O książce Stasi Budzisz "Welewetka. Jak znikają Kaszuby"
(Wydawnictwo Poznańskie 2023) oczywiście słyszałam, kiedy wyszła, bo była mocno promowana, a jeśli śledzi się na bieżąco, co w wydawniczej trawie piszczy, trudno ominąć szum wokół nowego tytułu. Wtedy jednak nie wstawiłam jej do mojego czytelniczego planu. Jednak jakiś czas temu, sama już nie pamiętam dlaczego, postanowiłam ją przeczytać. Jak znam życie, pewnie długo jeszcze ta nagła zachcianka pozostałaby w sferze planów, a może nawet nigdy by się nie zrealizowała, gdyby nie biblioteka. Doprawdy zapisanie się tam było znakomitym pomysłem.Stasia Budzisz, dziennikarka i reporterka, dotąd zajmowała się Kaukazem i Europą Wschodnią. Kilka lat temu wydała swoją pierwszą reporterską książkę o Gruzji, gdzie przez jakiś czas mieszkała, zdarzało mi się słyszeć ją w radiu w roli komentatorki problemów związanych z obszarem jej zainteresowań. Dlaczego wobec tego zajęła się Kaszubami? Bo sama jest Kaszubką. Ale droga do tej książki wcale nie była prosta, autorka długo wypierała swoją kaszubskość, wstydziła się jej, a studia polonistyczne wybrała dlatego, aby ją definitywnie unicestwić, przynajmniej na poziomie języka. To proces, o którym dzisiaj już się mówi i który dotyczył także innych mniejszości etnicznych czy narodowych mieszkających w Polsce, na przykład białoruskiej. Po prostu w naszym homogenicznym społeczeństwie języki mniejszości długo uważane były za gwarę, a więc za coś gorszego, bo wiejskiego. W szkole wymagano znajomości polskiego, wobec tego bardzo często nawet jeśli naturalnym językiem dla kogoś był na przykład kaszubski czy białoruski, rodzice w trosce o przyszłość dziecka nie pozwalali mu mówić w tym języku i rozmawiali z nim po polsku. Co wobec tego sprawiło, że Stasia Budzisz dziś identyfikuje się jako Kaszubka? Pobyt w Gruzji, a konkretnie w Megrelii. Dla jej mieszkańców jest oczywiste, że są Megrelami. A kiedy pandemia uziemiła ją w Polsce, pojawiły się plany na książkę o rodzinnych Kaszubach. I tak ostatecznie powstała "Welewetka", reportaż o znikających Kaszubach.
Opowieść o swojej ziemi rodzinnej, jej historii i problemach łączy autorka z historią rodziny. I chociaż cała książka jest ciekawa, to przyznam, że właśnie te fragmenty zainteresowały mnie najbardziej. Może między innymi dlatego, że są to opowieści o pradziadkach i dziadkach, sięgają czasów przedwojennych, wojennych i tuż powojennych, a opowiedziane zostały w bardzo interesujący sposób. Nie było łatwo odtworzyć losy rodziny, dogrzebać się prawdy, bo o pewnych faktach milczano ze strachu albo dlatego, że były zbyt bolesne i lepiej o nich nie mówić. To oczywiście dziadek służący w Wehrmachcie czy gwałty na Kaszubkach. Stasia Budzisz opowiada o tym, jakim szokiem dla niej było odkrycie, że jej ukochany dziadek służył w niemieckim wojsku. Tym bardziej, że wyobrażała go sobie jako polskiego patriotę i tak o nim opowiadała, konfabulując o jego życiu zgodnie z modelem polskiego patriotyzmu wtłoczonym jej przez szkołę. Dziś już wiemy, dlaczego Kaszubi, Ślązacy czy Mazurzy służyli w niemieckim wojsku. Rozumiemy ten skomplikowany dziejowy splot. Dziś otwarcie mówi się też o gwałtach popełnianych przez radzieckich żołnierzy, którzy wkraczali na wyzwalane tereny. Nie oszczędzali też Polek, ale szczególnie okrutnie traktowali Kaszubki i Mazurki, bo uważali je za Niemki.
Jak się okazuje, o przedwojennej i wojennej historii Kaszub sporo już wiedziałam, co nie znaczy, że tych partii "Welewetki" nie czytałam z zainteresowaniem. Zawsze warto sobie przypomnieć ulotną wiedzę, a i sporo nowych faktów poznałam. Natomiast zupełnie nie miałam pojęcia o współczesnych problemach Kaszubów. Stasia Budzisz nie lukruje rzeczywistości, otwarcie i z nieukrywaną złością pisze o konfliktach pomiędzy najważniejszymi kaszubskimi organizacjami i działaczami wynikających z tego, jak mają się Kaszubi sytuować względem Polski i polskości. Czy są przede wszystkim Polakami i mają się w Polskę wtapiać, czy stanowią jednak byt odrębny mieszkający w Polsce. Pisze o zaniechaniach względem języka, szkolnictwa, ale chyba najbardziej irytuje ją kaszubskość pielęgnowana na pokaz, jako atrakcja turystyczna, bez głębszego namysłu i znajomości historii. Okazuje się, że kaszubski strój ludowy i kaszubski haft to produkt peerelowskich folklorystów. Został wtedy wymyślony i zaakceptowany przez odpowiedni urząd. Bo czegoś takiego po prostu nie było. Autorka dowiedziała się, że to, jak napisała, wielka ściema, kiedy zaczęła temat zgłębiać. To samo dotyczy zespołów muzycznych, a właściwie instrumentów, na których grają. W tym wypadku mylone są ich funkcje. To z tych powodów pojawił się podtytuł o znikających Kaszubach. Bardzo krytyczna jest też Stasia Budzisz wobec silnej kaszubskiej religijności, która kultywowana bezkrytycznie, bez znajomości kultury i folkloru prowadzi do konfliktów, nieporozumień, a w sferze osobistej do opresji.
Bardzo ciekawa książka. Warto było po nią sięgnąć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz