"Minari"

Miałam iść na "Sweat", ale w tym tygodniu grają go w moim ulubionym kinie tylko na wieczornych seansach, więc wybrałam się na "Minari", amerykański film nakręcony przez urodzonego w Stanach Lee Isaaca Chunga, reżysera, jak przypuszczam, o koreańskich korzeniach. Obraz nominowany był do licznych nagród, także do kilku kategorii oscarowych. Triumfował na Sundance. To opowieść o rodzinie koreańskich imigrantów. Po dziesięciu latach pobytu w Kalifornii, gdzie ciężko harowali na fermie kurcząt, postanawiają przenieść się do Arizony. Właściwie jest to decyzja Jacoba, głowy rodziny, który postanowił spełnić swoje marzenie - kupił ziemię i chce hodować warzywa, które będzie sprzedawał okolicznym koreańskim sklepikarzom oraz restauratorom. W ten sposób wreszcie się odkuje, spełni się jego amerykański sen - będzie pracował na swoim, dorobi się. Uważny widz zorientuje się, że to czasy prezydenta Reagana, kiedy jeszcze można było wierzyć, że w Ameryce każdy jest kowalem swojego losu, wystarczy tylko chcieć. 

Niestety rzeczywistość nie zawsze układa się tak, jakbyśmy chcieli. Dziś, kiedy neoliberalna ekonomia zbankrutowała, wiemy, że nie wszystko jednak od nas zależy. Od początku pojawiają się problemy. Ziemia jest na odludziu, dom okazuje się dużą przyczepą, brakuje wody. Odległość powoduje kolejne komplikacje, których już nie powinnam zdradzać. 

Ta słodko-gorzka historia tocząca się niezbyt spiesznie, skupiona na detalach - kamera szczególnie pięknie pokazuje przyrodę, która stanowi kontrast dla brzydkiego wnętrza domu i bylejakości amerykańskiego prowincjonalnego miasteczka - jest opowieścią o kilku sprawach.  Jedną z nich jest konflikt dotyczący wizji życiowej drogi. Czy lepiej żyć w miarę spokojnie, poprzestając na małym, czy ryzykować i próbować realizować marzenia za wszelką cenę? Dla Jacoba dążenie do sukcesu, do poprawienia losu rodziny to potwierdzenie jego sprawczości i męskości. A że robi to, nie licząc się ze zdaniem bliskich? Przy okazji do głosu dochodzą zadawnione pretensje pomiędzy małżonkami. To także opowieść o rodzinie. Codziennych problemach, z którymi się mierzy, kryzysie, wreszcie nawiązywaniu międzypokoleniowej więzi. Jednym z wątków jest także sytuacja dzieci, które płacą cenę za realizację marzeń ojca. Samotność, odciążanie dorosłych zajętych pracą. To ostatnie dotyczy starszej siostry.

Obejrzałam "Minari" z przyjemnością, ale nie przypuszczam, aby ten film jakoś szczególnie zapadł mi w pamięć. Na pewno w głowie zostanie mi kilkuletni David, no ale dobrze prowadzony dziecięcy aktor to pewniak, i jego niekonwencjonalna babcia (grająca ją Yuh-Jung Youn dostała Oscara za drugoplanową rolę żeńską). Gdzieś mignęło mi zestawienie "Minari" ze "Złodziejaszkami" Hirokazu Koreedy. Rzeczywiście oba filmy zrobione zostały w podobnej poetyce i oba opowiadają o rodzinie, o codzienności, ale ja nie mam wątpliwości - "Złodziejaszki" widziałam dwukrotnie, podobnie jak inne filmy Koreedy. Mimo że "Minari" również pokazuje dramatyczne zapętlenie, to jakoś bardzo mnie nie poruszył. Słodycz zwycięża nad goryczą, łagodząc kanty losu. Na plus zapisuję otwarte zakończenie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty