Po książkę Elisabeth Asbrink "W Lesie Wiedeńskim wciąż szumią drzewa" (Czarne 2013; przełożyła Irena Kowadło-Przedmojska) tak jak po "Cesarza Ameryki" Martina Pollacka sięgnęłam nieprzypadkowo. Usłyszałam gdzieś, że warto je przeczytać właśnie teraz, kiedy Europa mierzy się z problemem imigracji. Kiedy czyta się oba teksty, ma się wrażenie, że niektóre fragmenty są jak żywcem wyjęte z naszej rzeczywistości. Przy czym książka Asbrink brzmi jeszcze mocniej, bo dotyczy wojny, Zagłady, antysemityzmu, faszyzmu. Warto dodać, że szwedzka pisarka otrzymała dwa lata temu za swój reportaż Nagrodę im. Ryszarda Kapuścińskiego. Oczywiście już wówczas chciałam po nią sięgnąć, ale jakoś tak zeszło. Wtedy przegrała z powodzią innych tytułów, teraz wystarczył impuls.
To opowieść o życiu, które nagle rozpada się w proch, o rozpaczliwym szukaniu ratunku, o samotności dziecka wyrwanego z rodzinnego domu, o ludziach, którzy nienawidzą innych tylko dlatego, że są odmiennego wyznania czy narodowości, a wreszcie o bezdusznych rządach i społeczeństwach. Rządy radziły, opierały się, zwlekały, społeczeństwa protestowały, aż w końcu na ratunek było już za późno. Wtedy przyszło współczucie, ale nie żyli już ci, nad których tragicznym losem wylewano krokodyle łzy. To wreszcie rozliczenie autorki ze wstydliwą historią jej kraju, Szwecji.
Dawno, dawno temu była sobie w Wiedniu szczęśliwa rodzina Ullmanów. Tata Josef, zwany Pepim, mama Elise, ich syn Otto. Mieli krewnych i przyjaciół. Żyli zwyczajnie, nie chcieli wiele, ot pragnęli codziennego szczęścia. Żeby przynajmniej było jak dotąd. Ale to nie bajka. Ich pech polegał na tym, że urodzili się Żydami. Ich szczęście skończyło się 12 marca 1938 roku, kiedy Hitler zajął Austrię. Chociaż wtedy jeszcze nie zdawali sobie z tego sprawy. Już trzy dni później doszło w Wiedniu do antysemickich rozruchów. Ci, którzy dotąd kryli się z faszystowskimi sympatiami, teraz mogli głosić swoje przekonania oficjalnie. W ciągu czterech lat Wiedeń miał stać się miastem bez Żydów. W czerwcu szwedzkie gazety alarmowały: Pięć milionów Żydów zagrożonych katastrofą. Demokratyczne kraje zaczęły szukać wspólnego rozwiązania kwestii żydowskiej. Zwoływano konferencje i narady, które kończyły się fiaskiem. Żaden kraj nie chciał przyjmować uchodźców. Zrozpaczeni Żydzi ustawiali się w długich kolejkach po wizy. Udawało się nielicznym. To wszystko wiemy. Wiemy też, co nastąpiło potem. Mimo to warto zacytować fragmenty ze szwedzkiej prasy.
Nasuwa się oczywiste pytanie, czy nie powinniśmy poczynić jakichś kroków w celu zahamowania niekontrolowanej imigracji.
... wprowadzenie zaostrzonej kontroli na granicach w związku ze wzrostem liczby uchodźców z niektórych krajów europejskich.
... jeżeli wpuścimy tu kilkaset żydowskich rodzin, które będą się rozmnażać tak, jak ich rasa ma w zwyczaju, to następne pokolenie będzie przeklinać tych, którzy nie potrafili w porę powstrzymać imigracji, a jeszcze kolejne nie cofnie się przed użyciem bezwzględnych środków w obronie tubylczej ludności.
Wielu nie potrafi teraz i prawdopodobnie w przyszłości dopasować się do szwedzkiego społeczeństwa.
To ostatnie stwierdzenie dotyczy tych nielicznych Żydów, którzy w 1936 roku dostali zgodę na pobyt czasowy. Chociaż miałabym ochotę, więcej cytować już nie będę. Podam tylko jeszcze dwie informacje. Otóż związek zawodowy szwedzkich lekarzy skutecznie storpedował pomysł przyjęcia dziesięciu (!) swoich żydowskich kolegów z Niemiec, a władze szwedzkie ostatecznie postanowiły przyjmować tylko prawdziwych uchodźców politycznych. No i może trzeba by jeszcze napisać, co szwedzka prasa pisała o zmieniających się nastrojach wobec imigrantów. Początkowo przyjazne przyjęcie spowodowane współczuciem szybko zamieniło się w uczucie dyskomfortu, potem dojmującą niechęć (...) dramat oszczerstw, prześladowań, a nawet rozlew krwi ... Czy potrzebny jest komentarz?
A Otto, Pepi, Elise, ich krewni i przyjaciele? Otóż Otto dzięki Szwedzkiej Misji dla Izraela wraz z kilkudziesięcioma innymi żydowskimi dziećmi dostał pozwolenie na pobyt czasowy w Szwecji. Pod jednym warunkiem - kiedy rodzice osiedlą się w innym kraju, zostanie zabrany. Ten warunek z oczywistych względów nie zostanie spełniony. Odtąd zaczyna się gehenna trzynastoletniego, rozpieszczonego, wychuchanego chłopca, który miał się uczyć, studiować, zdobyć dobry zawód. Tymczasem przyszło mu rozstać się z rodzicami, wierzyć, że jest szczęściarzem (tak w istocie było!), cierpieć samotność, tęsknić, troszczyć się o siebie. Zamiast nauki czekała go ciężka, fizyczna praca u szwedzkich farmerów. Pół biedy jeśli byli życzliwi. Książka Asbrink składa się w dużej mierze z listów, jakie do Ottona pisali jego rodzice i krewni. Uzbierało się ich ponad pięćset. To świadectwo miłości, tęsknoty, skrywanej rozpaczy i obraz rozpadającego się życia. Co się stało z ich autorami? Zginęli albo zmarli w różnych obozach zagłady.
Ale reportaż Asbrink ma jeszcze jednego bohatera. To Ingvar Kamprad, ojciec IKEI. Rówieśnik Ottona. Zafascynowany nazistowskimi ideami należał do faszyzujących szwedzkich organizacji. W pewnym momencie losy tych dwóch chłopców splotły się. Spotkali się i zaprzyjaźnili. Po wojnie pracowali razem w raczkującej IKEI, która jeszcze się tak nie nazywała. Inqvar wiedział, że jego przyjaciel jest Żydem, Otto znał poglądy Inqvara. Asbrink próbuje zrozumieć, a my razem z nią, jak ta przyjaźń była możliwa. Odpowiedzi nie znajduje. To jeszcze jedna z zagadek ludzkiego losu.
Warto sięgnąć po reportaż Elisabeth Asbrink. Nie tylko dlatego, że nieoczekiwanie tak bardzo zrobił się aktualny. Jest oczywiście o wiele bogatszy, niż udało mi się to przedstawić w tej krótkiej, chociaż przecież za długiej jak na blogowe standardy, notce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz