Skusiłam się na tę książkę przynajmniej z trzech powodów. Bo napisana przez Rosjankę, bo wydana przez Czarne, bo opowiada o ludziach poszukujących swojej tożsamości. O Arabach, Turkach, Żydach i Rosjanach mieszkających w Niemczech. Temat wyjątkowo aktualny, ważny. Jeśli wierzyć notkom umieszczonym na stronie wydawnictwa, mamy do czynienia z powieścią co najmniej bardzo dobrą. Nie czytałam ich wcześniej, przejrzałam je dopiero teraz i mocno się zdziwiłam. Bo mnie powieść Olgi Grjasnowej "Rosjanin to ten, kto kocha brzozy" (Czarne 2015; przełożyła Elżbieta Kalinowska) rozczarowała bardzo. Dawno już nie miałam wrażenia, że przeczytałam książkę płaską jak stół. Książkę, w której wszystko podane jest na tacy, która nie zaskakuje niczym, ani formą, ani językiem, ani treścią.
Opowieść o Maszy, rosyjskiej Żydówce urodzonej w Baku, która razem z rodzicami wyjechała do Niemiec po wojnie o Górski Karabach, toczy się gładko. Bez trudu i bez przykrości sunęłam przez kolejne rozdziały, w których wszystko odmierzyła autorka w odpowiednich proporcjach. Są więc wspomnienia z dzieciństwa spędzonego w Baku, są pogromy Ormian i nienawiść do Rosjan po rozpadzie imperium. Jest wykorzenienie w nowym kraju. Jest nieufność wobec obcych, która karmi się stereotypami i uprzedzeniami. A oni przecież obcy wcale nie są, bo od dawna mają niemieckie paszporty, na dodatek są świetnie wykształceni, robią doktoraty, znają wiele języków. To być może należy czytać symbolicznie na przykład tak - tacy kosmopolityczni, a jednak nigdzie niezakorzenieni. Albo tak - porozumienie między ludźmi jest pozorne, powierzchowne, wręcz niemożliwe. Jakby tego było jeszcze mało, autorka dołożyła konflikt izraelsko-palestyński, a na deser dodała krytykę organizacji subsydiowanych przez rząd, których celem jest rozwijanie stosunków kulturalnych. Tymczasem one tylko pozorują pracę, w gruncie rzeczy niewiele mogąc, za to zatrudnienie w nich jest niezłą synekurą. No i mamy też oczywiście plan osobisty.
A więc poszukiwanie drogi życiowej, pierwsza miłość i miłość aktualna, a żeby było poprawnie to bohaterowie są hetero, homo i bi. Na wszelki wypadek chcę jasno powiedzieć, że nie mam nic przeciwko, ale w książce Grjasnowej to wszystko zebrane razem wydało mi się jakieś nieprawdziwe, jakby wykonane według przepisu na powieść bardzo trendy. Czytając, miałam wrażenie, że widzę wszystkie szwy. Ot choćby to, że w odpowiednich momentach narratorka cofa się w przeszłość, podając czytelnikowi na tacy kolejną miarkę swojej historii. Nie ma tu miejsca dla spekulacji czy cieniowania. Wszystko jest jasne. To, co odrobinę ratuje książkę Grjasnowej, to wątek utraty. Opisy rozpaczy, depresji, poczucia pustki, wyobcowania i osamotnienia po śmierci ukochanej osoby tchną autentyzmem, bywają przejmujące i dotkliwe. Ale to za mało.
Czytając tę powieść, miałam wrażenie, że jej autorka nie stawia przede mną żadnych wymagań, nie każe mi szperać, doszukiwać się tej wartości dodanej, która czyni z książki coś więcej niż tylko produkt.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz