Z takimi filmami jak węgierski "Duży zeszyt", zwycięzca festiwalu w Karlowych Warach w 2013 i tegoroczny kandydat do Oskara, mam kłopot. Dlaczego? Bo to rzecz niszowa, nie najłatwiejsza w odbiorze a przy tym niezwykle pesymistyczna, niedająca właściwie grama nadziei. No więc jak mam namawiać na wizytę w kinie? Kogo przekonam swoją notką? Może powinnam wskazać na pewne powinowactwo z kinem Smarzowskiego? Ale jego filmy oprócz mrocznej aury i ciemnej wizji świata zalecają się do widza pewną atrakcyjnością, choćby żywą akcją. Tego w "Dużym zeszycie" nie ma. Chyba najbliżej mu do "Białej wstążki" Hanekego. Cóż, sprawa wydaje się być z góry przegrana. A jednak warto poświęcić czas temu węgierskiemu filmowi (ściśle rzecz biorąc, to koprodukcja węgiersko-niemiecko-austriacko-francuska!). Trzeba mieć jednak pełną świadomość, na co się porywamy. A jest to opowieść o wojnie, o tym, jak dewastuje człowieka. Ale też o strasznym świecie bez zasad moralnych, w którym wprawdzie wszyscy znają Biblię i dziesięć przykazań, nikt ich jednak nie przestrzega i nawet nie próbuje tego ukryć. Przecież jedno z nich mówi nie zabijaj, a ludzie zabijają. To szczere i proste wyznanie uczynione przez głównych bohaterów, kilkunastoletnich bliźniaków, brzmi wstrząsająco.
Film zaczyna się dość niewinnie. Jest jesień 44 roku, a więc wojna powoli zbliża się do końca. Miły, rodzinny wieczór w zamożnym mieszczańskim mieszkaniu. Ojciec przyjechał na przepustkę, więc wszyscy się cieszą, zwłaszcza bliźniacy. To ostatnie szczęśliwe chwile. Chłopcy zostają wysłani na wieś do babci, o której istnieniu nie mieli dotąd pojęcia. Rodzice wierzą, że tam będzie im łatwiej. Ale nie jest to wieś sielankowa. Sama babka wygląda jak wiedźma. Niemal wszyscy, których bracia spotkają mają w sobie coś demonicznego. Kiedy teraz o nich myślę, to przypominam sobie postacie z obrazów Bruegela albo naszego Dudy-Gracza. Sąsiadujące z wioską miasteczko też jest nieco oniryczne. Niby realne, ale fotografowane w taki sposób, że przypomina miejsce za górami, za lasami o baśniowej proweniencji. Ale jest to baśń niezwykle okrutna. Taki to film. Pozornie realistyczny, jednak widz szybko orientuje się, że raczej przypomina pełną symboli przypowieść o wojnie, o złym świecie i złych ludziach. Wojna pokazana została w sposób symboliczny, najprostszy. Co ze sobą niesie? Można powiedzieć, że rozmaite plagi: ból, śmierć, chłód, głód i rozstanie. A wreszcie rozbicie najbliższych więzi. Aby przetrwać, trzeba się na nie przygotować, uodpornić. Cena jest jednak straszna: moralne zwyrodnienie, atrofia uczuć. Mroczną atmosferę potęgują surowe zdjęcia utrzymane w szarej tonacji. I zwięzłe zapiski prowadzone przez chłopców w tytułowym dużym zeszycie ofiarowanym przez ojca tuż przed rozstaniem. Jeszcze bardziej przygnębiają rysunki, którymi pokrywają strony. Film nie gra na uczuciach widza, jest raczej chłodny, a mimo to, a może właśnie dlatego, przytłacza. Ponieważ więcej tu symboliki niż realizmu, nie ma sensu zadawanie pytań o motywy działań bohaterów. Nie warto pytać dlaczego, bo odpowiedzi należy szukać w warstwie symbolicznej, nie psychologicznej. Jeśli mam o coś pretensje, to o zbytnie przerysowanie. Za dużo tu grzybów w barszczu, za dużo o dwie, może trzy sceny.
Napisałam, że "Duży zeszyt" nie pozostawia nadziei. Tak rzeczywiście jest, czasem jednak w tym morzu okrucieństwa, beznadziei, moralnego upadku ktoś zachowa się po ludzku. I to jedyne światełko w mroku wojny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz