"Habemus Papam - mamy papieża" Naniego Morettiego. Więcej niż komedia.

Długo wahałam się, czy iść na najnowszy obraz Naniego Morettiego. Raz że temat niespecjalnie mnie interesował, dwa rozmaite recenzje: od bardzo dobrych po słabe. Rzadko też zdarza mi się, tyle wiedzieć o filmie przed wizytą w kinie. A to wysłuchałam jakiejś radiowej audycji, a to obejrzałam dyskusję w telewizji, wydawało mi się, że już nic mnie nie zaskoczy. W końcu jednak postanowiłam wyrobić sobie własne zdanie i ostatecznie pomaszerowałam do mojego ulubionego kina. Jaki werdykt? Czasu spędzonego na seansie na pewno nie żałuję. Film oglądałam z dużą przyjemnością między innymi dzięki świetnemu, przykuwającemu uwagę Michelowi Piccoli w głównej roli. Sporo tu scen zabawnych, dobrodusznej kpiny, ale na pewno nic nie bulwersuje. O żadnym skandalu nie ma mowy, a takie głosy też się odzywały. To raczej medialny szum. Oczywiście obraz lewicowego reżysera o kościele to nie tylko pogodna komedyjka. Jest się nad czym zastanawiać, ale o tym jak zwykle w drugiej części. I nie chodzi tylko o problem człowieka, który nagle zostaje postawiony przed całkiem nowym, przerastającym go zadaniem. Ja zwróciłam uwagę na coś jeszcze innego. Wbrew moim obawom znalazłam w tym filmie więcej. Tyle zalet. Są i wady, ale o nich w ciągu dalszym. Jednak mimo zastrzeżeń "Habemus Papam" na pewno warto zobaczyć. A kto widział, może czytać dalej. Zapraszam.

W dyskusjach, jakie słyszałam, przewija się przede wszystkim problem nieudźwignięcia zadania przed jakim nieoczekiwanie stawia głównego bohatera los. Zwraca się uwagę, że ten aspekt filmu jest bardzo uniwersalny, bo w końcu bohaterem mógłby równie dobrze być ktokolwiek, kto staje przed nieoczekiwanym wyzwaniem. To prawda, ale jednak Moretti zrobił film o kościele, więc przyjrzyjmy się filmowemu papieżowi. Starszy, sympatyczny, nieśmiały kardynał przypominający ukochanego dziadka zostaje  papieżem trochę przez przypadek. Nie był wymieniany wśród faworytów. Modlitwy, jakie zanosi do Boga, aby to nie on został wybrany, w jego przypadku są naprawdę szczere. Kiedy wybór się dokona, będzie nie tylko zaskoczony, ale i przerażony. Nie chodzi o kryzys wiary, ale zagubienie i brak sił do podjęcia tak wielkiego wyzwania. Nic nie pomogą zapewnienia o pomocy ze strony innych kardynałów i watykańskich urzędników. Nowy papież doskonale zdaje sobie sprawę z brzemienia odpowiedzialności, jaka na niego spadła. Czuje, że kościół i świat pogrążone w kryzysie czekają na prawdziwe, a nie tylko pozorowane działanie. On zdaje się nie wiedzieć, co i jak ma robić, a widocznie malowanym papieżem, który tylko będzie trwać, być nie chce. Zdezerteruje, czym wprawi w niemałą konfuzję kardynałów, watykańskich urzędników, wiernych a wreszcie próbującego mu pomóc psychoterapeutę. Kiedy ucieknie i będzie snuć się ulicami Rzymu, zacznie wspominać swoje życie, myśleć o tym, jak inaczej mogłoby się potoczyć, gdyby swego czasu przyjęto go na studia aktorskie, o czym marzył. Moim zdaniem to najsłabsza część filmu. Szczególnie wątek teatralny. A już scena w czasie przedstawienia, kiedy to nieoczekiwanie zjawiają się kardynałowie i papież zostaje rozpoznany, jest mocno wydumana i przeszarżowana. Oczywiście cały koncept tej opowieści zasadza się na sytuacji nieprawdopodobnej czy wręcz niemożliwej, ale ta scena mnie wydała się już nadmierną komplikacją. Trąciła sztucznością i teatralnością rodem z farsy. Natomiast samo zakończenie zaskoczyło mnie pozytywnie. Muszę przyznać, że zupełnie nie spodziewałam się takiego rozwiązania. Do końca byłam przekonana, że okaże się ono imaginacją papieża, który jednak zdecyduje się dźwigać swój ciężar. Wszak rzecznik prasowy, Rajski, daje mu za przykład poprzedniego papieża, który mimo choroby sprawował swoją posługę. Myślałam, że podobnie jak Chrystus w "Ostatnim kuszeniu Chrystusa" Martina Scorsese papież zrozumie, że jego życie bez podjęcia nałożonego przez Boga zadania nie będzie miało sensu. Film amerykańskiego reżysera widziałam tylko raz i dawno, a jednak do dziś tkwi we mnie scena, kiedy Jezus zrozumiał, że kuszące swym powabem zwyczajne, ludzkie życie u boku Marii Magdaleny byłoby tylko ziemskim szczęściem, a on nie do tego został wybrany i powołany przez Boga. W cierpieniu, w wykonaniu swojej misji odnajduje prawdziwy sens i istotę. Nie wiem, czy Moretti w jakikolwiek sposób nawiązuje do tamtego filmu, ale ja odnalazłam tu sytuację odwrotną. Papież okazuje się po ludzku słaby, a mnie to przyznanie się do niemocy po ludzku przejmuje, wzrusza, ale i czyni bezradną. A może to nie słabość, a odwaga powiedzieć, że się nie podoła i nie potrafi? Czy końcowa scena ma w symboliczny sposób mówić o słabości kościoła, który nie potrafi odnaleźć się we współczesnym świecie? Kiedy papież podróżując tramwajem, na głos układa sobie mowę, mówi o winach kościoła, za które trzeba przepraszać, ale nie potrafi wskazać dróg i sposobów działania. Kiedy czuje się bezsilny, doradcy podpowiadają mu, że wystarczy samo błogosławieństwo. Nie musi przecież nic mówić. Ale on najwyraźniej nie chce ograniczać się tylko do tego, nie wie jednak, co miałby powiedzieć wiernym, jaką nowinę im przekazać, jaką wiadomość wysłać. 

Oglądając film, zwróciłam uwagę na coś jeszcze. Na co? Na teatralność, na odgrywanie ról, na udawanie. Papież w rozmowie z terapeutką na pytanie o zawód mówi, że jest aktorem. Opisując swoje obowiązki, używa języka teatru i ten język znakomicie pasuje do tego, co robił w swoim kardynalskim życiu. On odgrywa rolę kardynała, papieżem chciałby być naprawdę, ale nie wie jak i na tym polega jego dramat. Terapeutka udaje przed dziećmi, że mężczyzna, z którym ma romans, to tylko znajomy. Gra rolę samotnej matki wiernie oddanej swoim dzieciom. W przedstawieniu bierze udział rzecznik prasowy Rajski. Jakim znakomitym aktorem się okaże!. Gra jak z nut, umie odnaleźć się w najtrudniejszym aktorskim zadaniu. Gra także gwardzista obsadzony tymczasowo w roli papieża. Można powiedzieć, że ma dwie role do zagrania. Codzienną: gwardzisty i nagłe zastępstwo: papieża. Ale największymi aktorami są kardynałowie w rolach kardynałów. Kiedy na sali nieoczekiwanie zapadnie ciemność, na moment przestaną grać. Robią to też, kiedy nikt nie widzi. Próbują ściągać od sąsiada nazwisko kandydata, bo nie mają swojego zdania, a w scenariuszu stoi, że powinni wiedzieć, na kogo oddadzą swój głos. Grać przestają, kiedy znajdą się w swoich pokojach. Jeden pali, drugi układa puzzle, trzeci łyka lekarstwa na bezsenność. Im dłużej pozostają w zamknięciu, im dłuższy stan zawieszenia, tym częściej ściągają maski i stają się ludźmi a nie aktorami. Moretti desakralizuje kościół, pokazuje to, co kryje się za kulisami, ale czyni to w sposób dobrodusznie zabawny. To nie obraza, nie kpina, ale ciepły śmiech. Pozostaje jednak pytanie: kogo potrzebują wierni. Ludzi z ich słabościami (tu raczej słabostkami), aktorów czy prawdziwych duchowych autorytetów? Profanum czy jednak sacrum?

Wobec nieoczekiwanego kryzysu kompletnie bezradni są wszyscy. I komentatorzy, szczwane dziennikarskie lisy. I Rajski, którego pomysły okazują się kompletnie chybione. I psychoterapeuta. Wytrącony ze swojej zwykłej roli próbuje się jakoś dostosować, ale i on pomóc nie potrafi. Podobnie jego była żona zazdrosna o  zawodową pozycję eks męża, zafiksowana na niedostatku rodzicielskiej uwagi (albo czymś podobnym). Ich pomoc może dotyczyć tylko drobnych, ludzkich spraw, na przykład prawidłowego ustawienia leków. Ale przecież nie o to chodzi.

Nie dajmy się zwieść żarcikom i pogodnemu nastrojowi. Kiedy zeskrobać tę wierzchnią warstwę, okaże się, że to bardzo smutny, przygnębiający film.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty