Napiszę szczerze - pewnie nigdy (Nigdy nie mów nigdy.) nie
sięgnęłabym po "Małą apokalipsę" Tadeusza Konwickiego (Niezależna Oficyna Wydawnicza NOWA 1994), gdyby nie spektakl w jednym z teatrów mojego miasta, którego premiera odbyła się całkiem niedawno, a na który się wybieram. Nie żebym coś miała przeciwko Tadeuszowi Konwickiemu, chociaż przyznaję, znawczynią jego twórczości nie jestem, czytałam trzy jego książki - "Kronikę wypadków miłosnych", "Bohiń" i (chyba) "Sennik współczesny". Było to jednak dawno temu, potem autor zszedł z mojego czytelniczego radaru jak wielu innych. Pewnie niesłusznie. Teraz jednak przed spektaklem pomyślałam, że warto by było poznać oryginał i tak, wypożyczona z biblioteki, trafiła do mnie "Mała apokalipsa". Czytając, zastanawiałam się, co dziś po ponad czterdziestu latach od pierwszego, podziemnego, wydania (Książka ukazała się po raz pierwszy w tym samym wydawnictwie w roku 1979.) mogli w niej dostrzec twórcy spektaklu.Bo "Mała apokalipsa" była ściśle związana z tamtym czasem, z czasem PRL-u. Akcja powieści rozgrywa się w Warszawie w ciągu jednego dnia. Narratorem jest pisarz, który już od dłuższego czasu nie napisał żadnej książki. Żyje na emigracji wewnętrznej, od czasu do czasu podpisuje jakiś list protestacyjny, który podsuwają mu jego dwaj przyjaciele literaci-opozycjoniści, Hubert i Rysio. Właśnie oni odwiedzają go pewnego ranka, aby zakomunikować mu, że ma wieczorem przed Pałacem Kultury dokonać samospalenia. Moment został wybrany nieprzypadkowo - to dzień wizyty w Warszawie przywódcy Związku Radzieckiego, nazywanego przez narratora carem. A narrator zgadza się, nie protestuje, bo jest mu wszystko jedno. Właściwie, kiedy budzi się tego ranka, już myśli o śmierci.
Oto nadchodzi koniec świata. Oto nadciąga, zbliża się czy raczej przypełza mój własny koniec świata. Koniec mego osobistego świata. Ale zanim mój wszechświat rozpadnie się w gruzy, rozsypie na atomy, eksploduje w próżnię, czeka mnie jeszcze ostatni kilometr mojej Golgoty, ostatnie okrążenie w tym maratonie, ostatnich kilka szczebli w dół albo w górę po drabinie bezsensu.
Bezsens wydaje się być tu słowem kluczem. W tym świecie rozkładającego się komunizmu nic nie ma sensu, bo nie ma nadziei. To świat groteskowy i tak został przez Tadeusza Konwickiego pokazany. Nie jest to moja ulubiona konwencja, co nie znaczy, że nie zdarza mi się sięgać po coś z tego klucza. W tej rzeczywistości, w której wszystko szwankuje - brakuje wody w kranach, psują się instalacje, zawalają się przęsła mostu Poniatowskiego, rozkraczają się tramwaje, właściwie nie wiadomo, jaka jest pora roku ani nawet który rok - w tym potwornie brzydkim świecie nikt już w nic nie wierzy, nic nie jest na poważnie. Partyjni aparatczycy nie wierzą w komunizm, ubecy udają tylko, że są groźni, byle tak myśleli o nich ich przełożeni, chociaż pewnie i im jest wszystko jedno, niegroźni są donosiciele, właściwie można się z nimi zaprzyjaźnić, każdy próbuje uszczknąć coś dla siebie, zgromadzeni na ulicach manifestanci, którzy mają witać gościa, klaszczą bez entuzjazmu, a pod koniec dnia zalegają na ulicach pijani. A i sam gość, car, wydaje się być groteskowy i niepoważny. Władza próbuje jakoś utrzymać tę fasadę, ale kiepsko to wychodzi. Do sali, w której ma się odbyć wykwintne przyjęcie na cześć gościa, wpadają wspólnie członkowie partii, przypadkowi goście pobliskiej restauracji, opozycjoniści i najpierw nieśmiało, a potem jawnie korzystają z tego, co leży na stołach. Kiedy ta dzika horda przetoczy się przez salę, jakoś się ukryje braki. To groteskowa, śmieszna scena. Ale podobnie pokazani są opozycjoniści. Podpisują listy, apele, protesty, ale nic im za to właściwie nie grozi i nie przeszkadza im to, że utrzymują się dzięki wydanym w młodości słusznym książkom, które trafiły na listę lektur szkolnych. Działają zgodnie z zasadą; panu bogu świeczkę, a diabłu ogarek.
Czy pana nie dziwi, że lata lecą, a oni spokojnie, jak chłopi na wiosnę, odwalają te swoje protesty, rezolucje, publikacje, demonstracje. Posiwieli, przytyli, no i co? Reżym także przytył i posiwiał. Kruk krukowi oka nie wykole.
Hubert i Rysio pewnie liczą na to, że akt samospalenia, będzie jakimś przełomem. Ale w tym świecie najprawdopodobniej tak się nie stanie. Czy ktoś w ogóle poza garstką groteskowych opozycjonistów zauważy tę ofiarę? Czy komuś jest potrzebna?
- (...) Wystarczy patrzeć ludziom w oczy i pilnować, czy akceptują. Rób to, czego ludzie chcą.
- Za późno. Będę robić, co zechcę.
- Ty robisz, myśląc, że oni tak chcą, a oni nie chcą.
Nie wiemy, czy samospalenie ostatecznie się dokona. Narrator, który został wybrany na ofiarę, to nie typ bohatera, chociaż próbuje w tym pozbawionym wartości świecie ocalić siebie, żyć w zgodzie z sobą. To on mówi, że będzie robić, co zechce. Ani nie protestuje, ani się nie boi, jeśli ostatecznie się nie spali, to nie z tchórzostwa. Zastanawia się, za co ma właściwie umrzeć i kto jego ofiarę, poza jej pomysłodawcami, zrozumie.
Jeszcze jeden symbol. Wobec wieczności czy wobec idiotów współczesnych? Skomplikowany i nieczytelny gest. (...) Czy to błazenada czy wniebowstąpienie?
Bo większość społeczeństwa jak zwykle się dostosowała.
Milcząca większość śpi w letargu. Urządziła się jakoś, wynalazła ciepłe zakątki, obrosła w kokony względnego dobrobytu. Bakszysze i kubany zhumanizowały nieludzki ustrój. Od najwyższego sekretarza do nocnego stróża wszyscy biorą w łapę i wszyscy kradną. Płyniemy po bezkresnym oceanie usankcjonowanego złodziejstwa.
Może nadzieją w tym bezsensownym świecie mogłaby być miłość, gdyby wcześniej nie została rozmieniona na drobne i gdyby nie było za późno. Wszak narrator w czasie swoich peregrynacji po mieście spotyka Nadieżdę i zakochuje się w niej z wzajemnością. A przynajmniej tak im się obojgu wydaje. W tym świecie przecież nic pewnego i nic wielkiego nie ma. Wszystko jest małe, byle jakie, nad wszystkim cieniem kładzie się rozkład. Dlatego apokalipsa i dlatego mała.
Świat się wyrównał. Nie ma złych i dobrych. Jest wielki, nieszczęsny tłum depczący sobie po nogach. Wyschły, wsiąkły w piasek zapomnienia źródła ożywcze niegdysiejszej moralności. Nie ma skąd czerpać, nie ma tego miejsca, gdzie można się orzeźwić. Nie ma przykładu, nie ma natchnienia. Jest noc. Noc obojętności, noc apatii, noc chaosu.
Czy to właśnie ten rozpadający się świat zainteresował twórców spektaklu? Czy małość i miałkość bohaterów? A może coś jeszcze innego, coś na co ja nie zwróciłam uwagi? Przekonam się wkrótce. Tak czy inaczej cieszę się, że nieoczekiwanie sięgnęłam po "Małą apokalipsę" Tadeusza Konwickiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz