"Klucz do ogrodu" Jenny Erpenbeck

Od dwóch lat z uwagą śledzę książki nominowane do przyznawanej we Wrocławiu nagrody Angelusa dla pisarzy z Europy Środkowo-Wschodniej. Zawsze znajdę coś, co mnie zainteresuje. Z tegorocznych finalistek sięgnęłam po powieść niemieckiej pisarki Jenny Erpenbeck "Klucz do ogrodu" (WAB 2010). Mimo że nie jest to typ literatury, którą lubię najbardziej, książka, po początkowym rozczarowaniu, wciągnęła mnie, zainteresowała i poruszyła.

Można się zastanawiać, czy to powieść, czy raczej zbiór opowiadań, literackich miniatur połączonych wspólnym miejscem. Chyba jednak powieść, bo losy bohaterów poszczególnych rozdziałów splatają się ze sobą: to sąsiedzi albo członkowie trzech rodzin, właścicieli letniskowych domów nad jeziorem zwanym Morzem Brandenburskim. Poznajemy kilka niezwykłych, dramatycznych historii osadzonych na przestrzeni mniej więcej wieku. Ziemia i domy przechodzą z rąk do rąk. Domy powstają, pysznią się swoją wspaniałością, ale w końcu popadają w zapomnienie i w ruinę. Podobnie ludzie, ich właściciele: pojawiają się i znikają, starzeją i umierają. Czas dojmująco upływa. Nazizm, wojna, komunizm, aż wreszcie upadek muru. Nawet ogrodnik, który, niegdyś młody, zdrowy i silny, mieszkał tu od zawsze, w końcu starzeje się i gdzieś znika. Tylko miejsce było i będzie. Melancholia, nostalgia i smutek biją z kart książki niemieckiej pisarki.

Smutne, a często wręcz tragiczne, są losy bohaterów. Większość jest tu tylko na krótszą lub dłuższą chwilę. Kochają to miejsce, ale w końcu muszą je porzucić lub po prostu tracą, bo przegania ich stąd tragiczny los. Wszyscy są współczesnymi nomadami, uciekinierami, wygnańcami. Żydowska rodzina, która w porę wyjeżdża do RPA, ratując życie. Ale ta sztuka nie uda się ich najbliższym krewnym. Chyba najbardziej poruszający jest rozdział o małej żydowskiej dziewczynce ukrywającej się samotnie w komórce mieszkania w warszawskim getcie. Kiedy tak siedzi cichutko, czekając na swój los, jedynym ratunkiem są wspomnienia z wakacji spędzanych nad jeziorem u wujka i ciotki.  Niemiecki architekt sympatyzujący z faszyzmem i jego żona, po wojnie zmuszeni do wyjazdu do Berlina Zachodniego. Małżeństwo wschodnioniemieckich pisarzy rozczarowanych ideami socjalistycznymi. Para miłośników żeglarstwa, która tak bardzo kocha to miejsce, że nie wyobraża sobie jego utraty. Babcia jednej z bohaterek tęskniąca za rodzinnymi Mazurami, które musiała opuścić po wojnie. Młody rosyjski żołnierz, którego oddział rozkrada i z premedytacją niszczy piękny dom. Każda z tych historii mogłaby stać się kanwą osobnej powieści. Tu, może dlatego, że tak skondensowane, robią duże wrażenie. Ulotność i kruchość ludzkich losów, ludzie smagani przez zawieruchy historii, przeganiani z miejsca na miejsce, naznaczeni utratą: domu, ojczyzny, miejsca, najbliższych. Wszystko bardzo smutne.

To, co początkowo mnie zraziło i rozczarowało, to język i styl. Zwięzły, lakoniczny, rzeczowy, chłodny. Miejscami przez melodię, refreny, powracające frazy przypominający poezję, miejscami zaś urzędowy, prawniczy, ogrodniczy, zawsze aptekarsko dokładny. Mimo oszczędności wiele tu niezwykle drobiazgowych, szczegółowych opisów. Kiedy jednak minął pierwszy szok, bo ja, miłośniczka epickich cegieł, nie tego się spodziewałam, rozsmakowałam się w tej melancholijnej, leniwej opowieści. To książka, którą można kontemplować, czytać spokojnie kawałek po kawałku, iść do przodu i wracać do tego, co już się raz przeczytało, jak poezję. Warto poświęcić jej trochę czasu, a ponieważ jest niewielkich rozmiarów, nie potrzeba go dużo.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty