroli.

Z kina wyszłam mocno rozczarowana. Powody są cztery. Pierwszy najbanalniejszy - film mnie momentami nudził. Powód drugi - był przewidywalny i w warstwie problemowej, i fabularnej. Od pewnego momentu było już oczywiste, jak potoczą się losy jednego z bohaterów. A problemy? Tak, czytelniczki i czytelnicy tej notki, słusznie się domyślacie - piją, bo pogrążeni są w kryzysie wieku średniego. W pracy rutyna, w domu albo rutyna wieloletniego związku, albo małe dzieci, które nie dają żyć, albo samotność. Nic odkrywczego. Ale wszystko już było, powiecie i oczywiście będziecie mieli rację. Rzecz w tym, że czasem ten sam temat działa, a czasem nie. I tu pojawia się właśnie powód trzeci - problemy bohaterów są mi tym razem obojętne. Nie potrafię im współczuć, nie potrafię się nimi przejąć, chociaż przecież wielokrotnie współczułam podobnym postaciom i doskonale je rozumiałam. To oczywiście kwestia subiektywna i nie wykluczam, że na kogoś to podziała, a film go nie znudzi. 

Wreszcie powód czwarty, może najpoważniejszy. Stoję po stronie tych wszystkich, którzy uważają, że problem alkoholizmu jest zbyt poważny, aby traktować go lekko. Od dawna tak na to patrzę, a że jestem po lekturze znakomitej, wstrząsającej książki Aleksandry Zbroi "Mireczek. Patoopowieść o moim ojcu", tym bardziej nie jest mi do śmiechu. Wiem, pewnie zamysłem twórców było, aby śmiech uwiązł widzowi w gardle, ale to mnie nie przekonuje. Bo jak wynika z filmu, alkoholizm jest również problemem Duńczyków. W pewnym momencie Anika, żona Martina granego przez Mikkelsena, wykrzyczy, że cała Dania chla. Tak, takiego czasownika użyje. Kiedy patrzy się na młodych bohaterów tego filmu, uczniów liceum, którzy też potrafią pić na umór, i na reakcję dorosłych, rzeczywiście można podejrzewać skalę problemu. Wystarczy obejrzeć początek, aby zrozumieć, w czym rzecz. Film zaczyna się niby zabawną, a w gruncie rzeczy szokującą, sekwencją pijackich zawodów.

Mimo rozczarowania uważam, że "Na rauszu" warto obejrzeć, warto wyrobić sobie własne zdanie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty