Doris Lessing "Alfred i Emily"

To trzecia książka Doris Lessing, po jaką sięgnęłam i na pewno nie ostatnia, chociaż .... No
właśnie, chociaż z żalem stwierdzam, że "Alfred i Emily" (Wydawnictwo Literackie 2009; przełożyła Anna Kołyszko) mnie rozczarowała. Po "Lecie przed zmierzchem" i "Złotym notesie" (o obu pisałam) wydała mi się zbyt lekka, zupełnie niedotkliwa. Lessing tamtymi  powieściami przyzwyczaiła mnie do czegoś zupełnie innego! Mimo że niełatwe w lekturze, momentami wręcz nużące, miały niesamowitą moc. To taki typ literatury, który dotyka boleśnie, zmusza do konfrontacji z własnym życiem, sądami, wyborami. To lustra, w których trzeba się przejrzeć, chociaż niekoniecznie ma się na to ochotę. Wiem, że to nie tylko moje odczucia. Szczególnie bliski jest mi "Złoty notes". Jeśli są książki, które w szczególny sposób wpływają na czytelnika, to taką powieścią okazała się dla mnie właśnie ta. Nic więc dziwnego, że po kolejnej książce Lessing spodziewałam się bardzo dużo. Na dodatek "Alfred i Emily" nie okazuje się wcale tym, czym wedle słów samej autorki jest. Dlatego czuję się nie tylko rozczarowana, ale w pewnym sensie oszukana i to przez samą Doris Lessing!

Czym miała być ta książka? Opowieścią o rodzicach autorki, na których życiu, jak na losie ich pokolenia, zaważyła pierwsza wojna światowa. Jak pisze Lessing we wstępie o swoim ojcu:

"Umarł w wieku sześćdziesięciu jeden lat jako stary człowiek. W świadectwie zgonu jako przyczynę śmierci powinni mu byli wpisać pierwszą wojnę światową."

A o matce:

"Mama z kolei straciła w niej wielką miłość, lekarza, który utonął w kanale La Manche. Również nie otrząsnęła się z tej straty."

Nie tak dawno przeczytałam znakomitą książkę Petera Englunda o pierwszej wojnie "Piękno i smutek wojny" (pisałam), która rzeczywiście pokazuje, czym był ten czas dla milionów Europejczyków (my, Polacy jakoś o tym z różnych względów zapominamy, dla nas traumą wciąż pozostaje druga). Czytając ją, naprawdę przeżywałam losy wybranych przez szwedzkiego autora kilkunastu autentycznych postaci, które pozostawiły po sobie jakieś pamiętniki, listy, zapiski, dzięki czemu odtworzenie ich dramatycznych, najczęściej, wojennych historii było możliwe. Pewnie również dlatego spodziewałam się, że i ta lektura nie pozostawi mnie obojętną, chociaż wiedziałam, że Lessing nie o wojnie opowiada, a o jej wpływie na dalsze życie swoich rodziców, a w konsekwencji na swoje. Przecież to oni, tacy, jakimi byli, ukształtowali ją. To dzieciństwo i młodość spędzone z nimi w Rodezji na farmie, która miała dać im pieniądze na wymarzony powrót do Anglii, odcisnęło się na niej na zawsze.

Książka składa się z dwóch części. W pierwszej pisarka postanowiła sprawić swoim nieżyjącym już rodzicom prezent: dała się ponieść twórczej wyobraźni, aby wymyślić ich losy na nowo. Co by się z nimi działo, gdyby pierwszej wojny nie było? I te fragmenty są dość ciekawe. To nie one są źródłem mojego rozczarowania. Nie będę tu ze zrozumiałych względów zdradzać, jak Lessing wyobraziła sobie ich życie, wspomnę tylko, że pozwoliła im spełnić swoje marzenia: ojca uczyniła szczęśliwym farmerem, matkę kobietą silną, zdecydowaną, samodzielną, o szerokich horyzontach, ale jednocześnie dość skomplikowaną, niewolną od rozterek, cierpień i rozczarowań. Nieprzypadkowo to jej poświęcam tu więcej miejsca, bo jest po prostu w tej opowieści znacznie ciekawsza niż ojciec. Ale to, co zainteresowało mnie szczególnie, to nie tyle losy Alfreda i Emily, lecz alternatywna wizja historii. Obraz społeczeństwa, które od lat nie zna wojny i większych społecznych czy politycznych zawirowań. Wbrew pozorom nie jest to wizja optymistyczna. Przede wszystkim społeczeństwo jest głęboko rozwarstwione. Jednym żyje się wygodnie, za wygodnie, co powoduje, że często nie bardzo mają celu w życiu, szczególnie młode pokolenie, które właśnie dlatego szuka wrażeń na wojnach toczonych gdzieś w dalekim świecie. W tym samym czasie i w tym samym kraju inni żyją w wielkiej biedzie. Autorka szkicowo kreśli przerażający obraz dzielnic Londynu, gdzie po ulicach włóczą się bezpańskie, wychudzone dzieci, którymi nikt się nie interesuje. Obie warstwy żyją jakby na innych planetach, nic o sobie wzajemnie nie wiedząc. Te partie książki przypominają raczej szkic, który mógłby się wypełnić głębszą treścią, gdyby stworzyć z niego odrębną całość. Taki styl znany jest mi ze "Złotego notesu", w którym pewne fragmenty są pisane podobnie.

No i jest część druga, która konfrontuje czytelnika z prawdziwą historią Alfreda i Emily. Jak pisałam, spodziewałam się czegoś mocnego, czegoś, co by mnie poruszyło. Tymczasem tak jest tylko czasami. I w tej części ważniejsza wydaje się matka. Lessing próbuje dociec, co sprawiło, że z pełnej życia światowej, samodzielnej kobiety, przeobraziła się w zniechęconą, rozczarowaną, narzekającą na wszystko hipochondryczkę. Wydaje się, że jednym z powodów, może najważniejszym, była decyzja o osiedleniu się na rodezyjskiej farmie. To miejsce pogrzebało jej dotychczasowe życie i jej marzenia. Miało być tylko przepustką do dawnego świata, stało się pułapką. Zupełnie inaczej wyobrażała sobie życie, jakie będą razem z mężem wiedli. Wiele o tym, co się stało, mówi scena, kiedy to Emily na prośbę córki wyciąga z kufra suknie zamówione specjalnie przed wyjazdem z Persji do Rodezji. Eleganckie, kosztowne stroje, których nigdy nie włożyła, ba, nawet ich nie wyjęła z bagażu. W zjedzonych przez mole szmatach z trudem można rozpoznać dawną elegancję i piękno. Córka odnosi wrażenie, że matce jest obojętne, co się z nimi stało, ale to tylko maska, pod którą na pewno skrywa rezygnację i zniechęcenie. A miało być tak pięknie: kulturalni sąsiedzi, bogate życie towarzyskie, dyskusje o literaturze. Jest chata z gliny, harówka, farmerzy. Ale ten poruszający obraz gdzieś po drodze traci swoją siłę wyrazu. To niespełniona obietnica. Opowieść o rodzicach rozpływa się gdzieś pośród wspomnień o dzieciństwie i młodości samej autorki. Jest trochę tak, jakby Lessing nagle zmieniła zamiar i zaczęła pisać całkiem inną książkę, wspomnieniową. Poszatkowana na krótkie rozdziały jest zbiorem luźnych opowieści. Sporo tu ciekawych wątków, które zasługiwałyby na rozwinięcie, ale tak się nie dzieje, dlatego całość robi na mnie wrażenie czegoś powierzchownego. Lessing podsuwa tematy, które ledwie sygnalizuje, aby natychmiast porzucić. Szkoda, bo toksyczne relacje matki i córki, miłość do afrykańskiej ziemi, wychowanie, miłość do książek, które są jedynym ratunkiem w życiu dość samotnej Doris, i inne wątki mogłyby stać się kanwą niezwykle ciekawej opowieści.

Lessing w swojej twórczości czerpie ze swojej afrykańskiej przeszłości garściami. Ten czas, chociaż bolesny i traumatyczny,  ukształtował ją, także literacko, czego dowody znaleźć można w "Złotym notesie" i innych cyklach powieściowych (nie znam, ale, jak wspominałam, z pisarką nie zamierzam się rozstać). Cóż, "Alfred i Emily" z jednej strony rozczarował, z drugiej zaostrzył apetyt na jej wcześniejsze książki zakotwiczone w tamtych doświadczeniach. Gdyby tę książkę napisał ktoś inny, pewnie uznałabym ją za niezłą. Czyta się ją nadzwyczaj gładko, a opowiada o niezwykle ciekawych doświadczeniach. Szkopuł w tym, że napisała ją Doris Lessing, którą pokochałam za coś więcej.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty