Peter Goddwin "Gdzie krokodyl zjada słońce". Piękno i koszmar Afryki.

Jak zacząć? Może od tego, że pewnie nigdy nie wzięłabym do ręki książki pod takim tytułem, bo niesie skojarzenia z literaturą przygodową i to raczej, powiedzmy, młodzieżową. Ale to przecież książka nominowana do pierwszej edycji Nagrody im. Kapuścińskiego. Jakiś czas temu wymienił ją Wojciech Tochman, pisząc o dziesięciu pozycjach z literatury non-fiction, które koniecznie należy przeczytać. Właśnie dlatego sobie o niej przypomniałam i natychmiast kupiłam. Mogłabym też zacząć tak: Ta książka miała być wytchnieniem po moich ostatnich lekturach. Albo jeszcze inaczej: Początkowo byłam rozczarowana. Skąd ten zachwyt Tochmana? Skąd ta nominacja? Bo rzeczywiście, "Gdzie krokodyl zjada ludzi" Petera Godwina (W.A.B. 2008; przełożył Lech Z. Żołędziowski) zaczyna się nijako, zwyczajnie. Jakieś odwiedziny u rodziców w Zimbabwe połączone z pisaniem reportażu dla National Geographic, ślub siostry, trochę rodzinnych historii, nic specjalnego. Ale stopniowo, niespodziewanie ta sielanka zamienia się w prawdziwy dramat, robi się bardzo poważnie.

Ale od początku. Książka Godwina, amerykańskiego (?) reportera urodzonego i wychowanego w Zimbabwe, opatrzona  podtytułem Wspomnienia to historia jego rodziny, szczególnie ojca, i historia  Zimbabwe. To opowieść o miłości rodzinnej, o miłości do kraju i do Afryki, która dla rodziców pisarza stała się przybraną ojczyzną, a dla ich dzieci ukochanym miejscem urodzenia, krajem lat dziecinnych. Kiedy o tym piszę, nadal wygląda to niewinnie, ale to tylko pozory. Żebyś, czytelniku tej notki, lepiej zrozumiał, cofnę się w czasie. Kiedy rodzice Godwina przybyli tu w latach pięćdziesiątych, dzisiejsze Zimbabwe było jeszcze Rodezją, brytyjską kolonią. Jeden procent ludności, czytaj biali, władał ponad połową ziemi, która wcześniej nie należała do nikogo, bo rdzenni mieszkańcy nie znali prawa własności, które przynieśli ze sobą z Europy dopiero biali kolonizatorzy. Po ośmioletniej wojnie domowej w roku 1980 Rodezja uzyskała niepodległość i zmieniła nazwę. Władzę objął Robert Mugabe, którego nazwisko pewnie przynajmniej niektórym coś mówi. Nowa władza namawiała białych farmerów, aby zostali. Większość chętnie skorzystała z zaproszenia. Kochali to miejsce, tu były ich domy, ich praca, wielkie farmy budujące zasobność kraju, dorobek ich życia. Niełatwo nagle porzucić wszystko i gdzieś daleko zaczynać od nowa. Chociaż nie jest to niemożliwe i wielu tak robi. Tu nieoczekiwanie przypomniała mi się Karen Blixen, która po opuszczeniu swojej afrykańskiej farmy wróciła do dalekiej Danii i została pisarką. Kiedy Godwin w 1996 roku zaczyna snuć swoją opowieść, sytuacja w Zimbabwe jest dość stabilna. Chociaż kraj od czasu odzyskania niepodległości stopniowo pogrąża się w kryzysie, wszystkie wskaźniki ekonomiczne lecą w dół, gospodarka się zwija zamiast rozwijać ( jak pisze Godwin: "Zimbabwe jest niekwestionowanym liderem pod względem tempa ekonomicznego upadku, a jego gospodarka zwija się najszybciej na świecie."), a rdzenna ludność dziesiątkowana jest przez AIDS (długość życia spadła do trzydziestu kilku lat), to jednak tamten okres, szczególnie po koszmarze wojny domowej, był czasem wytchnienia. I nagle, niepostrzeżenie wszystko zaczyna się zmieniać. Na skutek intryg politycznych weterani wojenni, zwani wetwojami, roszczą sobie prawo do ziemi. Stopniowo kraj pogrąża się w chaosie. Anarchia, bezprawie, morderstwa białych farmerów, wyrzucanie ich z farm, grabieże, znęcanie się nad ludźmi i nad ich zwierzętami. Wetwojów szybko zastępują wysocy urzędnicy, znajomi polityków i inni znajdujący się w kręgu władzy. Weterani wojenni stali się narzędziem w ich rękach. Farmy dzieli się pomiędzy samozwańczych właścicieli w sposób chaotyczny, niekontrolowany i bezsensowny, a najgorsze jest to, że ziemi już nikt nie uprawia, bo nowi farmerzy ani nie potrafią, ani nie chcą. Traktują ją jako miejsce weekendowego odpoczynku. Pozbywają się czarnych robotników rolnych, którzy dotąd na farmach białych pracowali, a teraz nagle zostają pozbawieni źródła utrzymania. Podział nie przebiega na linii czarni - biali, ale ludzie Mugabego - reszta społeczeństwa. Skutki są opłakane. Nie tylko brak żywności w kraju, który dotąd był rolniczym rajem, ale upadek gospodarczy w tempie nieprawdopodobnym. Nie ma benzyny, wyłącza się prąd, inflacja szaleje. Ruina i degrengolada. Mnożą się napady, grabieże, już nie tylko na farmach, ale i w miastach. Policja i prawo są bezradne. Państwo właściwie nie funkcjonuje. Kraj opuszczają nie tylko biali, ale i czarna, wykształcona, opozycyjna elita. Godwin kończy swoje wspomnienia w roku 2004. W ciągu tych ośmiu opisywanych przez niego lat stabilny świat rodziców autora i im podobnych rozpadł się kompletnie. Życie stało się beznadziejnym koszmarem podszytym strachem. Każdy dzień to walka o przetrwanie. Nocą dom trzeba zamieniać w twierdzę, za dnia też nie jest bezpiecznie. George Godwin został napadnięty przed własnym domem, dwukrotnie ukradziono mu samochód, dawna pomoc domowa, traktowana jak członek rodziny, uczciwie przez lata wynagradzana, nagle, podburzona, domaga się pieniędzy. Inflacja i gospodarczy kryzys sprawiają, że państwo Godwinowie, i nie tylko oni, tracą dorobek całego życia. Oszczędności stopniały, papiery wartościowe i polisy ubezpieczeniowe stały się nic niewarte. Mimo wieloletniej pracy na starość zostali nędzarzami. Opisy panującego w kraju chaosu, beznadziei, morderstw, napadów i grabieży są naprawdę przerażające. "Te opustoszałe farmy i całe życie ludzi wywalone na podłogę, rozbite i podeptane." To lapidarne zdanie wypowiedziane przez jedną z bohaterek, zajmującą się ratowaniem bestialsko traktowanych przez wetwojów zwierząt, celnie oddaje sytuację. Mimo wszystko rodzice autora nie chcą z kraju wyjechać, bo starych drzew się nie przesadza.

Ale to książka nie tylko o rozpadzie świata. Nie tylko dlatego jest tak przejmująca. To również rzecz o starości, o przemijaniu. Peter Godwin dawno wyjechał z Zimbabwe, mieszkał w Wielkiej Brytanii, potem osiadł w Nowym Jorku, jego siostra wyemigrowała z powodu politycznych prześladowań, a w kraju zostali starzy, schorowani rodzice, coraz gorzej radzący sobie z codziennością. Starość, choroby, samotność nigdzie nie są łatwe, ale w okolicznościach, o jakich pisałam, są trudne po wielokroć. Godwin pisze o swoim strachu o starzejących się rodziców, o trosce o nich, o próbach zabezpieczenia ich przed najgorszym, o zmaganiach, aby jakoś ułożyć im życie w tych skrajnie trudnych warunkach. Miota się między Ameryką a Afryką, korzysta z każdego zlecenia, aby tylko być bliżej nich. Nie może zostać, bo w Nowym Jorku ma już swoją rodzinę. Poza tym jak żyć w tym morzu bezprawia i nędzy? Najchętniej zabrałby ich do siebie albo do siostry do Londynu, ale oni nie chcą, bo kochają to miejsce. Podobnie Godwin i jego siostra Georginia, która cierpi podwójnie. Nie może przyjechać choćby na chwilę, bo groziłoby jej aresztowanie. Bardzo smutny obraz.

Ale to jeszcze nie wszystko. Bo jest to również książka o zmianie tożsamości, o całkowitym odcięciu się od przeszłości. Nagle, zupełnie nieoczekiwanie Godwin poznaje historię ojca. Nagle dowiaduje się, że George Godwin to urodzony w Warszawie Kazimierz Goldfarb, syn Maurycego, polskiego zasymilowanego, zamożnego Żyda. Nagle za sprawą przeszłości ojca w życie jego syna wkracza Holocaust, Polska, polscy Żydzi, świat dotąd nieznany, obce problemy. Urodzony i wychowany w Afryce niewiele na ten temat wiedział, o Polsce być może nic. Chcąc nie chcąc, musi zmierzyć się z tymi problemami. Zrozumieć ojca, który zrobił wszystko, aby wymazać ze swojego życia przeszłość i stworzyć sobie nową tożsamość, nowego siebie. A najsmutniejsze może jest to, że koszmar przeszłości, chociaż w innej formie , powraca. Jeszcze raz wali się jego zamożny, poukładany świat. Kiedyś w Europie, teraz w Afryce. Historia się powtarza. Niegdyś w Europie był prześladowany z powodu swojego żydostwa, teraz w Afryce prześladują go z powodu  koloru skóry.  Godwin nieoczekiwanie uświadamia sobie, że i on w pewnym stopniu powtarza los ojca. I on stał się kimś innym. Porzucił afrykańskie życie, odciął się od afrykańskich problemów i jest już nowojorczykiem, który przeżywa traumę 11 września bardziej niż, w gruncie rzeczy tragiczniejszy, chaos w swojej dawnej ojczyźnie. Ale tęskni. Jego więź z Zimbabwe jest jednak silniejsza niż więź jego ojca z Polską i Europą, które wymazał z pamięci. Mimo że problematyka Holokaustu zajmuje w książce niewiele miejsca, to jednak właśnie tu znalazłam najokrutniejszy, chociaż bardzo rzeczowy i suchy, opis zagłady Żydów w obozie w Treblince. Niby tyle na ten temat wiem, ale to, co przeczytałam u Godwina, naprawdę mną wstrząsnęło. Nieoczekiwanie dopełniło lekturę "Biednych ludzi z miasta Łodzi", od której chciałam uciec.

Okazało się, że Tochman miał rację. To niezwykła, przejmująca książka, która krok po kroku odsłania przed czytelnikiem kolejne tajemnice. Zwyczajny, nieco sielankowy świat stopniowo na naszych oczach zamienia się w koszmar. To czytelnicza wyprawa w nieznane, odkrycie nowych lądów: kraju, problemów, nietuzinkowej historii człowieka. Ale refleksja niewesoła: w tylu miejscach na ziemi dzieją się rzeczy straszne, świat jest chaosem, wszystko może nagle runąć, a szczęście dane jest  tylko na chwilę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty