Pavol Rankov "Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)"

Od kilku lat pilnie śledzę laureatów Angelusa, nagrody dla pisarzy z Europy Środkowej. Wcześniej przyglądam się nominacjom. Zawdzięczam tej nagrodzie wiele wspaniałych lektur. Dzięki niej odkryłam na przykład Miljenko Jergovicia, który wskoczył na listę moich ulubionych pisarzy, czy Normana Maneę, który nigdy Angelusa nie zdobył, ale był nominowany. W ostatnich dwóch latach udało mi się trafić, przeczytałam i zachwyciłam się książką, zanim nagrodę zdobyła ("Muzeum zaginionych sekretów" Oksany Zabużko"Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki" Miljenko Jergovicia). Czasem czytałam później ("Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" Swietłany Aleksijewicz, "Śmierć w bunkrze" Martina Pollacka, "Zapiski inżyniera ludzkich dusz" Josefa Skvoreckiego czy "Mesjaszy" Gyorgy Spiro). Zawsze zgadzałam się z werdyktem, miałam poczucie, że poznaję książkę nie tylko świetnie napisaną, ale i ważną. Nic dziwnego, że i w tym roku trzymałam rękę na pulsie. Kiedy tylko przeczytałam, że Angelusa dostał (także, po raz pierwszy, od czytelników) słowacki pisarz Pavol Rankov za powieść "Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)" (Słowackie Klimaty 2013; przełożył Tomasz Grabiński), natychmiast ją kupiłam i przeczytałam. Przyznam, że po cichu liczyłam na Jelenę Czyżową i jej "Czas kobiet". Z tym większą ciekawością sięgnęłam po nieznaną mi wcześniej powieść słowackiego pisarza. Muszę przyznać, że jestem skonsternowana. Po raz pierwszy nie do końca zgadzam się z werdyktem. Ale cóż znaczy moja opinia, skromnej pożeraczki książek, skonfrontowana z wyrokiem jury, w którym zasiadają fachowcy? Nic jednak nie poradzę na to, że mam mocno mieszane uczucia. Już spieszę wyjaśnić dlaczego.

Z jednej strony powieść czytało mi się znakomicie. Nie mogłam się oderwać, połknęłam ją w ciągu jednego weekendu. Dawno już nie odczuwałam takiej pierwotnej radości z lektury, kiedy to ma się ochotę zarwać noc. A wszystko to oczywiście z powodu arcyciekawej historii. Akcja powieści rozpięta jest pomiędzy rokiem 1938 a 1968. Kto chociaż trochę orientuje się w historii, na pewno skojarzy te daty. Pierwsza to układ monachijski, w wyniku którego III Rzesza zajęła Sudety, a Węgry odzyskały część Słowacji należącej do nich przed traktatem z Trianon. Druga to niechlubna interwencja wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji, ostateczne pogrzebanie nadziei na reformy i socjalizm z ludzką twarzą. Akcja powieści rozpoczyna się w Levicach leżących na spornym węgiersko-słowackim pograniczu zamieszkiwanym przez Czechów, Słowaków, Węgrów, Żydów i Cyganów. Rok 1938 burzy spokój miasteczka. Budzą się nacjonalistyczne upiory. Głowę podnoszą Węgrzy, Czesi są prześladowani, wielu z nich ucieka, do głosu dochodzi antysemityzm. Nie pozostaje to bez wpływu na losy głównych bohaterów powieści, trójki trzynastolatków, przyjaciół, Petra, Węgra, Gabriela, Żyda, i Honzy, Czecha. Kiedy ich poznajemy, pierwszego września 1938 roku, chcą stoczyć pojedynek o koleżankę, piękną Marię, w której się kochają. Kto pierwszy przepłynie basen, ten wygra. Rywalizacja nie zostanie rozstrzygnięta, będzie się toczyć przez kolejne lata. Losy Marii ściśle splotą się z losami Petra, Gabriela i Honzy. A przyjdzie im żyć w niezwykle burzliwych i ponurych czasach. A więc najpierw wojna i sojusz z III Rzeszą, strzałokrzyżowcy, protektorat Czech i Moraw, prześladowanie Żydów i Cyganów,  słowackie powstanie, potem wyzwolenie przez Armię Czerwoną, kształtowanie się powojennej rzeczywistości, stalinizm, procesy polityczne, bezpieka, spacyfikowane powstanie  węgierskie w 1956 roku, stopniowa liberalizacja, aż wreszcie nadzieja na ów socjalizm z ludzką twarzą i powiew wolności stłumiony ostatecznie w sierpniu 1968 roku. Historia początkowo odmienna od naszej, potem podobna. Bardzo ciekawe spojrzenie na sąsiadów zza miedzy. Najbardziej porusza, poza fabularnymi losami bohaterów,  poczucie ciągłej opresji i zagrożenia. Od owego 38 roku bohaterowie stale znajdują się w szponach historii, żyją w strachu, muszą lawirować i kombinować (w sposób symboliczny obrazują to zmiany imion i nazwisk pozwalające przystosować się do nowej rzeczywistości, wtopić w tłum, pozostać niewidzialnym), aby utrzymać się na powierzchni. W czasie wojny to strach przed strzałokrzyżowcami, przed wcieleniem do armii i wysłaniem na front wschodni albo przed antysemityzmem. Po wyzwoleniu grozę sieje wszechobecna bezpieka, ale i antysemityzm ma się dobrze. Nawet żarliwy i idealistyczny komunista Petr, mimo że dobrze umocowany w nowej rzeczywistości, musi stale zachowywać czujność, aby nie stracić swojej pozycji. Wystarczy jeden fałszywy krok albo donos. Chociaż głównym bohaterom udaje się jakoś trwać, to często odbywa się to kosztem podejrzanych kompromisów, dwuznacznych wyborów moralnych (zgodzić się na współpracę z wiadomymi służbami czy nie?). Niestety szczęście niekoniecznie sprzyja  bliskim bohaterów. Nie zostaną im oszczędzone obozy, stalinowskie więzienie, emigracja. Bezpieczny świat rozpadł się w roku 1938. Historia przetrąciła i poturbowała tych, którzy mieli pecha urodzić się wtedy w tej części Europy, zakpiła z nich i odebrała im szansę na zwyczajne, spokojne życie. Jak gorzko brzmią słowa Marii, które wypowie w 1964 roku: "Zobacz, jak żyjemy." I tu następuje długa litania nieszczęść. 

No dobrze, to zachwyty, a gdzie wątpliwości? Otóż właściwie cały czas podczas lektury towarzyszyło mi wrażenie, że mam do czynienia z ersatzem, jakbym ślizgała się po powierzchni. Skomplikowana historia, dylematy bohaterów, niejednoznaczne, trudne wybory wszystko to zostało nazwane, zadeklarowane, ale zabrakło głębszego wymiaru. Tragiczne, fascynujące losy Marii, Petra, Gabriela i Honzy autor podał tak, że owszem czytałam z wypiekami na twarzy, ale bez wzruszenia, współczucia. Być może stało się tak z powodu chwytu zastosowanego przez Rankova. Otóż powieść podzielona została na trzydzieści rozdziałów, a każdy z nich to jeden rok, każdy też jakoś zahacza o ów tytułowy pierwszy września. Trudno na niecałych pięciuset stronach obejmujących taki szmat czasu i losy czworga bohaterów o prawdziwy epicki rozmach. Stąd wrażenie skrótu, naskórkowości. Stąd poczucie, że miejscami czytam streszczenie, a nie prawdziwą powieść. Nie trzeba mi tłumaczyć, że zwięzłość bywa zaletą, ale nie wtedy, kiedy wszystko nazywa się wprost, nie zostawia pola na czytelnicze spekulacje, na zniuansowanie. Ale może jest w tym jakiś zamysł, którego ja nie odczytałam? Chciałam znaleźć uzasadnienie werdyktu, ale nie ma go na stronie Angelusa (wiem tylko, że nie zapadł jednogłośnie). Przejrzałam za to zamieszczoną tam recenzję. Jej autor, Maciej Robert, wychwala przejrzystość języka, lekkość stylu i prostotę. Dla mnie w tym wypadku to zaletą nie jest. I jeszcze jedno. Mam wrażenie, że powieść została albo nie najlepiej przetłumaczona, albo brakuje jej porządnej redakcji. Chwilami język aż zgrzyta. 

Teraz już wiesz, czytelniku tej notki, skąd moja konsternacja. A na pytanie, czytać czy nie czytać, nie udzielę tym razem jednoznacznej odpowiedzi. Ja mimo wielu wątpliwości nie żałuję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty