Wiedziałam, że ta książka się ukaże, widziałam ją przecież w zapowiedziach Czarnego, które pilnie śledzę. Ale co mnie obchodzi Spitsbergen? Mnie, której zima wykrada radość życia, bo zimno, bo śnieg, bo ślisko, bo ciemno. Stracone miesiące! Dlatego nie miałam zamiaru jej kupować, ale kiedy w jednym z Tygodników Kulturalnych w TVP Kultura usłyszałam, jak wszyscy dyskutanci zachwalają reportaże ze Spitsbergenu, zmieniłam zdanie. Chyba każdy mówił podobnie, że sięgał po nie z obowiązku, że temat był mu zupełnie obojętny, a tu nagle odkrycie. Zachęcona tym zgodnym chórem i ja sięgnęłam po "Białe" Ilony Wiśniewskiej (Czarne 2014; gra słów nieprzypadkowa). I rzeczywiście mieli rację. Śmiało mogę powiedzieć, że lektura tej książki ma w sobie siłę przygody. Jest w niej coś takiego, pewnie to zasługa miejsca, o którym autorka opowiada, że za każdym razem, kiedy po nią sięgałam, miałam wrażenie, że odlatuję, zamykam się w jakiejś bańce, odgradzam od świata, aby pogrążyć się w czymś nieznanym, zupełnie innym, chociaż zimnym, białym (polarny dzień) albo czarnym (polarna noc), ale jakoś przyjemnym i przytulnym. To jak sen, lodowaty i ciepły jednocześnie. Stop! Dość tego bełkotu, dość tych nieudolnych prób przekazania wrażeń i nastroju. Czas na konkrety.
Przede wszystkim to kolejna z serii reporterskich książek, które mają moc odkrywania białych plam. Co wiedziałam o Spitsbergenie przed lekturą "Białego"? Właściwie nic. Tyle tylko że jest zimno, że latem jasno, zimą ciemno, że stacje badawcze, a i że latem, wbrew pozorom, zielono i kolorowo od kwiatów (to od wujka-botanika, który kiedyś spędził kilka letnich miesięcy w stacji badawczej i zawsze marzył, żeby pojechać tam jeszcze raz). Wyobrażałam sobie, a właściwie byłam pewna, że Spitsbergen to pustka. Tylko śniegu biel i z rzadka samotna chatka, w której mieszkają naukowcy. Tymczasem to nie do końca prawda. Spitsbergen to także Longyearbyen (ponad dwa tysiące mieszkańców), stolica całego archipelagu Svalbard, do którego wyspa należy, kilka czy kilkanaście osad powstałych przy kopalniach węgla (dzisiaj niektóre z nich są już zamknięte, a osady zamieniły się w widma chętnie odwiedzane przez turystów), chatki traperów, hytty, czyli rodzaj letnich domków. I oczywiście ludzie. Stali mieszkańcy, naukowcy i wspomniani już przeze mnie turyści. To chyba jedno z większych zaskoczeń. Że w sezonie letnim do wyspy dobijają statki wycieczkowe, z których tabuny turystów schodzą na ląd i zwiedzają między innymi te opuszczone przykopalniane osiedla. A kto mieszka na Spitsbergenie na stałe? Na stałe to zresztą nie najlepsze określenie, bo niewielu tu takich, którzy spędzili na wyspie całe życie. Średnia wieku nie przekracza czterdziestki i wcale nie z powodu dużej śmiertelności. Po prostu większość wytrzymuje na Spitsbergenie kilka czy kilkanaście lat. Co tu w ogóle robią? Jedni przyjeżdżają za pracą, bo pracować może tu każdy na równych prawach, a podatki są niskie, inni, bo fascynuje ich to miejsce. Bywa też tak, że jak już przybędą, to wpadają po uszy i zostają na długo. Sporo tu dziwaków, outsiderów, uciekinierów od świata i problemów życiowych, niespokojnych, wolnych duchów, wiecznych wędrowców, lekko szalonych kobiet, samotników, ludzi o skomplikowanych życiorysach. Autorka zna takich wielu, to jej sąsiedzi, bo sama od kilku lat mieszka i pracuje w Longyearbyen. Bohaterem jednego z rozdziałów jest na przykład Wojtek Moskal. Ja kojarzyłam jego nazwisko z wyprawą na biegun północny. Tymczasem ma on za sobą całkiem barwny i zwariowany życiorys w dużej części związany ze Spitsbergenem. Sporo w książce fascynujących opowieści o mężu autorki, dziennikarzu, weteranie Spitsbergenu, i jego przyjaciołach-traperach. Kilkakrotnie sięga Wiśniewska do czasów odległych, opowiadając jakieś dramatyczne historie, które zapisały się w dziejach wyspy. Ale oprócz arcyciekawych opowieści o mieszkańcach jest to też kronika życia w miejscu, gdzie dzika natura jest na wyciągnięcie ręki, jest ciemno przez jedną trzecią roku, prawo zabrania posiadania kotów, nie ma pająków, najwyższa roślina to trzydziestocentymetrowa trawa. Można wyliczać dalej: nie ma wirusów ani bakterii, co ma dobre , ale i uciążliwe konsekwencje, latem słońce nie zachodzi, zimą lód skuwa wody wokół wyspy, a jeśli pogoda nie sprzyja, to samoloty ze stałego lądu nie pojawiają się przez kilka dni, nie przywożąc prasy, warzyw, owoców i innych niezbędnych produktów, kiedy jest ciemno, łatwo zgubić drogę, bo za miastem wszystko wygląda jednakowo pokryte bielą śniegu. Można by tak długo jeszcze wyliczać. Ale jest też normalne życie. Uniwersytet, szkoła, muzeum, hotel, knajpy, galeria sztuki, liczne festiwale, można chodzić na aerobik. Jednym słowem żyje się tu z jednej strony jak wszędzie, z drugiej dziwnie. Trudno nam sobie wyobrazić, jak często prozaiczne czynności nastręczają rozliczne problemy. O tym wszystkim opowiada autorka, prowadząc czytelnika przez rok na Spitsbergenie od jesieni do lata.
Pisząc o wrażeniach, które towarzyszyły mi podczas lektury, wspomniałam, że to zasługa miejsca. Otóż nie tylko. Jestem pewna, że to talentowi Ilony Wiśniewskiej zawdzięczam zachwyt tym Spitsbergenem. A zafascynował mnie on do tego stopnia, że przez chwilę i ja zapragnęłam tam uciec, spędzić jeden rok (przezimować, jak się fachowo mówi). Oczywiście już ochłonęłam. Nienawidzę przecież zimy, to nie miejsce dla mnie. Tym bardziej jestem wdzięczna autorce za to, że dzięki niej mogłam przynajmniej odbyć literacką podróż na tę mroźna wyspę, do najdalej na północ wysuniętego miasta. Muszę jeszcze koniecznie dodać, że niebagatelną zaletą książki jest styl. Pisze Wiśniewska raz dosadnie, raz dowcipnie, to kolokwialnie, innym razem błyśnie metaforą, pięknym porównaniem, zachwyci trafną, przewrotną puentą. Co tu dużo mówić, jest świadoma języka i zręcznie porusza się po różnych stylistycznych rejonach. To jeszcze jeden plus tego skutego lodem reportażu, który tak mną zawładnął.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz