Edouard Louis "Historia przemocy"

Rzadko się zdarza, abym niemal od razu po przeczytaniu jakiejś książki sięgała po kolejny tytuł tego samego autora. Tak się stało w wypadku francuskiego pisarza Edouarda Louisa. Niedawno skończyłam "Koniec z Eddym" i niemal natychmiast zabrałam się za "Historię przemocy" (Pauza 2018; przełożyła Joanna Polachowska). Bardzo się cieszę, że obie pozycje przeczytałam w  chronologicznej kolejności, a nie w takiej, jak ukazały się w Polsce. Dlaczego? Bo Edouard Louis to pisarz, który opowiada o sobie, czerpie ze swojego życia i nadaje tym autobiograficznym opowieściom wymiar uniwersalny, pokazując pewne szersze problemy i zjawiska. W pierwszej książce pisał o dzieciństwie spędzonym w małej miejscowości w Pikardii i o swojej rodzinie, a szerzej o środowisku, a właściwie o klasie, w której się wychował. Opowiadał o wykluczeniu, dziedziczeniu biedy, postaw życiowych i losu. W swojej drugiej książce, w której zajmuje się przemocą, wielokrotnie nawiązuje do tamtych opowieści i zagadnień. Oczywiście można oba tytuły czytać w oderwaniu od siebie. 

"Historia przemocy" to rzecz jeszcze bardziej przykra niż "Koniec z Eddym". Autor opowiada o swoim własnym doświadczeniu przemocy - gwałcie i próbie morderstwa. Wszystko wydarzyło się w wigilijną noc, kiedy wracał z kolacji od przyjaciół. Najpierw spędził miłą noc z przygodnie poznanym mężczyzną, Redą, który potem zgwałcił go i próbował udusić. Czy chciał zabić, czy działał w afekcie, nie ma większego znaczenia. Dlaczego to zrobił? Przez moment zastanawiałam się, czy wyjaśniając motywy, nie będę spojlerować, ale w wypadku prozy Louisa to nie ma znaczenia, wobec tego napiszę - bo został przyłapany na kradzieży i to go tak rozwścieczyło. A wspominam o tym, bo ten aspekt wydaje mi się bardzo ważny, o czym za chwilę.

Autor szczegółowo opowiada o tym, co go spotkało i co nastąpiło potem. Przeprowadza drobiazgową wiwisekcję swojej historii i przygląda się kilku jej aspektom. Każdy z nich jest dla niego istotny, a kolejność, w jakiej będę o nich pisać, nie ma żadnego znaczenia. 

A więc po pierwsze zachowanie i trauma ofiary. Ten aspekt jest pewnie najbardziej rozpoznany. Edouard Louis opowiada  drobiazgowo, niemal krok po kroku o tym, co myślał i co czuł w czasie, kiedy Reda dusił go i gwałcił. Z perspektywy czasu stara się zrozumieć swoją bierność i uległość, swoje reakcje. Pisze też o tym, jak to zdarzenie zmieniło jego życie - jak zaczął nim rządzić lęk, jak przez wiele miesięcy nie był zdolny do podjęcia jakiejkolwiek sensownej aktywności i trwał w letargu. Pisze o wszystkich dodatkowych cierpieniach, z którymi zmaga się ofiara, jeśli musi skorzystać z usług służby zdrowia i jeśli zdecyduje się zgłosić sprawę na policję. To syndrom opisany wielokrotnie - kiedy wpada w machinę wymiaru sprawiedliwości, zmuszona zostaje do wielokrotnego przeżywania swojej tragedii. Nawet jeśli policjanci, lekarze, a potem, gdy dojdzie do procesu, adwokaci, prokuratorzy i sędziowie będą najdelikatniejsi, to i tak wielokrotne opowiadanie o gwałcie dokłada ofierze cierpień. Do tego dochodzi mierzenie się ze wstydem. Trauma będzie jeszcze większa, jeśli wymienionym przed chwilą osobom zabraknie empatii, wrażliwości i delikatności. To między innymi dlatego wiele osób nie zgłasza gwałtów na policję.  Bohater książki również nie chciał tego zrobić, w końcu został przekonany przez przyjaciół. Nie chodzi o zemstę, ale o to, aby ustrzec innych. Na koniec tego akapitu chciałabym polecić reportaż amerykańskiego dziennikarza  Jona Krakauera "Missoula. Gwałty w amerykańskim miasteczku uniwersyteckim", w którym autor przygląda się tym samym mechanizmom, analizując gwałty na studentkach miejscowego uniwersytetu. Chociaż książka przez swą drobiazgowość bywa nużąca, to jest bardzo ważna, pozwala wiele zrozumieć - bierność, czasem dziwne, z perspektywy obserwatora, zachowanie ofiar, powody bezkarności gwałcicieli i fenomen, dlaczego opinia publiczna bardzo często broni ich, bagatelizuje ich winę i jednocześnie zrzuca ją na pokrzywdzoną. Już po lekturze "Missouli"  kilkakrotnie zdarzyło mi się czytać artykuły o sprawach zgwałconych kobiet  i za każdym razem odnajdowałam opisane w książce mechanizmy.

Kolejny aspekt sprawy, który interesuje autora, to opowieść o przemocy. Edouard Louis przyglądając się swojej historii, zastosował pewien zabieg. Cały czas konfrontuje swoją opowieść z opowieścią siostry, która relacjonuje wszystko mężowi. Oczywiście obie są różne. I nie chodzi o rozbieżność faktów, ale o sposób ich widzenia i interpretację. I tak bohater, decydując się na opowiedzenie o tym, co się zdarzyło, traci swoją historię. Powstaje tyle jej wersji, ilu słuchaczy, a właściwie ilu opowiadaczy. Paradoks polega na tym, że od razu czuje potrzebę mówienia. Od chwili, kiedy pojawił się w szpitalu, jest gotów zwierzyć się z tego, co go spotkało, niemal każdej napotkanej osobie. Przyznam, że akurat ten aspekt sprawy wydał mi się najmniej interesujący. Wiem jednak z kilku wywiadów, jakie przeczytałam i jakich wysłuchałam, że bardzo ważny był dla autora.

I wreszcie ostatni problem, jaki porusza Edouard Louis. Dla mnie najważniejszy i najciekawszy, bardzo silnie związany z jego biografią i z zagadnieniami poruszanymi w poprzedniej książce. Tu muszę wrócić do tego, o czym już wspominałam - dlaczego nie chciał się zgłosić na policję. Jeden z powodów podałam, ale był i drugi, a nawet trzeci. Otóż w historii Redy mógł przejrzeć się jak w lustrze. Kim był jego kochanek, który zamienił się w kata? Prostym człowiekiem, hydraulikiem, utrzymującym się z dorywczych prac. Ich historia była w pewnym sensie podobna. Autor przypomina sobie swoje dzieciństwo, kradzieże, jakich dokonywał razem z kumplami. Gdyby nie wyrwał się ze środowiska, w jakim dorastał, sam mógłby skończyć w więzieniu jak wielu jego krewnych i znajomych. Miałby pewnie na sumieniu szereg drobniejszych i nieco poważniejszych wykroczeń. Reda zamierzał tylko ukraść i gdyby nie upór narratora, który za wszelką cenę chciał odzyskać ipad, bo były tam zdjęcia, na których mu zależało, prawdopodobnie do niczego więcej by nie doszło. Oczywiście to nie usprawiedliwia jego czynu. Ale jest jeszcze jedna strona tej historii. Otóż los Redy był jeszcze gorszy od potencjalnego losu autora. Bo Reda naznaczony został nie tylko klasą, z jakiej się wywodził, ale miejscem urodzenia swoich rodziców. Był Kabylem, których najczęściej myli się z Arabami, i imigrantem. Narrator wiedział, że zgłaszając tę historię na policję, będzie musiał się zmierzyć z uprzedzeniami i stereotypami. I tak rzeczywiście było, policjanci tak właśnie patrzyli na Redę. Mało tego, musiał skonfrontować się z własnymi uprzedzeniami. Bo część spadku, jaki dostał od swojego środowiska, to rasizm. Imigrantami, a szczególnie muzułmanami, straszony był przez ojca od dziecka. Trauma wywołała lęk, który szczególnie nasilał się, kiedy obok niego znalazł się mężczyzna o śniadej skórze. I chociaż wie, że ulega stereotypom, nic nie może poradzić na swój strach. Rozum jedno, emocje drugie. Z tym wszystkim wiąże się jeszcze zagadnienie poprawności politycznej. Bo czy należało nie zgłaszać przestępstwa tylko dlatego, że Reda był imigrantem z krajów Maghrebu? Oczywiście zło jest złem niezależnie od tego, kto jest jego sprawcą. Trudno się jednak dziwić, że narrator, który ma za sobą taką drogę, jest bardzo wyczulony na te problemy. Tu oczywiście moglibyśmy wkroczyć w cały splot zagadnień, które stały się znowu niezwykle aktualne za sprawą śmierci Georga Floyda, ale nie o tym jest ta notka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty