"Lewiatan"

Zafundowałam sobie przygnębiający kinowy weekend. O "Dużym zeszycie" pisałam ostatnio, a dzień wcześniej poszłam, a właściwie pobiegłam, na najnowszy film Zwiagincewa "Lewiatan". Kiedy oglądam takie filmy, zawsze zastanawiam się, na ile wykreowany obraz świata jest prawdziwy. Opowiedziana historia wydaje się po prostu nieprawdopodobna. A jednak. Nawet jeśli została przerysowana, to wyrasta przecież z ducha Rosji. Obawiam się jednak, że realia, które oglądamy na ekranie, nie zostały wyssane z palca. Małe postradzieckie miasteczko, gdzieś nad Morzem Barentsa. Surowe krajobrazy i zaniedbane, częściowo opuszczone bloki z wielkiej płyty. Miejsce, z którego chce się jak najprędzej uciec. Do Moskwy oczywiście. Ale nie wszyscy marzą o wyjeździe. Niektórzy świetnie się tu urządzili, a Kola, główny bohater, po prostu nie chce. Tu ma dom, który sam wybudował, tu mieszkali jego rodzice. I o ten dom musi stoczyć walkę z miejscowym merem, który chce go wywłaszczyć, bo ma chrapkę na działkę. To opowieść o zderzeniu bezsilnej jednostki z wszechwładnym państwem, które ma za nic prawa swoich obywateli. Dostajemy też, podobnie jak w niedawno pokazywanym innym rosyjskim filmie, "Geograf przepił globus", obrazki z rosyjskiej codzienności. Słyszałam głosy, że Zwiagincew zderza w swoim dziele powagę ze scenami komediowymi. Nie wiem, kto dopatrzył się w "Lewiatanie" czegoś śmiesznego. No może jedna czy dwie sceny wywołują uśmiech, ale o śmiechu mowy nie ma. To wyjątkowo przygnębiający obraz świata. Znowu, jak w przypadku "Dużego zeszytu", przywołam Smarzowskiego i znowu napiszę, że "Lewiatan" mimo podobnego spojrzenia na rzeczywistość różni się zasadniczo od filmów polskiego reżysera. To kino, skromne, nie tak atrakcyjne, za to mocno podszyte filozofią i duchowością. Mimo przygnębiającej aury, mrocznych zdjęć, prawie wyzutych z koloru, film bardzo dobrze się ogląda. To po prostu najwyższa półka. Ale przecież prawdziwym miłośnikom kina, którzy zachwycili się poprzednimi filmami Zwiagincewa, "Powrotem" i "Eleną", nie muszę tego tłumaczyć. Kto już widział, niech czyta dalej, kto jeszcze na "Lewiatana" się nie wybrał, niech to zrobi jak najszybciej.

A zaczyna się całkiem miło. Gdzieś pośród surowego, nieco księżycowego krajobrazu stoi drewniany, całkiem spory dom. Nagle przeszklona weranda rozbłyska przyjemnym światłem. Ktoś się krząta, zbiera do wyjścia. Wnętrza, chociaż nieco zagracone, są przytulne i sympatyczne. To dom Koli, który, jak mówi, wybudował własnymi rękami. Dlatego nie chce go oddać. Tym bardziej za marne grosze, za które będzie mógł sobie kupić mieszkanie w jednym z tych obskurnych, szarych bloków z wielkiej płyty tak skutecznie szpecących nadmorski pejzaż. Kola toczy nierówną walkę z merem. Właściwie jest w tej potyczce bez szans. Miasteczkiem rządzi sitwa, chciałoby się powiedzieć mafia, która robi, co chce. Dlatego przyjaciel Koli, prawnik z Moskwy, wie, że jedyna szansa to znalezienie haków na mera. W tej walce wszelkie metody są dozwolone. Nie ma znaczenia bezduszny sąd, prawdopodobnie, jak wszystkie instytucje w miasteczku, całkowicie podporządkowany merowi. Niekorzystny wyrok odczytuje sędzina beznamiętnym głosem w iście ekspresowym tempie tak, jakby za nic miała Kolę, jakby go nie było na sali rozpraw. Obraz władzy w "Lewiatanie" jest potworny. Mer to zapijaczony władca absolutny, gruby i obleśny, stosujący gangsterskie metody. Miasteczko traktuje jak łup, jak swoją własność. Jeździ w obstawie osiłków, otacza się ludźmi, którzy dla utrzymania się przy władzy są gotowi zrobić wszystko. Wrażenie robi na nim jedynie jakaś szycha z Moskwy, której się boi. Ale nie zamierza łatwo się poddać, dlatego zwoła naradę, której przebieg włos jeży na głowie. To wszystko jakoś nie przeszkadza mu żarliwie modlić się w cerkwi, spotykać z popem i zabiegać o jego poparcie. Sojusz tronu z ołtarzem w filmie Zwiagincewa przygnębia najbardziej. Finał jest tyleż zaskakujący, co przerażający. Kiedy kamera odjedzie, zrozumiemy, dla kogo przeznaczona była działka, na której stał dom Koli. A miejscowy pop na pocieszenie ma dla niego opowieść o Hiobie, który z pokorą przyjął wszystkie nieszczęścia zesłane przez Boga i wiary nie utracił. Na Kolę rzeczywiście zwaliło się wszelkie zło. Nie tylko przegrywa z merem, ale na dodatek ma jeszcze problemy z synem, żona zdradza go z najlepszym przyjacielem, a w końcu ginie w niewyjaśnionych okolicznościach. I tu podobieństwa do Hioba się kończą. Kola nie wierzy, nie szuka pociechy w Bogu, za to topi swoje smutki w morzu alkoholu. W miasteczku są dwie cerkwie. Jedna stara, zrujnowana, w której spotykają się koledzy Romy, piją alkohol, palą papierosy. Na jednej ze ścian miga ledwo widoczny stary fresk. Postacie świętych, a może samego Boga, zdają się spoglądać na Kolę. Mam wrażenie, że kuli się pod ich wzrokiem. Jest jeszcze druga cerkiew, ta nowa, wybudowana na zgliszczach domu Koli. Ociekająca bogactwem, oślepiająca bielą ścian. W tej cerkwi dużo mówi się o Bogu, ale to fałszywe słowa. W świecie Zwiagincewa chyba wszyscy zapomnieli, co to grzech. I mer, i jego poplecznicy, i pop. Tak jak mały chłopczyk, syn Anżeli, który nie rozumie znaczenia tego słowa. Budynek cerkwi to po prostu inwestycja, a pop to inwestor. Przecież tak mówi o nim mer w rozmowie z Kolą (albo jego adwokatem; nie pamiętam).

Tytułowy Lewiatan ma dwojakie znaczenie, oba są w filmie ważne. Jedno wywodzi się z traktatu angielskiego filozofa Thomasa Hobbesa i symbolizuje absolutne, świeckie państwo chroniące obywateli przed wojną. Drugie znaczenie wywodzi się z Biblii. To potwór morski, przeciwnik Boga. Szkielet wieloryba, który straszy na plaży, jest czytelnym nawiązaniem do niego. W świecie pokazanym u Zwiagincewa Boga już dawno nie ma, pokonało go zło, to małe i to wielkie. A państwo? Państwo obywatela zniewala, na pewno przed niczym nie chroni.

Ale "Lewiatan" jest nie tylko traktatem o świecie bez wartości. To także opowieść o nieszczęśliwej miłości, zdradzie, rozczarowaniu małżeństwem i prowincjonalnym życiem, niejasnych pragnieniach i tęsknotach, rodzinnych problemach, zbuntowanym, nieszczęśliwym nastolatku tęskniącym za nieżyjącą matką, zazdrosnym o uczucia ojca. To portret nieszczęśliwej, smutnej kobiety, która miota się pomiędzy jedną miłością a drugą, pomiędzy poczuciem obowiązku a pragnieniem ucieczki, zmęczonej beznadziejną walką toczoną przez męża, poniewieraną przez pasierba, udręczoną pracą w przetwórni ryb. Czy Lila popełniła samobójstwo, czy została zamordowana na zlecenie mera, nie wiadomo. Może odpowiedź na to pytanie nie jest aż tak ważna. Obie możliwości są prawdopodobne.

Jest też "Lewiatan" obrazem życia na rosyjskiej prowincji, gdzie alkohol pije się nie na kieliszki a na butelki przy każdej możliwej okazji, gdzie wszystko trzeba załatwiać, gdzie rządzą układy i układziki, większe i mniejsze zależności. A wszystko rozegrane zostało w ponurym, księżycowym, ale na swój sposób pięknym, surowym, mrocznym krajobrazie, który podkręca jeszcze przygnębiającą wymowę filmu. Kolejny obraz, który nie niesie żadnej nadziei.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty