"Obława" Marcina Krzyształowicza

Dziś będzie o filmie, ale zacznę od okrzyku radości i triumfu: Hura! Angelusa (przypominam: nagroda dla pisarzy z Europy Środkowej i Wschodniej) dostał w tym roku jeden z moich ulubionych autorów Miljenko Jergovic za książkę "Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki", o której tu mniej więcej rok temu pisałam. Polecam, także "Rutę Tannenbaum" (też pisałam). A na mojej półce czeka najnowsza książka Jergovicia "Ojciec", za którą się wkrótce zabieram. Tyle literackiej dygresji, a teraz do rzeczy. "Obława" Marcina Krzyształowicza to jeden z tych filmów, na które czekałam od tegorocznego festiwalu w Gdyni, gdzie został nagrodzony Srebrnymi Lwami. Kiedy jak zwykle pilnie śledziłam pofestiwalowe dyskusje krytyków filmowych, docierały do mnie same pozytywne głosy. Od początku był jednym z filmów typowanych do nagród. Jeśli myślisz, czytelniku tej notki, że po tak przygotowanym gruncie teraz nastąpi dramatyczny zwrot i zaraz przeczytasz, że film mnie rozczarował, jesteś w błędzie. Mogę z czystym sumieniem napisać, że "Obława" spełniła moje oczekiwania. Ten dość skromny, kameralny film o wojnie, ściślej o wojnie partyzanckiej, nie tylko trzyma w napięciu i przeraża, ale także zwraca uwagę urodą zdjęć, wystylizowanymi kadrami. Ale wbrew pozorom (kontekst historyczny) to kino psychologiczne. Centralnym punktem jest relacja pomiędzy czworgiem bohaterów. No i jeszcze to, co tak w kinie lubię: zaskoczenie, oczywiście pod warunkiem, że wcześniej uniknie się szumu medialnego w związku z premierą. Ponieważ temat wojenny, nieuchronne są odniesienia do "Róży" Smarzowskiego czy "W ciemności" Holland. Moim zdaniem w tym zestawieniu film wypada nieco słabiej, nie był dla mnie aż takim wstrząsem, co nie zmienia faktu, że jest ciekawy i ze wszech miar wart polecenia. A kto już widział, może przeczytać ciąg dalszy.

Kiedy po seansie myślałam sobie o "Obławie", przed oczami miałam dwa obrazy: wszechogarniającą szarość i zamknięty, wręcz klaustrofobiczny świat. Świat zakopany, ukryty gdzieś w  górach, z dala od frontów, na obrzeżach Europy. Myślę tu nie tylko o obozie partyzantów, który z oczywistych względów musi  być schowany, ale i o miasteczku, gdzie częściowo rozgrywa się akcja. W filmie nie ma właściwie szerszych planów, szczególnie sceny miejskie pokazywane są z bliskiej perspektywy, brak w nich  oddechu. Ale sceny leśne filmowane są podobnie. Nawet ludzie kadrowani są w ten sposób. Czasem kamera pokazuje tylko ich nogi albo jeszcze inne fragmenty ciała, na przykład same korpusy. To wszystko sprawia, że atmosfera jest duszna. Tym bardziej skupiamy się na dramacie kilkorga bohaterów. Jakby nieistotna była cała wojenna zawierucha, ważne, co dzieje się w tym miejscu i czasie, pomiędzy nimi. Ale kilkakrotnie kamera opuszcza ten zamknięty świat i przyjmuje perspektywę  z zewnątrz, pokazując z wysoka piękne, choć ponure późnojesienną szarością góry. Oddechu przydaje tym obrazom nie tylko szeroki rozmach, ale i ogromna połać nieba. Jakby kamera wyrwała się na wolność. Raz, a może dwa, zwróciła moja uwagę inna scena. Główny bohater, kapral Wydra, grany przez Marcina Dorocińskiego, leży na ziemi i spogląda w górę, starając się sięgnąć wzrokiem poza korony wysokich, smukłych drzew. Gdzieś w dali przez wąską szczelinę widzi skrawek nieba. Tęskni za wolnością? Marzy o tym, aby wyrwać się od tego, co tutaj? Nic z tego. Musi krążyć pomiędzy miasteczkiem i partyzanckim obozem, musi wykonywać wyroki, co nie robi już na nim wrażenia, musi mierzyć się ze zdradą i własną przeszłością. Dopiero w finale, kiedy przeszłość została już pogrzebana, rachunki wyrównane, spowiedź dokonana, a ciała towarzyszy złożone do wspólnej mogiły (nie w lesie, ale gdzieś u szczytu góry!), kapral Wydra stoi na wierzchołku i rozgląda się wokół siebie, nerwowo paląc papierosa, pewnie ostatniego w życiu, bo w uszach dźwięczy mu szczekanie psów. To zbliża się obława. Nad sobą ma niebo, wokół przestrzeń, w dole ten zamknięty świat, który zostawił za sobą. Teraz jest już wolny. Właśnie tak czytam te sceny.

Teraz pora skupić się na tym, co w filmie najważniejsze, czyli na zdradzie, która ma tu wiele twarzy. Przede wszystkim zdrajcą jest Kondołowicz, grany przez Macieja Stuhra. To na nim Wydra, jego szkolny kolega, ma wykonać wyrok. Kondołowicz to postać wyjątkowo odrażająca: cyniczny dorobkiewicz, który za wszelką cenę chce się jakoś ustawić i zbić majątek. Dlatego kolaboruje z Niemcami. Ale i on skrywa swój dramat: nieodwzajemnioną miłość do żony. I tu mały przytyk. Czytam tę jego miłosną tragedię, widzę ją na ekranie, opowiadają mi o niej aktorzy, ale jakoś jej nie czuję i to nie dlatego, że bohater jest kanalią. Więcej w tych scenach deklaratywności niż prawdziwych emocji. Następne zdrady to same zaskoczenia. Każda kolejna retrospekcja odsłania nowe tajemnice skrywane przez bohaterów. Nagle na te same zdarzenia patrzymy z innej perspektywy, dostrzegamy to, czego wcześniej nie widzieliśmy. Porozrzucane puzzle wskakują na swoje miejsce. Sanitariuszka Pestka troszczy się o wszystkich, nawet o więźnia, który ma zostać rozstrzelany, ale wszystko po to, żeby znaleźć  kontakt z Niemcami. Aby ratować czternastoletnią siostrę, zdradzi oddział. A żona Kondołowicza? Dlaczego decyduje się donieść partyzantom na męża? Początkowo myślałam, że ze szlachetnych, patriotycznych pobudek. Ale czy na pewno? Kiedy mąż wyrzuca jej, że przecież korzysta z dobrobytu, który jej zapewnia, ma przecież rację. Jakoś jej to nie przeszkadza. Czy w takim razie nie chodzi o to, że chce się go pozbyć? Bo ma go zwyczajnie dość, bo ma kochanka? I wreszcie ostatnia zdrada, jeszcze mniej spodziewana (zaskoczeniem jest nie tylko sam fakt, ale także zamieszane w nią osoby!). To zdrada z przeszłości, która gniecie kaprala Wydrę. Zdrada żony, tym straszniejsza, że zakończona tragedią. Czy to dlatego może z taką obojętnością wykonywać wyroki śmierci? Śmierć żony i dziecka, której czuje się winny, znieczuliła go na wszystko. A kiedy Pestka obudzi w nim żywsze uczucia, okaże się, że i ona zdradziła. Gdy Wydra wyrzuci z siebie tamtą  winę, może oczyszczony oddać zmarłym towarzyszom ostatnią posługę i wolny oczekiwać śmierci.

Co jeszcze dla mnie ciekawe w filmie Krzyształowicza? Obraz partyzanckiego życia. Zupełnie nieromantyczny, niespecjalnie bohaterski. Beznadziejne trwanie w lesie, głównie wykonywanie wyroków na zdrajcach, głód, brud, choroby, zimno. Zamiast entuzjazmu zniechęcenie i rutyna. I świadomość zbliżającego się końca, który niesie tytułowa obława. Nieoczekiwanie dla partyzantów wszystko dokona się szybciej. Tak się złożyło, że w tym samym czasie czytałam najnowszą powieść Oksany Zabużko, w której też występuje partyzancki wątek. Nastąpiło zwielokrotnienie wrażeń. Ale o tej świetnej książce za dwa tygodnie. A za tydzień o najnowszym filmie Kena Loacha, który też wart jest uwagi. Jest co czytać, jest co oglądać.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty