Anna Bikont "My z Jedwabnego"

Właśnie ukazało się drugie wydanie reportażu Anny Bikont "My z Jedwabnego" (Czarne 2012). Przyznam się, że kiedy książka wyszła po raz pierwszy, jakoś nie zdecydowałam się, aby ją kupić i przeczytać. Owszem sprawa Jedwabnego, o której przecież nie sposób było w tamtym czasie nie usłyszeć, jakoś mnie obeszła, przeraziła, chyba jednak nie aż tak, aby sięgnąć po ten opasły reportaż (prawdę mówiąc, nie miałam pojęcia, że to takie tomisko). Od tej pory jednak wiele się zmieniło i w naszej zbiorowej świadomości, i we mnie. Jak daleko odeszliśmy od czasów, kiedy "Sąsiedzi" Grossa wywołali narodową burzę, uświadamia książka Bikont, która wzięła się właśnie z tamtej awantury. Po raz pierwszy zapragnęłam ją przeczytać, kiedy prawie dwa lata temu obejrzałam "Naszą klasę" Tadeusza Słobodzianka, spektakl warszawskiego Teatru na Woli. Ale wtedy reportaż Bikont był już nie do zdobycia: nakład wyczerpany, na allegro też niedostępna. Potem w powodzi innych lektur jakoś zapomniałam i przestałam szukać, aż tu nieoczekiwanie, chyba zimą, zobaczyłam ją wśród zapowiedzi wydawnictwa Czarne. No i wreszcie zmaterializowała się, kupiłam i od razu przeczytałam. Nietrudno zgadnąć, że nie jest to lektura przyjemna. Tego zresztą świadoma była sama autorka i ci wszyscy bliscy jej znajomi, którym dawała do przeczytania ukończony już maszynopis (oczywiście słowo maszynopis należy traktować metaforycznie). "Kto to przeczyta? Kto w ogóle będzie w stanie to przeczytać?" usłyszała od Marka Edelmana. Nie należy jednak przesadzać. Kto przyjął niełatwą prawdę o tym, co zdarzyło się w Jedwabnem i innych miejscach, kto śledził dyskusję na temat tak zwanej trzeciej fali Holokaustu na ziemiach polskich, kto czytał cokolwiek na temat Zagłady, ten udźwignie książkę Anny Bikont. Oczywiście miłe to nie będzie.

Aby zwierzyć się z tego, co najbardziej poruszyło mnie w czasie lektury, najpierw muszę napisać kilka zdań na temat kompozycji reportażu. Kiedy kupowałam książkę Bikont, byłam przekonana, że jest to reporterska rekonstrukcja tamtych wydarzeń, rozmowy z żyjącymi jeszcze świadkami, może jakieś dokumenty. Oczywiście to wszystko tam znajdziemy. Ale oprócz rozdziałów dotyczących mordu w Jedwabnem i Radziłowie, gdzie kilka dni wcześniej zdarzyło się to samo, są tu monologi Krzysztofa Godlewskiego, byłego burmistrza Jedwabnego, i Leszka Dziedzica, jednego z nielicznych mieszkańców miasteczka, który nie tylko przyjął przykrą prawdę o tamtych zdarzeniach, ale też odważył się współpracować z reporterką przy zbieraniu materiałów do książki, oraz rozmowa z Radosławem Ignatiewem, prokuratorem z białostockiego oddziału IPN-u, który prowadził śledztwo w sprawie jedwabieńskiego mordu. To jednak nie wszystko. Otóż równie ważną częścią książki jest dziennik autorki dokumentujący reporterską pracę nad jej powstawaniem. Zaczyna się 28 sierpnia 2000 roku, kończy 10 lipca 2004. Znajdziemy tam nie tylko zapisy rozmów z ludźmi w jakikolwiek sposób zaangażowanymi w sprawę (słowo zaangażowani rozumiem bardzo szeroko; będą to nie tylko świadkowie czy ci, którzy coś na ten temat wiedzieli, ale także ci, którzy na przykład pomagali do nich dotrzeć, i wielu innych), świadectwo mozolnego zbierania materiałów, detektywistycznej często pracy nad odtwarzaniem zdarzeń (nie należy zapominać, że śledztwo reporterskie toczyło się równolegle z tym ipeenowskim), zapis lektur dotyczących tematu (także bieżącej dyskusji w prasie, co świetnie pokazuje ówczesny stan świadomości dotyczący stosunków polsko-żydowskich; to właśnie te fragmenty uświadamiają, jaką drogę przeszliśmy), ale także refleksje reporterki związane z jej pracą. Są to refleksje bardzo emocjonalne i osobiste, można śmiało powiedzieć, że Anna Bikont jest jedną z bohaterek książki. Przyznam, że ta jej obecność czasem wydawała mi się nadmierna, raził ekshibicjonizm, chociaż rozumiem, dlaczego taki model reportażu wybrała. Była zresztą tego świadoma. Jedna z ostatnich notatek w jej dzienniku, to krytyczne uwagi historyka, Dariusza Stoli, który jej to wytknął.

Początkowo te fragmenty, a przegradzają one kolejne rozdziały, nieco mnie nużyły, wydawały się nieistotne. Szybko jednak zmieniłam zdanie. Bez nich byłby to zupełnie inny reportaż! Bo oprócz warstwy historycznej dotyczącej zbrodni w Jedwabnem i Radziłowie, warstwy starającej się na zimno wskazać społeczne przyczyny, które sprawiły, że była w ogóle możliwa, równie ważna jest warstwa współczesna. I to ona jest tak niezwykle zdumiewająca i bolesna! Wydaje się wręcz nieprawdopodobna, a jednak jest prawdziwa. Czytając o tym, jak mieszkańcy Jedwabnego i okolic zaprzeczają prawdzie, nie chcą zmierzyć  się z przeszłością, zastraszają tych nielicznych, którzy znajdują w sobie odwagę, aby otwarcie mówić o tym, co się zdarzyło, milczą, pozwalając na to, aby prym wodzili ci, którzy zakłamują historię, a robią to wyjątkowo agresywnie i nienawistnie, otwierałam oczy ze zdumienia. Nie mogłam uwierzyć, że ci, którzy w czasie wojny ukrywali ocalałych z pogromu Żydów, dziś wolą się do tego nie przyznawać. Książka Bikont jest przerażającą opowieścią o zamkniętym środowisku (powinnam napisać prowincjonalnym, małomiasteczkowym, ale ważę słowa, aby nikogo nie urazić, wszak prowincja i małe miasteczka są różne), które przez lata skrywa tajemnicę o zbrodni, a kiedy prawda o tym, że sąsiedzi w okrutny sposób wymordowali sąsiadów, wychodzi na jaw, zrobi wszystko, aby jej zaprzeczyć i zniszczyć każdego, kto własne gniazdo ośmieli się kalać. To opowieść o układach i zależnościach, jakie w takim zamkniętym środowisku panują. Łatwo potępić tych wszystkich, którzy myślą podobnie jak Krzysztof Godlewski czy Leszek Dziedzic, ale milczą ze strachu. Trzeba jednak zadać sobie niewygodne pytanie, jak my zachowalibyśmy się na ich miejscu. Czy starczyłoby nam odwagi, aby głośno mówić o prawdzie, aby wziąć udział w obchodach upamiętniających tragedię, aby sprzątać żydowski kirkut, aby zapalać świeczki czy kłaść kamyki na mogiłach. Jednym słowem, aby stanąć samemu przeciwko wszystkim i żyć dalej w tym środowisku. Tym bardziej podziwiam Godlewskiego, Dziedzica, Jana i Pelagię Cytrynowiczów czy Jana Skrodzkiego. Ten ostatni co prawda w Jedwabnem nie mieszka, ale stamtąd się wywodzi i miał odwagę zmierzyć się z okrutną prawdą, że jego ojciec brał udział w zbrodni. Potem wytrwale pomagał Annie Bikont docierać do świadków tamtych zdarzeń. Dwaj pierwsi, Godlewski i Dziedzic, zapłacili za swoją odwagę wysoką cenę: nie mogąc poradzić sobie z ostracyzmem środowiska, wybrali emigrację. Kiedy czyta się to wszystko, przestaje dziwić, że Antonina Wyrzykowska, która wraz z mężem przechowała siedmioro ocalałych z zagłady Żydów, niechętnie wraca do tamtych zdarzeń, że Marianna Ramotowska (czyli Rachela Finkelsztejn, którą ocalił Stanisław Ramotowski, jej przyszły mąż) jak ognia unika rozmów o przeszłości, podobnie reaguje Helena Chrzanowska, która również przetrwała między innymi dlatego, że została ochrzczona. Trudno uwierzyć, ale te kobiety do końca swojego życia nosiły w sobie strach. Strach, że zostaną rozpoznane i skrzywdzone. Nieważne, że, jak mówi przywoływany już przeze mnie historyk Dariusz Stola, ich lęki to "teatr wyobraźni", dla nich były to lęki prawdziwe. Trauma czasów wojny i tuż powojennych (to osobny niezwykle ciekawy i równie przerażający temat książki) zaważyła na ich życiu.

Wiem, że zaledwie zasygnalizowałam tylko niektóre problemy, których dotyka reportaż Anny Bikont. Nie sposób napisać o wszystkim: o przyczynach, o sprawcach, którzy byli często jednocześnie mordercami i bohaterami podziemia, o niechlubnej roli kościoła, o tym, dlaczego właśnie na tamtych terenach doszło do tylu pogromów (Jedwabne i Radziłów to niestety nie jedyne miejscowości), o okrucieństwie samej zbrodni (trudno przebrnąć przez te opisy, chociaż trzeba przyznać, że autorka nie epatuje nimi nadmiernie), o czasach tuż powojennych, o tych, którzy zginęli i tych, którzy ratowali. A to przecież nie wszystko. Dlatego na koniec wymienię trzy rozdziały, które zrobiły na mnie największe wrażenie. Kolejność taka jak w książce.

Niezwykła, nieprawdopodobna opowieść ocalonego z pogromu Awigdora Kochawa o tym, jak potem udając goja, ocalił swoje życie. Gotowy materiał na przygodowy, wyciskający łzy film.

Monolog byłego już burmistrza Jedwabnego, który dzięki swojej odwadze i determinacji doprowadził do upamiętnienia zamordowanych i zorganizowania pierwszych obchodów rocznicy zbrodni. Jest to świadectwo człowieka, który początkowo nie interesował się przeszłością, nie chciał przyjąć prawdy o zbrodni, zachowywał się kunktatorsko, aż wreszcie znalazł w sobie siłę, aby w imię prawdy stanąć niczym samotny szeryf przeciwko wszystkim. Świadectwo niezwykłej przemiany.

Wreszcie rozdział o Antoninie Wyrzykowskiej, która ukrywała u siebie siedmioro Żydów. Jest to jednocześnie opowieść o tych, którzy się ukrywali. Historia, która swoją grozą przypomina tę opowiedzianą przez Agnieszkę Holland w jej ostatnim filmie "W ciemności". Tu jest to ciemność i obrzydliwość dwóch zmyślnie skonstruowanych ziemianek.

"Misiaczek". Duński film, który warto zobaczyć.

Lubię kino z Danii, dlatego wybrałam się na "Misiaczka". Niby nie jest to nic wielkiego, ale film pozostaje w pamięci. Być może z powodu charakterystycznego dla duńskiego kina chłodnego dystansu i ascezy, które sprawiają, że opowieści o zwyczajnych sprawach i ludziach nabierają wagi. Na pewno za sprawą głównego bohatera, ogromnego, umięśnionego kulturysty Dennisa, którego postura kontrastuje z wrażliwą i nieśmiałą duszą. Nie ma w nim cienia agresji, jest łagodność i nieporadność w kontaktach z kobietami. Tylko w czasie w czasie treningu na siłowni, prężąc przed lustrem swoje mięśnie, czuje się pewnie i swobodnie. Ale i to jest raczej sympatyczne niż odpychające. Ten bohater przyciąga uwagę, nie sposób go nie polubić i nie kibicować jego poczynaniom. Mimo umięśnionych bicepsów i ogromnego tatuażu na jednym z nich budzi czułość.

Dennis marzy o miłości, ale na drodze do spełnienia pragnień stoi nie tylko jego charakter, także nadopiekuńcza i zaborcza matka, która nie wyobraża sobie, że syn mógłby wyprowadzić się z domu. Samo życie. Po jakimś czasie film staje się dość przewidywalny (poza zakończeniem: tu na dwoje babka mogła wróżyć), ale tym razem jakoś mi to nie przeszkadzało. Z przyjemnością wpatrywałam się w twarze bohaterów. Spojrzenie, skrzywienie ust, drgnięcie powieki, jakiś gest więcej mówią o tym, co czują, niż ich słowa, których zresztą nie pada zbyt wiele. Naprawdę wolę takie kino od wydumanej "Siostry twojej siostry" czy nazbyt wyrafinowanych "Akacji", które niby traktują o podobnym problemie, ale robią to w sposób nadużywający cierpliwości widza. I jeszcze jedno porównanie, a może raczej skojarzenie. "Misiaczek" dość nieoczekiwanie pokazuje, niejako przy okazji, ten sam problem, który porusza w swoim filmie "Raj: miłość" Seidl, ale robi to oczywiście w sposób nie tak radykalny i bolesny.

"Raj:miłość"

To film z gatunku takich, które ogląda się bardzo boleśnie. Poruszają tak bardzo, że wywołują psychiczny dyskomfort, niesmak, a nawet obrzydzenie. Ale po to są. Mają wyrwać widza z błogiego stanu zadowolenia, wstrząsnąć, zaszokować, pobudzić do myślenia. Z góry wiedziałam, na co się wybieram w piątkowe popołudnie. Nie jest to film na weekend, jak powiedział mój znajomy. Pewnie nie, ale ja dawno przestałam kierować się taką kategorią. Poszłam i było tak, jak się spodziewałam. Wyszłam zmaltretowana, ale poruszona. Mam jedno zastrzeżenie: film mógłby być trochę krótszy. W tym wypadku pół godziny mniej, wyszłoby na dobre. Po pewnym czasie zaczyna nużyć powtarzalnością, a że niektóre sceny stawiają widza przed dużym wyzwaniem, są na granicy wytrzymałości, tym bardziej przydałyby mu się nożyczki. Nieświadomym, o czym mowa, spieszę wyjaśnić, że najnowszy film austriackiego reżysera Ulricha Seidla "Raj:miłość" to opowieść o pięćdziesięcioletniej Teresie i takich jak ona kobietach, które spędzają urlop w jednym z nadmorskich ośrodków w Kenii, szukając tam erotycznych wrażeń. Film jest pierwszą częścią trylogii, druga, "Raj:wiara", właśnie otrzymała nagrodę specjalną na świeżo zakończonym festiwalu w Wenecji. Tyle dla wszystkich, reszta dla tych, którzy przez obraz Seidla przebrnęli.

Najczęściej jest tak, że reżyser stawiając swego bohatera w ogniu krytyki, daje mu jednak jakąś szansę, pozwala przynajmniej trochę polubić, doszukać się chociażby cienia usprawiedliwienia dla jego postępowania. U Seidla jest inaczej: on nie ma litości dla nikogo. Podobno taki jest zawsze dla swoich postaci, jak przeczytałam w tekście Pawła T.Felisa poświęconym jego twórczości, który ukazał się w Dużym Formacie. Cóż, muszę uwierzyć na słowo, bo dotąd nie widziałam żadnego filmu austriackiego reżysera. Tym samym staje on w szeregu austriackich artystów bezlitośnie chłoszczących swoich rodaków (Jelinek, Bernhard, Haneke, Erica Fischer). 

Naprawdę trudno poczuć sympatię do Teresy. Zaniedbana, gderająca, wychowała córkę na bezmyślnego potwora, który spędza wolny czas, siedząc w butach na rozbebeszonym łóżku, a jej jedyną aktywnością jest słuchanie muzyki i komórka. Nie oszukujmy się, skądś się taka wzięła. Samo gderanie rozwoju i wychowania nie załatwi. Ten od początku przykry obraz pogłębia jeszcze otoczenie: nijakie, odpychające mieszkanie. Pokaż mi swój dom, a powiem ci, kim jesteś, chciałoby się powiedzieć. Kim jest Teresa? Rozwiedzioną kobietą samotnie wychowującą córkę. Do bólu przeciętną, taką bez właściwości. Reżyser nie oszczędzi jej niczego. Pokaże starzejące się, zaniedbane ociekające tłuszczem ciało i żałosne marzenia. O czym marzy Teresa? O miłości w raju, w turystycznym raju: Kenii. A jeśli miłości dostać nie może, to przynajmniej sięgnie po seks. I za namową swojej jeszcze bardziej odrażającej przyjaciółki, o wyglądzie i zachowaniu wiedźmy, sięga. Przyjaciółka jest już doświadczona w takich sekswczasach. Teresa, początkowo onieśmielona, zazdrości jej erotycznych przygód. Nie wiem, co sobie wyobrażała, ale jej pierwsze doświadczenie jest odpychające, wręcz traumatyczne. Myślałam, że zrażona da sobie spokój. Ale gdzież tam, brnie dalej, okupując chwilowe zaspokojenie zmysłów coraz większym upokorzeniem. Jakby schodziła w coraz niższe kręgi piekielne. Jeden kochanek ma żonę i dziecko, każdy chce wyłudzić pieniądze, jak najwięcej pieniędzy od naiwnej, żądnej seksu, białej kobiety. Czy naprawdę Teresa jest aż tak głupia, aby uwierzyć, że młodzi, smukli Kenijczycy idą z nią do łóżka z jakiegokolwiek innego powodu poza finansowym? Przecież zdaje sobie sprawę z mankamentów swojej urody. Ale nie ustaje w swoich łowach, tak jak nie ustają w swoich czarni młodzieńcy. Obie strony chcą ubić interes za wszelką cenę, nawet za cenę upokorzenia. Film kończy się symboliczną sceną: ona po raz kolejny przemierza plażę w poszukiwaniu zdobyczy, oni prężą przed nią swe zgrabne ciała w akrobatycznych figurach. Ktoś może powiedzieć, że Teresa jest samotna i dlatego tak głupio rzuca się w wir żałosnych, erotycznych przygód. Ja jednak nie potrafię jej współczuć. Ma przecież córkę i siostrę. W końcu wartość kobiety nie zależy od tego, czy jest z jakimś facetem. Niechże coś ze sobą i swoim życiem zrobi!

Ale nie tylko dlatego Teresa i jej koleżanki budzą odrazę. Może jeszcze gorsze jest to, jak traktują tubylców, pracowników tego turystycznego raju: z góry, z pogardą. Naśmiewają się z nich, obmawiają, korzystając z tego, że nie znają niemieckiego. Niczym białe panie, potomkinie białych kolonizatorów. Co im daje do tego prawo? W czym są od nich lepsze? Bo przyjechały z bogatego świata, bogatej Europy, bogatej Austrii? Jaka ich zasługa, że się tam urodziły?

Ale Seidl nie oszczędza nikogo. Z równym okrucieństwem pokazuje miejscowych. Wyrachowanych, sprzedających swoje ciała za pieniądze młodych Kenijczyków, którzy są gotowi wymyślić każdą historyjkę, aby wzruszyć naiwną, białą kobietę tęskniącą za czarnym Adonisem. Białych traktują jak worek bez dna. Nie tylko oni, nie tylko ci młodzi mężczyźni. Taka jest nauczycielka w szkole: bez żenady wyciąga rękę po datek i domaga się więcej. Kiedy dostanie za mało, sztuczny uśmiech zniknie z jej twarzy, natychmiast stanie się opryskliwa i niemiła. Taka jest żona Mungu, która godzi się na to, aby dla pieniędzy sypiał z białymi kobietami. Gotowa jest udawać biedną siostrę, zmyślać historyjki o dziecku w szpitalu, aby tylko wyłudzić więcej. I ona gardzi białą, grubą, naiwną kobietą. Właściwie jedyna postać, która ocala swoją godność, to nieśmiały Yusuf, barman, który odmawia spełnienia erotycznego żądania Teresy.

I biali, i czarni uczestniczą w tej upokarzającej grze, gardząc sobą wzajemnie. Kto temu winien? Seidl tym się nie zajmuje, ale odpowiedź jest chyba oczywista. To my, biali, deprawujemy czarnych, jakby prawo do tego dawała nam nasza niechlubna, kolonizatorska przeszłość i dzisiejsze pieniądze.

Kenijski raj wcale nie jest rajem. Piekło czynią z niego ludzie. Poza tym oparty jest na z gruntu fałszywych założeniach. To raj sztuczny, udawany, stworzony na potrzeby białych turystów. Enklawa w ściśle zakreślonych granicach. Bo czy można czuć się beztrosko w strzeżonym ośrodku, leżąc na jednym z setek leżaków równo ustawionych w rzędzie, wzdłuż którego przechadza się strażnik z karabinem? Albo na plaży przegrodzonej sznurem, za którym stoją cierpliwie młodzi Kenijczycy, czyhając na naiwne turystki, które ośmielą się przekroczyć granicę? Co to za plaża, po której nie można swobodnie chodzić? Tylko w kadrze zdjęcia umieszczonego w katalogu biura turystycznego na pewno nie widać, że to wszystko ułuda, nieprawdziwy sielski obrazek. Bo nie ma na nim tego strażnika, tej liny i tych żałosnych młodych mężczyzn. Wszystko tu jest groteskowe i na pokaz. Pilot, który uczy turystów-nowicjuszy kilku podstawowych zwrotów w suahili, szpaler utworzony z obsługi witającej przybyszów z Europy, czarne kobiety śpiewające powitalną pieśń, występy muzycznego zespołu, idiotyczne zabawy dla znudzonych turystek. Sztuczne uśmiechy czarnych i białych. Jedni i drudzy biorą udział w groteskowym przedstawieniu, a naprawdę  gardzą sobą. Być może strażnik najchętniej wycelowałby swój karabin w białych turystów wylegujących się na leżakach pod palmami.

Bardzo mocny film, bardzo niewygodny dla nas widzów, pokazujący kawał realnego problemu. Równie dobrze jego akcja mogłaby się toczyć w innym turystycznym raju, na przykład w Tajlandii, a jego bohaterami mogliby być pięćdziesięcioletni, brzuchaci mężczyźni.

A teraz czekam na dwie kolejne części filmowej trylogii Seidla ze świadomością, że znowu zostanę niemiłosiernie schłostana.

"Siostra twojej siostry"

Przyznaję, skusiły mnie zwiastuny. Z ekranu biła uroda. Uroda miejsc, wnętrz, przyrody i ludzi. Pomyślałam: jeśli będzie miał dobre recenzje, pójdę. No i miał. Paweł Mossakowski, którego gust filmowy często podzielam, dał mu cztery gwiazdki, więc poszłam. Początkowo było nieźle. W końcu cudów się nie spodziewałam. Ładne, sympatyczne, młode kobiety, dwie siostry, nieco misiowaty, ale równie sympatyczny, młody mężczyzna, przyjaciel jednej z nich. Dużo gadania, bo wszyscy po przejściach i z przeszłością. Piękne okoliczności przyrody: jakaś wyspa, na niej oddalony od ludzkich siedzib letni dom położony niezwykle malowniczo, morze, no jednym słowem widoki jak z pocztówki. I nagle klops. Konflikt pomiędzy tą trójką jest kompletnie niewiarygodny. A oni cierpią, snują się po ekranie, robią zrozpaczone miny. Dlaczego? O co te kwasy? Wszystko wykreowane. Ale nie obawiaj się, czytelniku tej notki, przecież to film amerykański, co z tego, że, jak czytam w zapowiedzi dystrybutora, niezależny, i tak wiadomo, jak się skończy. Na szczęście, i to trzeba zapisać na plus, reżyserka nie stawia kropki nad i, zostawia widzów w niepewności. Po raz kolejny dałam się nabrać na niezależne kino amerykańskie. Banalna ta niezależność. Tyle złośliwości. A w drugiej części, która tym razem będzie bardzo krótka, konkrety dla tych, którzy tak jak ja na film się skusili.

Napiszę dziś w krótkich, żołnierskich słowach, przejdę od razu do sedna. Otóż pretensje Iris do siostry o to, że przespała się z Jackiem, wydają mi się kompletnie wydumane, podobnie jego wyrzuty sumienia. Przecież tych dwoje łączyła tylko przyjacielska relacja. Żadne z nich nie wiedziało, co czuje drugie. Byli ludźmi wolnymi, dorosłymi. O tym, że Iris jest w Jacku zakochana, Hannah dowiedziała się, kiedy było już po wszystkim.

Znacznie ciekawszy wydał mi się drugi wątek: wykorzystanie niczego nieświadomego Jacka jako dawcy spermy. W dodatku Hannah zrobiła to wyjątkowo perfidnie. Gdyby reżyserka podążyła tym tropem, film mógłby rozwinąć się w interesującym kierunku. Mógłby postawić ważne, moralne pytania. Niestety, wszystko kręci się wokół sztucznie, moim zdaniem, wykreowanego konfliktu. Kiedy Jack wyjechał, pomyślałam, że przynajmniej nie będzie happy endu. Ale gdy tylko zobaczyłam go z furią przemierzającego wyspę na rowerze, zrozumiałam, że stanie się jeszcze gorzej. No i miałam rację. Ta cukierkowa zgoda, ta samokrytyka Jacka zakończona obietnicą przemiany i wydoroślenia: wzięcia na siebie ojcowskich obowiązków i zaangażowania w związek z Iris...! I tak powstał film o niczym. Niby o trzydziestolatkach żyjących bez zobowiązań, którzy nagle zostają zmuszeni do poważnego zaangażowania się w życie, tak naprawdę pretensjonalny gniot w lekkiej, komediowej tonacji. Całe szczęście, że reżyserka zostawia widzów w niepewności. Nigdy nie dowiemy się, jakiego koloru kreseczka pojawiła się na ciążowym teście. Nie zniosłabym wybuchu radości tej trójki czekającej w napięciu. To byłby o krok za daleko. Ten brak ostatecznego rozstrzygnięcia nie ratuje jednak filmu. Nie pomogli mili aktorzy o ładnych, sympatycznych buziach, nie pomogły pocztówkowe plenery, nie pomógł dom na odludziu, nie pomogły zachody słońca nad dzikim morzem, ani chmury gnane po niebie, ani dziki las. To za mało na dobry film, jeśli całość zbudowana jest na fałszywych przesłankach.

Ludmiła Pietruszewska "Jest noc"

Po raz kolejny ostatnio sięgnęłam po literaturę rosyjską, tym razem przeczytałam "Jest noc" Ludmiły Pietruszewskiej (Czarne 2012; przełożył Jerzy Czech), powieść (właściwie mini-powieść) bardzo chwaloną. Już w trakcie lektury skojarzyła mi się z niedawno przeczytaną "Drogą do nieba" Erici Fischer (pisałam). Jest w tych powieściach pewne podobieństwo, chociaż pokazują świat z odmiennej perspektywy. Obie są, między innymi, portretami toksycznych rodzin. Książka niemieckiej pisarki to opowieść córki o jej, nie waham się tego stwierdzenia, nienawiści do matki. Powieść Pietruszewskiej to z kolei monolog matki nie pozostawiającej suchej nitki na córce. Oglądamy świat jej oczami, tylko kilka razy do głosu dochodzi córka, a to za sprawą jej tajnego dziennika odnalezionego i przeczytanego przez matkę. Już tylko ten fakt sporo mówi o stosunkach obu kobiet.

Nie jest to powieść przyjemna, mimo że czyta się ją jednym tchem. Świat, do którego zaglądamy za sprawą Anny, starzejącej się poetki, jest potworny. Narratorka to zgorzkniała, nieszczęśliwa kobieta, nienawidząca właściwie wszystkich poza najstarszym wnukiem, Timkiem, który z nią mieszka, i synem Andriuszą. Jej monolog to wyrzekanie na ludzi, a szczególnym obiektem ataku jest córka, Alona. Na ile matka ma rację, krytykując bezlitośnie dorosłą córkę? Fragmenty dziennika, o których wspomniałam, nie dają jednoznacznej odpowiedzi. Czy Alona jest rzeczywiście taką straszną córką i matką dla swoich dzieci, czy też jest młodą, naiwną, pogubioną kobietą, która plącze się w fatalne relacje z mężczyznami, a potem nie potrafi poradzić sobie z konsekwencjami? A może tak łatwo pakuje się w kłopoty, bo za wszelką cenę chce uciec od toksycznej matki, u której nie znajduje żadnego wsparcia? Wcale by mnie to nie zdziwiło. Anna nie jest osobą, którą można polubić. Jej komentarze są złośliwe i prostackie, nie przebiera w słowach. Bękartka, to o wnuczce, młodszej siostrze ukochanego Timka, której nie chce znać. Podlec, to o zięciu, którym gardzi. Taki język, prymitywne komentarze, jad, którym ocieka jej monolog, nienawiść i pogarda, z jakimi traktuje większość ludzi, tym bardziej szokują, że Anna jest poetką. (Teraz, kiedy piszę te słowa, nagle doszłam do wniosku, że uległam stereotypowi, bo przecież bycie poetą wcale nie musi oznaczać szlachetności, subtelności i innych zalet.) Inaczej narratorka traktuje syna, Andriuszę. Jest gotowa wybaczyć mu wiele, zrozumieć i usprawiedliwić, a winę za jego nieudane życie zrzucić na innych. To on i wnuk Timek są osobami, które kocha, o które drży, dla których jest gotowa zrobić wiele. To ich życiem żyje. Siebie już dawno przekreśliła.

Pisałam, że Anny nie potrafiłam polubić. Nie sposób jej jednak nie współczuć. Nie sposób nie litować się nad jej nieudanym życiem. Anna to starzejąca się, samotna kobieta. Nawet osoby, które obdarza uczuciem, dla których gotowa jest na wiele, nie potrafią tej miłości odwzajemnić. Wszystko w jej losie jest katastrofą: nieudane życie córki i syna, nieudane życie osobiste, chora matka, jej wyrzut sumienia, wreszcie chyba nieudana kariera poetycka. Wprawdzie Anna nazywa siebie poetką i rzeczywiście od czasu do czasu jako poetka jeździ na spotkania z czytelnikami, ale obraz tych spotkań jest nader żałosny. Najprawdopodobniej i na tym polu poniosła fiasko, trudno jednak rozstrzygnąć dlaczego. Czy pisze marne wiersze, czy po prostu jest niedoceniana? Ale to jeszcze nie wszystko. Na nieudane życie rodzinne i zawodowe nakładają się potworne warunki materialne. Ciasne mieszkanie, które przez większość życia dzieliła z matką i dziećmi, potem jeszcze z zięciem i wnukiem. Finansowa mizeria, właściwie nędza. Bardzo często i ona, i Timek są po prostu głodni. Najbardziej boli ją fakt, że nie potrafi zapewnić odpowiednich warunków wnukowi. Jest gotowa na każde upokorzenie, byle nakarmić głodne dziecko. Jej podchody, aby to zrobić, z jednej strony irytują, z drugiej budzą litość i współczucie.

Ale powieść Ludmiły Pietruszewskiej nie opowiada tylko o nieudanym życiu poetki Anny. Po zakończeniu lektury pozostaje w pamięci potworny obraz świata, w jakim żyje narratorka, jej rodzina i ludzie, o których wspomina. To nie tylko fatalne warunki materialne, ale przede wszystkim wszechogarniający chaos w relacjach międzyludzkich. Nic w życiu tych ludzi nie jest stałe i uporządkowane. Związki damsko-męskie są przypadkowe, płytkie i tymczasowe. Nietrwałe, nieudane małżeństwa, chwilowe romanse z żonatymi mężczyznami, którzy cynicznie wykorzystują swoje kochanki. Ludzie łączą się na moment chyba tylko po to, aby się wzajemnie ranić. Wszystko jest w nieustannym ruchu, wszystko się rozpada. Nikt tu nie ma moralnych dylematów, wyrzutów sumienia, nawet cierpienie jest nie dość tragiczne. Owocem tych związków są dzieci z góry naznaczone nieszczęściem, skazane na życie w podobnym chaosie.

Biedni ludzie, chciałoby się powiedzieć. Trudno ich polubić, nie sposób im nie współczuć.

"Zakochani w Rzymie" i "Akacje"

Krótko o dwóch filmach, bo rozpisywać się nie bardzo jest o czym. Na początek o najnowszym Woodym Allenie. To już trzeci albo czwarty obraz mojego ulubionego reżysera, od kiedy prowadzę te zapiski filmowo-literackie albo literacko-filmowe. Od paru lat już, niestety, niczego specjalnego nie spodziewam się po kolejnych produkcjach Allena. Odkąd przeniósł się ze swoją pracą do Europy, kręci raz lepiej raz gorzej, ale to już nie to, co dawniej. Kiedy kilka lat temu wrócił do Nowego Jorku, aby wyreżyserować na podstawie starego scenariusza "Co nas kręci, co nas podnieca", natychmiast odzyskał formę, czemu dałam wyraz na tych łamach. A "Zakochani w Rzymie"? Z przyjemnością informuję, że ja mile się rozczarowałam. Spodziewałam się wszystkiego najgorszego, a tu niespodzianka. Nie, nie jest to ani nic wielkiego, ani tym bardziej arcydzieło, ale przyjemna komedia w czarujących rzymskich okolicznościach. Naprawdę zabawna. Jakaż odmiana po nijakim i nudnym "O północy w Paryżu". Trochę dowcipnych, ironicznych dialogów tak charakterystycznych dla Allena (niektóre wygłasza sam, jako że po raz pierwszy od kilku lat znalazł rolę dla siebie), trochę zabawnych, komediowych nieporozumień napędzających cztery równolegle prowadzone opowieści, parę niezbyt odkrywczych rozważań o blaskach i cieniach bycia celebrytą. No i jedna z jego ulubionych aktorek, Judy Davis na dokładkę. Na miły wieczór w kinie wystarczy. Lojalnie jednak informuję, że wśród moich znajomych zdania są podzielone.

Tyle o Allenie, a teraz o argentyńsko-hiszpańskich "Akacjach" nagrodzonych za debiut w Cannes w 2011 roku. Zwabiły mnie na ten film ta i inne nagrody, także cztery gwiazdki w Co Jest Grane przyznane przez Pawła T.Felisa. Dlaczego ocenił "Akacje" dość wysoko, dowiem się, kiedy przeczytam jego recenzję po opublikowaniu mojej notki. Napiszę krótko: ja się rozczarowałam. Parę refleksji o tym, jak po początkowym zniecierpliwieniu i niechęci rodzi się więź pomiędzy dwojgiem samotnych po przejściach i z przeszłością, nie zawsze wystarcza. Trzeba mieć sporą cierpliwość, aby obserwować nicniedzianie się, które do niczego odkrywczego nie prowadzi. Właściwie jesteśmy w stanie prawie od początku przewidzieć, jak potoczy się opowieść o Rubenie, kierowcy tira, i Jacincie, samotnej matce pięciomiesięcznej córeczki. Przyjemność płynie jedynie ze śledzenia aktorów, którzy powściągliwie: spojrzeniem, miną, gestem pokazują, co gotuje się w ich bohaterach. No i może jeszcze z dość nieoczekiwanego rozwiązania: kto z tej dwójki tak naprawdę jest nieszczęśliwy i samotny (jedyne zaskoczenie). To pyszna scena. Nudzić się nie nudziłam, ale poczułam się nieco wystrychnięta na dudka. O takich filmach niektórzy powiadają: festiwalowy albo dla krytyków. Czasem lubię takie kino, tym razem nie kupuję.

"Portret o zmierzchu". Przygnębiający rosyjski film.

Z tygodniowym opóźnieniem wybrałam się na "Portret o zmierzchu", filmowy debiut Angeliny Nikonovej, kilkakrotnie nagrodzony, między innymi na 27 Międzynarodowym Warszawskim Festiwalu Filmowym. To historia rozczarowanej życiem Mariny, która pozornie wiedzie szczęśliwe życie. Ma męża, wyremontowane mieszkanie, dobrą pracę, przyjaciół. Ale film jest również przygnębiającym portretem rosyjskiego społeczeństwa. Ja obejrzałam "Portret o zmierzchu" ze sporym zainteresowaniem. Przede wszystkim dlatego, że przemyślenia głównej bohaterki, związane z doświadczeniami wyniesionymi z pracy, bliskie są moim refleksjom i temu, czego ostatnio byłam świadkiem. Drugim atutem jest sama Marina, a właściwie grająca ją aktorka, Olga Dykhovichnaya, przyciągająca uwagę smutną, ale jakoś intrygującą twarzą o dużych oczach. Trzecim melancholijny nastrój. Ale mam też zastrzeżenia. Trochę drażni mnie seria nieprawdopodobnych zdarzeń, na których oparta jest druga część filmu. Wybór, jakiego dokonuje Marina, jest możliwy w kinie lub w literaturze, w prawdziwym życiu tak ta historia raczej by się nie potoczyła. Jednak mimo zastrzeżeń polecam, ostrzegając jednocześnie, że to historia niewesoła, a świat pokazany na ekranie jest przygnębiający i zwyczajnie brzydki. Więcej konkretnych uwag i rozważań jak zwykle w drugiej części przeznaczonej dla tych, którzy film widzieli.

Marina jest, jak sądzę, psychologiem, pracuje w jakimś ośrodku pomocy społecznej, zajmuje się krzywdzonymi i zaniedbywanymi przez rodziców dziećmi. Chce pomagać, ale jednocześnie wykonuje to zajęcie już na tyle długo, że zdążyła zwątpić w efekty swojej pracy. Stale styka się z biurokratycznymi barierami, znieczulicą policji i urzędników. W swoich zmaganiach jest bardzo samotna. Kolejnym obciążeniem jest konieczność rozstrzygnięcia wątpliwości, kto mówi prawdę: dziecko czy rodzice? Bo krzywdzić, jak się okaże, potrafią też sprytne, rozwydrzone nastolatki. Ale najbardziej przygnębia ją chyba doraźność udzielanej pomocy, nie wierzy w jej długofalowe skutki. Co stanie się z tymi dziećmi, kiedy dorosną? Ilu z nich wyjdzie na prostą i założy szczęśliwe, normalne rodziny? (Co znaczy szczęśliwa, normalna rodzina?, mogłaby zapytać główna bohaterka.) Większość pewnie skazana jest na powielanie błędów swoich rodziców. Los sprawi, że Marina spotka takich ludzi. Myślę tu o policjancie Andrieju i jego bracie. To wyjątkowo odrażające typy. Wiecznie zapijaczony, bezkarny skorumpowany, zwyrodniały policjant wykorzystujący swoją władzę, gwałciciel, wyzuty z wszelkich uczuć, i jego zaćpany brat, który całe dnie spędza w domu na nicnierobieniu. Obaj mieszkają w brudnym, potwornie zaniedbanym i zagraconym mieszkaniu znajdującym się w równie przygnębiającym, obrzydliwym bloku. Podobne otoczenie pokazywał w swojej "Elenie" Zwiagincew. Wtedy zastanawiałam się, ile w tym obrazie przerysowania, a ile prawdy. Teraz już wiem, że portret rosyjskich blokowisk, które upodobali sobie reżyserzy, jest chyba niestety prawdziwy. Po tej dygresji wracam do Andrieja i jego brata. Dlaczego są tacy? Kiedy Marina pozna ich historię, zrozumie. Wychowywani bez ojca i matki, przez dziadka stosującego wojskowy dryl, niestroniącego od przemocy fizycznej, nieokazującego uczuć wyrośli na moralne potwory. Andrieja najprawdopodobniej spotkała jeszcze jedna katastrofa: porzuciła go żona. Czy dlatego, że nie potrafi kochać? A może obsesyjnie wzdraga się przed miłością, bo przeżył zawód? Kiedy na niego patrzę, wątpię, czy kiedykolwiek zdolny był do jakichkolwiek uczuć. I w tym miejscu chyba popełniam błąd. Bo chociaż nie potrafię polubić ani Andrieja, ani jego brata, to jednak ich portrety nie są jednoznaczne. Ten pierwszy opiekuje się zdziecinniałym dziadkiem, potrafi też w końcu okazać zainteresowanie Marinie, przygląda się jej wnikliwie, zaczyna go intrygować, zauważa w niej dziwną, nieszczęśliwą kobietę. Ten drugi w chwili, kiedy nie jest zaćpany, umie prowadzić sensowną rozmowę. To on zlituje się nad nieprzytomną Mariną i nie pozwoli starszemu bratu jej wyrzucić. Ani postacie, ani zdarzenia nie są w tym filmie jednoznaczne. Nic nie daje się prosto wytłumaczyć. Wszystko jest nieostre, nieoczywiste. Stąd pewnie tytuł filmu: "Portret o zmierzchu". Nie można zrobić takiego portretu, jeśli nie ma się specjalnej funkcji w aparacie, bo światło jest wtedy nieostre, wzrok nam się przytępia, ciężko dostrzec szczegóły, trudno o prawdę. Taki świat pokazuje reżyserka.

Niejednoznaczna jest też Marina i wybory, jakich dokonuje. W chwili szczerości ostro ocenia swojego męża i przyjaciół, ale jednocześnie sama też nie jest postacią kryształową. I ona ma romans z żonatym kolegą  męża, do czego zresztą się przyznaje, kiedy wygarnia błędy przyjaciołom. Ale jeszcze trudniejsza do zrozumienia jest jej relacja z Andriejem. Początkowo, gdy rozpoznaje w nim jednego ze swoich gwałcicieli, chce się na nim zemścić, potem ulega jakiejś masochistycznej fascynacji. Co ją do niego przyciąga? Ostry seks, jakiego nie dostaje ani od męża, ani od kochanka? Dostrzega w nim dorosłego, jakim staną się w przyszłości dzieci, którym próbuje pomóc? Czy wypowiadane z masochistycznym uporem słowa kocham cię to eksperyment? próba uczuciowego rozbudzenia Andrieja? A może prawda? To ostatnie wydaje mi się najmniej prawdopodobne. W jej skłonności do niego dostrzegam raczej erotyczną namiętność, niż poryw uczucia. Nie jest też Marina ofiarą. Z pełną świadomością finguje swój wyjazd do matki po to, aby spędzić ten czas z Andriejem. I teraz właśnie następuje właściwy moment, aby zacząć się czepiać.

Nie, wcale nie uważam, że relacja Mariny i Andrieja jest niemożliwa. Człowiek zdolny jest do najrozmaitszych wolt, dokonuje mnóstwa nieracjonalnych, nierozsądnych wyborów, niedających się w żaden sposób wytłumaczyć rozumowo, kieruje się przy tym swoimi popędami. Dusza ludzka, że wyrażę się tak górnolotnie, skrywa najrozmaitsze wstydliwe pragnienia i tajemnice. To wszystko mnie nie dziwi. Chodzi  mi raczej o nieprawdopodobieństwo pewnych zdarzeń dających początek temu dziwnemu związkowi. Taka jest scena w windzie, kiedy Marina, która pragnie się zemścić, nagle z własnej woli zaczyna uprawiać seks ze swoim prześladowcą. Taka jest scena, kiedy z walizką czeka na Andrieja pod jego domem, aby się do niego wprowadzić na jakiś czas. Jednym słowem nie razi mnie to, że się spotkali, ale sposób, w jaki to spotkanie w filmie zostało zaaranżowane. Podobnie nieprawdopodobny wydał mi się ciąg zdarzeń, który doprowadził do gwałtu. Czy rzeczywiście w żaden sposób nie mogła wezwać taksówki? Przecież początkowo miała ze sobą komórkę. A może nie znam realiów rosyjskich? Owszem, przyznaję, że ten splot pechowych okoliczności, który sprawia, że nagle elegancka Marina znajduje się w sytuacji bez wyjścia, w matni prowadzącej do upadku i zbrukania, jest filmowo efektowny, ale mnie wydał się mało prawdopodobny. I jeszcze jedno nieprawdopodobieństwo. Dlaczego Marina tak obsesyjnie chodzi do tej podłej knajpy, w której kelnerka-potwór nie pozwoliła jej zadzwonić po taksówkę? Początkowo myślałam, że chce jej wykrzyczeć swoją tragedię, ale nigdy tego nie robi. Czy to jakiś rodzaj samobiczowania się? Nie wiem, może to ja czegoś nie zrozumiałam. Ale dość tego czepialstwa, a teraz, na zakończenie, kilka uwag o tym, co mnie jeszcze poruszyło.

Przygnębiający obraz świata. Ponure, brzydkie otoczenie: straszne, przygnębiające osiedla, wnętrza bloków i mieszkań. Bezkarni policjanci, którzy mogą zatuszować każde swoje łajdactwo, którym wolno wszystko, którzy w imię świętego spokoju chcą zbyć poszkodowanego (kapitalna, ale przerażająca scena, kiedy Marina zgłasza kradzież dowodu). A najbardziej chyba przeraził mnie portret męża i przyjaciół głównej bohaterki. To, że potrafią zbyć milczeniem wszystkie swoje grzeszki. Kiedy Marina ze spokojem wznosi swój ironiczny toast, wydaje się, że potem musi nastąpić towarzysko-rodzinne pandemonium. Tymczasem nie dzieje się nic i nie zdarzy się aż do końca. Ten cytat z piosenki, który właśnie wpadł mi do głowy, chyba najlepiej oddaje to, co się stało, a właściwie to, co się nie stało.

Amos Oz "Sceny z życia wiejskiego"

Kiedy sięgam po kolejną książkę (moje rozważania dotyczą beletrystyki), marzę o tym, aby mnie porwała, poruszyła do szpiku, przewierciła, sponiewierała i co tam jeszcze. Nie lubię lektur letnich, a ostatnio na kilka takich trafiłam. I wreszcie jest! Spełnienie! Książka o magnetycznej mocy przyciągania. No cóż, mój od kilku lat ukochany Amos Oz okazał się jak zwykle niezawodny. I pomyśleć, że "Sceny z życia wiejskiego" (Rebis 2010; przełożył Leszek Kwiatkowski) dwa lata leżały na mojej półce lektur oczekujących na swoją kolej. Chyba między innymi dlatego, że to zbiór opowiadań, a ja, o czym tu kilkakrotnie wspominałam, jestem miłośniczką cegieł. Czasem jednak warto złamać swoje czytelnicze nawyki. Tym bardziej, że te  opowiadania stanowią pewną całość. Ich akcja umieszczona została w sielankowej izraelskiej (fikcyjnej) wsi Tel Ilan, gdzieś wśród zielonych wzgórz (wbrew temu co może się wydawać, są takie rejony w Izraelu). Kilkakrotnie na kartach książki porównuje się to miejsce do Toskanii czy Prowansji. Winorośle, oliwkowe drzewka, dużo zieleni i kwiatów, stare, kamienne domki, wiele nowych, eleganckich willi, park, dom kultury, szkoła, biblioteka, zamożni mieszkańcy (wielu z nich przeniosło się tu z większych miast, w których pracują). W czasie weekendów wioskę odwiedzają turyści, przyjeżdżają też ci, którzy  mają tu swoje drugie domy. Pewnie dlatego powstały galerie, małe knajpki, sklepy z miejscowymi wyrobami. Ale to  niczego Tel Ilan nie ujmuje.

Jakby na przekór temu akcja toczy się w ciszy i spokoju, więcej: w martwocie wieczornej pustki, letniego skwaru, południowej sjesty czy zimowego wieczoru, kiedy za oknem wieje i leje. Bohaterami tych opowiadań są mieszkańcy wioski, każdego ktoś inny, ale większość z nich przewija się w kolejnych rozdziałach. Jedni przemierzają uliczki w pustce wieczoru lub piątkowego popołudnia, kiedy zaczyna się szabat i życie zamiera. Jak lekarka Gili Sztajner, która czeka na swojego siostrzeńca. Jak burmistrz Beni Awni szukający swojej żony, która zostawiła mu nieoczekiwaną wiadomość: "Nie martw się o mnie". Inni spędzają wieczory w swoich domach. Samotnie jak młoda wdowa Ada Dwasz, urzędniczka pocztowa i bibliotekarka, w której zakochał się beznadziejną miłością siedemnastoletni Kobi Ezra. W towarzystwie starego ojca i arabskiego studenta jak nauczycielka Rachel Franko, też wdowa. W gronie przyjaciół jak małżeństwo Dalii i Awrahama Lewinów, które w tragicznych okolicznościach straciło jedynego syna, a teraz każde z małżonków w różny sposób zmaga się z cierpieniem i poczuciem winy. Nie wymieniłam wszystkich. Jest jeszcze Arie Celnik, emerytowany żołnierz, który porzucił życie w Hajfie i wrócił do starej matki. Jest agent nieruchomości, jest dziewczyna, która oprowadza go po rodzinnym domu, który być może zostanie wystawiony na sprzedaż.

To opowieści o zwyczajnych, przeciętnych ludziach, ani biednych, ani specjalnie bogatych. A jednak każdy z nich jest niezwykły niezwykłością tego, co przeżywa. Niezwykłością odczuwania smutku, samotności, tęsknoty, melancholii, niespełnienia, rozczarowania, cierpienia albo życia po swojemu, na przekór innym. Nikt tu nie wywleka swoich niepokojów, tęsknot i uczuć. Nikt ich nie nazywa. Po prostu dzieje się, gryzie, w ciszy wieczoru lub leniwego popołudnia. Bywa, że nawet obecność śpiewających przyjaciół nie chroni przed rozpaczą, chociaż nikt z obecnych tego nie dostrzega. Teraz myślę, że to książka o tym, że każdy z nas w swoim większym czy mniejszym cierpieniu skazany jest na samotność. Nie ma sensu wywlekanie na wierzch naszej melancholii, krzyczenie o niej światu, bo i tak na końcu musimy zmierzyć się z nią sami.

Mistrzostwo tych opowiadań polega na tym, że nic tu nie jest nazwane wprost, wszystko dzieje się gdzieś między słowami. Mimo to dotykają, przejmują. Jakbym o tym nie pisała, nie oddam istoty rzeczy, bo tak jest ulotna. A udało się to autorowi osiągnąć, bo zbudował niezwykły klimat. Wśród urokliwych opisów otoczenia, wśród celnej charakterystyki postaci, wśród zwyczajnych zdarzeń nagle dzieje się coś nieoczywistego. Jak to rozumieć? Czy to przywidzenia? Sny? Wyobrażenia? Jak  tłumaczyć na przykład nocne stukania, które słyszą po kolei mieszkańcy jednego z domów? Czy to rojenia starego człowieka? Ale potem słyszy je też arabski student, a wreszcie Rachel. Szybko jednak przekonujemy się, że życie toczy się jak zawsze. Zagadki nigdy nie zostaną rozwiązane. Czytelnik nie dowie, co, i czy w ogóle coś, stuka. Ale i tak wie więcej niż sąsiedzi, którzy o nocnych hałasach nie mają pojęcia. To tylko przykład, takich nieoczywistości jest tu kilka. Mimo to upierałabym się przy tym, że są to opowieści realistyczne.

Całość wieńczy króciutkie opowiadanie o zupełnie odmiennym charakterze. Dzieje się w innym miejscu i czasie. Jest zaskoczeniem, tajemnicą i zagadką. Każe zastanawiać nad jego celem i sensem. A ponieważ stanowi swoistą puentę książki, zmusza do ponownego przemyślenia całości. Jak je rozumieć w kontekście siedmiu wcześniejszych? Wnioski niekoniecznie są łatwe, a już na pewno niejednoznaczne. Aż prosi się o konfrontację własnych przemyśleń z cudzymi. No ale skąd wziąć kogoś, kto akurat teraz przeczytał tę samą książkę?

"Sceny z życia wiejskiego" mimo atrakcyjnego anturażu wcale nie są lekturą pogodną. Ale naprawdę warto po nią sięgnąć, właściwie powinnam napisać, że koniecznie trzeba. Tak jak i po inne książki Amosa Oza, jednego z moich ukochanych autorów, który tym zbiorem opowiadań po raz kolejny udowodnił, że  zachwytu jego twórczością nie wzięłam się z powietrza. Pisałam tu chyba o trzech książkach tego izraelskiego pisarza, inne czytałam jeszcze w epoce przedblogowej. Chce mi się głośno krzyczeć: CZYTAJCIE AMOSA OZA! (Tylko nie zaczynajcie lektury od "Czarnej skrzynki", bo to moim zdaniem najsłabsza z jego książek, które znam, co nie znaczy oczywiście, że zła. Po prostu jest może najmniej charakterystyczna dla pisarza.) Kiedy porównuję twórczość Oza z twórczością mojego drugiego ulubieńca, Orhana Pamuka, już wiem, że wolę tego pierwszego. A to przecież Pamuk dostał Nobla, a Oz jest wiecznym kandydatem do nagrody. Tyle na dziś.

Julian Barnes "Poczucie kresu"

Nazwisko nie było mi obce, ale dotąd nic Juliana Barnesa nie czytałam. Mam wrażenie, że w przeszłości rzucałam okiem na jego książki, ale chyba nie do końca interesowała mnie ich tematyka, więc, mimo że ich autor ceniony, nie sięgałam po nie. Przecież nie sposób czytać wszystkich pisarzy, nawet tych z pierwszej literackiej ligi czy ekstraklasy. Inaczej było z wydanym późną wiosną "Poczuciem kresu" (Świat Książki 2012; przełożył Jan Kabat). Przekonały mnie nie tylko zgodne, wysokie oceny w telewizyjnym programie o książkach (Czytanie to awantura w TVP Kultura; program lubię, ale za każdym razem wzdrygam się z powodu pretensjonalno-pokrętnego tytułu), ale sygnalizowany przez recenzentów temat, dlatego tym razem postanowiłam spotkać się z prozą angielskiego pisarza.

Przyznam, że uczucia mam mieszane. Z jednej strony to powieść, o której się myśli, właśnie: zwracam uwagę na nieprzypadkowo użyte przeze mnie słowo  myśli. Kiedy ją zamknęłam, natychmiast musiałam sięgnąć do niektórych fragmentów ponownie, aby poukładać sobie wszystko w głowie. Zaraz po przeczytaniu nie dawała mi spokoju, ale dziś, kiedy piszę te słowa, po kilku dniach od lektury, już nie towarzyszą mi tamte wrażenia. Jednym słowem, chyba nie dołączy do  książek, o których nie będę mogła zapomnieć. Dlaczego? Ano może dlatego, że jest czymś w rodzaju dowodu matematycznego (może raczej należałoby powiedzieć: filozoficznego)? Barnes postawił sobie pewną tezę (raczej zajął się interesującym go zbiorem zagadnień) i stara się ją udowodnić, a za dowód służy mu opowiadana historia. Oczywiście podobnie rzecz ma się zawsze z literaturą z wyższej półki, ale u Barnesa wszystkie szwy są celowo na wierzchu. Powieść w ostentacyjny sposób została ujęta w klamrę: zaczynają ją rozważania narratora, sześćdziesięcioletniego Tonego Webstera, o tym, czym jest historia, i podobne rozważania ją kończą. Pomiędzy jest opowieść podporządkowana temu zagadnieniu i kilku innym, które bardziej lub mniej ściśle wiążą się z owymi rozważaniami.  Najprawdopodobniej dlatego powieść działa na intelekt, a nie na sferę czytelniczych emocji. Dla wielu to pewnie zaleta. Kto lubi krótkie, skondensowane formy bez literackiego babrania w szczegółach, będzie zadowolony. Dostanie intelektualny zastrzyk, pożywkę do rozmyślań. Ja, miłośniczka porządnej, klasycznej prozy spod znaku Prusa, Reymonta, Tołstoja, Dostojewskiego czy Manna (kolejność przypadkowa) oczekuję od literatury czegoś więcej.

Jakie to zagadnienia postanowił poruszyć Barnes, posługując się historią Tonego Webstera, który po otrzymaniu dość niezwykłego spadku zmuszony zostaje do przewartościowania  swojego życia? Dwie najważniejsze kwestie to pamięć i odpowiedzialność. Jak pamiętamy przeszłość? Co jest prawdą a co jej pozorem? Czy możliwe jest w ogóle dogrzebanie się do prawdy o zdarzeniach i o ludziach po latach, skoro pamięć jest nie tylko ulotna, ale i niezwykle zawodna, a materialnych świadectw minionego czasu brak? Czym wobec tego jest historia: kłamstwem zwycięzców? kanapką  z surową cebulą? "pewnością, która rodzi się w chwili, gdy niedoskonałość pamięci spotyka się z niedostatkami dokumentacji"? Takich odpowiedzi udzielili na pytanie nauczyciela historii trzej przyjaciele ze szkolnej ławy w czasie jednej z lekcji. Czwarty nie zdążył popisać się swoją elokwencją, bo w międzyczasie wywiązała się dyskusja sprowokowana, jak się łatwo domyślić, ostatnią odpowiedzią.

Równie ważne jest zagadnienie odpowiedzialności. Za co odpowiadamy? Jak daleko sięga nasza odpowiedzialność? Czy dotyczy tylko naszych czynów, czy także ich konsekwencji? Odpowiedź pozornie prosta: jasne, konsekwencji przede wszystkim. Ale w jakim stopniu? Nie mogę oczywiście zdradzić, jakie zdarzenia z przeszłości prowokują narratora do takich rozważań, powiem tylko, że jest to zagadnienie z cyklu czy producent noży odpowiada za popełnione nimi zbrodnie. Tak postawiony problem wydaje się czysto akademicki, ale już konkretna historia z powieści nie. Pewien postępek młodego Tonego, który powoduje lawinę nieoczekiwanych zdarzeń, mnie zresztą bardziej skłania do od zawsze fascynującej mnie refleksji o roli przypadku w życiu, niż kwestii odpowiedzialności, która zajmuje autora. W powieści Barnesa odpowiedź na pytanie o odpowiedzialność bohatera wydaje się prosta, bo w gruncie rzeczy tak wymyślony przykład jest sztuczny. Jakiś czas temu pisałam o świetnej książce Saula Bellowa "Ofiara", w której pisarza intryguje identyczne zagadnienie. To porównanie wypada zdecydowanie na korzyść  książki amerykańskiego autora, która ma nieporównywalną siłę. I jeszcze jedna uwaga. Snując te rozważania, z konieczności posługiwałam się ogólnikami, bo zdradzenie konkretu byłoby w wypadku "Poczucia kresu" niewybaczalnym grzechem, jako że powieść ma formę zagadki, której ostateczne rozwiązanie jest dość nieoczekiwane i podane na ostatnich stronach. Kto czytał, doskonale wie, o co chodzi.

Mnie jednak nie te zagadnienia, o których pisałam przed chwilą, zainteresowały najbardziej. Prawdziwie poruszyło mnie coś zupełnie innego: refleksje narratora o istocie życia. Tony zostaje wyrwany z miłego zadowolenia. Musi skonfrontować się z przeszłością i ze swoim losem. Te refleksje nie wypadają wesoło. Niesprostanie pragnieniom młodości, zmieszczanienie, sfilistrzenie, przyjmowanie tego, co los przyniesie, dostosowanie się do tego, co jest. Nie, życie Tonego Webstera wcale nie było nieudane czy nieszczęśliwe. Nie, ono było do bólu przeciętne i nijakie, wygodne, ale nieskomplikowane, letnie. Kiedy narrator zaczyna się konfrontować ze swoją młodością, musi przyznać, że jest rozczarowany życiem, czego dotąd sobie nie uświadamiał. Jak prawdziwie brzmią te słowa, jak wielu z nas dotyczą. A na koniec najbardziej przejmujący cytat:

"Tak też rozczarowuje życie. Czasem myślę sobie, że jego celem jest pogodzenie nas z jego ostateczną utratą poprzez zmęczenie nas samych, poprzez udowodnienie, jakkolwiek długo to trwa, że życie nie jest wcale takie wspaniałe, za jakie uchodzi."

Czy nijakie, nudne, uporządkowane życie ma być lekarstwem na odwieczny lęk przed końcem?

"Bez wstydu". Filmowy debiut Filipa Marczewskiego.

Jako że kibicuję polskiemu kinu, wybrałam się na "Bez wstydu" Filipa Marczewskiego, mimo że oceny zbiera raczej średnie. Film znalazł się w konkursie głównym tegorocznego gdyńskiego festiwalu, ale nagrody żadnej nie zdobył, nie był też jakoś gorąco dyskutowany (tradycyjnie śledziłam liczne spory w trakcie i po). Krótko mówiąc, nie był to ten tytuł, na który po Gdyni czeka się niecierpliwie. Cóż, obejrzałam i nie dziwię się. Chociaż nie żałuję, że wybrałam się do kina, film mnie ani nie zbulwersował, ani jakoś specjalnie nie poruszył. Stało się tak chyba dlatego, że temat-tabu, kazirodcza miłość między bratem i siostrą, został rozwodniony, bo scenarzysta i reżyser za dużo srok za ogon na raz chcieli złapać, co niestety filmowi na dobre nie wyszło. Mam też kilka innych zastrzeżeń, ale o nich w drugiej części moich refleksji. Co wobec tego "Bez wstydu" ratuje? Przede wszystkim dwie główne role: Agnieszki Grochowskiej i Mateusza Kościukiewicza. Ta para przyciąga uwagę widza. A poza tym film po prostu dobrze się ogląda. Czy to wystarczy, aby wybrać się do kina, każdy powinien zdecydować sam. Tym razem nie napiszę, że wizyta obowiązkowa. Tyle dla tych, którzy nie widzieli, a dla pozostałych jak zawsze ciąg dalszy.

Zanim zacznę się pastwić nad błędami, przyjrzę się trochę bohaterom. Kiedy oglądałam film, przede wszystkim stawiałam sobie pytanie: czy to zakazane uczucie jest wzajemne, a jeśli tak, to od kiedy? Czy Anka, najprawdopodobniej po śmierci matki, odesłała swojego młodszego brata do ciotki, bo przerosła ją opieka nad Tadzikiem, czy dlatego, że zdawała sobie sprawę z tego, jakim uczuciem ją darzy? A jeśli tak, to czy i ona czuła to samo? Początkowo nic nie wskazuje na wzajemność z jej strony. Ale kiedy nagle przeprasza brata za to, że go z domu wyprawiła, mówi: "Nie powinniśmy zapominać, że jesteśmy rodzeństwem." (cytat z pamięci). Te słowa obudziły moją czujność, bo brzmią dwuznacznie. Mogą oznaczać tylko siostrzano-braterskie uczucie i troskę, która powinna za tym iść, ale równie dobrze ostrzeżenie: "Jesteśmy rodzeństwem i nie wolno nam o tym zapomnieć. Nie możemy przekroczyć granicy, mimo że bardzo byśmy chcieli." Nadal jednak stawiałam raczej na brak wzajemności. Dopiero scena miłosna, i wszystko, co po niej nastąpiło, przekonała mnie ostatecznie, że i Anka czuje do Tadzika to samo, co on do niej. Jest starsza i rozsądniejsza, więc doskonale zdaje sobie sprawę, że to uczucie zakazane, bez jakiejkolwiek przyszłości, toteż stara się chronić przed nim i siebie, i jego. Czy dlatego jest taka nieczuła, obcesowa, nieprzyjemna, oschła? Czy dlatego nie potrafi uporządkować swojego życia? Czy dlatego wiąże się z nieodpowiednimi facetami, bo chce za wszelką cenę stłumić zakazaną miłość do brata? A może dopiero kiedy Tadzik wrócił, uczucie się odrodziło? Może zapomniała, zwalczyła, a nieoczekiwane pojawienie się chłopaka na nowo zburzyło jej spokój? To musi pozostać w sferze domysłów. Podobnie jak nieoczywiste zakończenie.

Wspominałam już we wstępie o Agnieszce Grochowskiej i Mateuszu Kościukiewiczu. Oboje dali swoim postaciom niejednoznaczność. Ona  zimna, oschła, pewna siebie, wyzywająca, innym razem czuła, zagubiona, bezbronna, wrażliwa. Kiedy trzeba, potrafi działać zdecydowanie. On młodzieńczo bezkompromisowy, zazdrosny o siostrę, nie przebierając w środkach, stara się wyeliminować znienawidzonego rywala. Raz po dziecięcemu prawie bezradny w swoich uczuciach, innym razem bierze na siebie odpowiedzialność i za wszelką cenę chce zdobyć pieniądze na spłacenie długu. Uczciwy, brzydzi się poglądami faceta Anki i swoich kumpli (i nie boi się powiedzieć, co o tym myśli), ale jednocześnie przyjmuje ofiarowany mu przez Irminę kradziony dywan i pozwala wcisnąć kit sprzedawcy, aby jak najwięcej zarobić. Grochowska i Kościukiewicz bronią swoich bohaterów. Trudno nie polubić Tadzika, a i Anka początkowo odpychająca, z czasem zaczyna budzić swoim pogubieniem sympatię.

Czas na zarzuty. Jeśli celem reżysera i scenarzysty było wywołanie dyskusji, zaszokowanie publiczności, wzburzenie czy wzruszenie, to nic z tego nie wyszło. Film pozostaje letni, nie zachęca do zadawania sobie pytań na niewygodne tematy. A stało się tak moim zdaniem dlatego, że za dużo tu wszystkiego. Jest i kwestia romska, i faszyzująca młodzież, i nieuczciwi, obleśni politycy. Te wątki rozrzedzają główny temat filmu. W dodatku prowadzone są dość nieudolnie.

Historia Irminy jest do bólu przewidywalna, nie ma w niej żadnego dramatyzmu, z czasem staje się nieznośnie melodramatyczna. Scena jej powrotu do niechcianego męża, który wspaniałomyślnie wybacza, bo chyba (tak każe nam wierzyć reżyser) kocha, jest niczym z kiczowatego wyciskacza łez. I nawet jeśli w zamierzeniu twórców to celowy kicz, ja tego  nie kupuję. Naiwnie brzmi też żal Irminy, która obwinia Tadzika o to, że ostatecznie nie miała wyboru i musiała zaakceptować zaaranżowane przez ojca małżeństwo. A co by się zmieniło, gdyby  znalazł dla niej czas i wysłuchał? Uciekliby razem? Na to liczyła? Co by to dało? Jeśli reżyser chciał pokazać wewnętrzny dramat Tadzika, pokazać, jego rozdarcie pomiędzy uczuciem do siostry i Irminy, to nie wyszło mu to zupełnie. Ankę kocha, a Irminę traktuje jak dobrego kumpla. I nawet trudno wzruszyć się czy zezłościć losem biednej, romskiej dziewczyny, która przeżywa miłosny zawód. A przecież powinniśmy.

A wątek społeczno-polityczny? Jest schematyczny. Andrzej, facet Anki, to typ od początku do końca niesympatyczny i odrażający. Im dalej, tym gorzej. Żadnego wewnętrznego skomplikowania. Poseł, grany przez Pawła Królikowskiego, to wyjątkowa kanalia. Jak z potocznych wyobrażeń o politykach, którzy kradną i robią różne świństwa. Faszyzujący młodzieńcy też są straszni, napadają na Romów, czytają faszystowskie broszury, zło w czystej postaci. Kpię i ironizuję, nie chcę, aby ktoś pomyślał, że mam zamiar ich bronić. Takie poglądy są mi obce, przerażają mnie i budzą odrazę, ale w "Bez wstydu" poważny problem zostaje pokazany na poziomie marnej telenoweli. Stąd mój kpiarski ton. Nie da się robić filmu o wszystkim, bo powstaje film o niczym. Szkoda.

Tony Gatlif. "Oburzeni" i nne filmy.

Po powrocie z podróży czas na nadrabianie kinowych zaległości. Wiele się ich nie nazbierało, wiadomo wakacje. Na pierwszy ogień poszli "Oburzeni". Nie ukrywam, że być może nie zainteresowałabym się tym filmem, gdyby nie jego autor: Tony Gatlif, którego bardzo lubię. Lubię to w tym wypadku złe słowo: jego obrazy mnie wręcz magnetyzują. Dlatego ten wpis będzie nie tyle refleksją o najnowszym filmie francuskiego reżysera, ile raczej apologią jego wcześniejszych dokonań, oczywiście tych, które widziałam. Odkryłam go stosunkowo późno, bo przy okazji "Exils", potem obejrzałam "Transylwanię" i na jakimś wakacyjnym przeglądzie "Gadjo Dilo". Wciąż nie udało mi się dopaść "Vengo", ale na pewno kiedyś zobaczę.

Tony Gatlif penetruje w swoich filmach obrzeża Europy. Raz będzie to zagubiona rumuńska wioska, w której mieszkają Cyganie, innym razem tytułowa Transylwania (a więc też Rumunia) albo hiszpańska odludna prowincja. Czasem akcja przenosi się jeszcze dalej, na przykład do Algierii. Bohaterami jego filmów są albo ludzie wykluczeni, którym się nie powiodło, nieszczęśliwi, wściekli, zagubieni, albo outsiderzy, dziwacy, poszukiwacze, ludzie w drodze. Jest w nich często jakaś pierwotna dzikość, zwierzęcość wręcz, biologia, kipią energią i gniewem, ale czasem też radością życia. Jest w nich coś, co przyciąga, nie pozwala zapomnieć. Francuzka (w opisie filmu znalazłam, że Włoszka, mnie się wydaje, że jednak nie), która zakochała się w rumuńskim muzyku i nie zważając na nic, postanawia go odnaleźć w jego ojczyźnie. Ta decyzja całkowicie odmieni jej życie, dzięki swej wędrówce stanie się kimś zupełnie innym. Francuz, który po śmierci ojca (a może matki?; nie pamiętam) postanawia wyruszyć do Rumunii tropem jakiejś ludowej śpiewaczki, którą jego ojciec był zafascynowany. Zetknięcie z nieznanym światem i jemu przyniesie odmianę losu. Inny Francuz o algierskich korzeniach, muzyk, mieszkaniec potwornego paryskiego blokowiska również wyruszy w drogę. Chce dotrzeć do kraju swego dzieciństwa, najpierw jednak w odruchu rozpaczy i protestu zniszczy swoje skrzypce. Być może te historie brzmią banalnie, ale wcale takie nie są. Przeciwnie, rozwijają się w sposób nieoczywisty i nieoczekiwany. I jeszcze jedno: bohaterowie Gatlifa to często mieszkańcy bogatej Europy, którzy wędrując, trafiają do prowincjonalnego, obcego świata, odległego od ich doświadczeń. Wyruszając w drogę, nie spodziewają się, że czeka ich spotkanie z innym. W filmach, które widziałam, reżyser odkrywa nie tylko peryferie, ale i zapomniane, pogardzane społeczności. Często to, co oglądamy na ekranie, jest  brzydkie i w pierwszym momencie odpychające, ale po chwili wciąga i fascynuje swoją innością.

Reżyser łączy filmową poezję z brzydotą, tragizm z humorem. Szczególnie zabawny (oczywiście chwilami) jest "Gadjo Dilo", ale i oglądając "Transylwanię", można się czasem uśmiechnąć. W tym ostatnim filmie zobaczyłam też najbardziej niezwykłą scenę łóżkową. Nie byłoby Gatlifa bez muzyki, szczególnie cygańskiej. To ją słychać z ekranu, to ona bywa w pewnym sensie tematem jego twórczości. Być może właśnie taka mieszanka sprawia, że bije z tych obrazów niezwykła energia, jakiś rodzaj magnetyzmu. Gdy o nich myślę, to natychmiast mam skojarzenie z ruchem, biegiem, wirowaniem. Jego filmy nie zawsze mają wysokie oceny (kiedy czasem natykam się na ich zapowiedzi w dodatku telewizyjnym do Gazety Wyborczej, to zazwyczaj opatrzone są tam tylko dwiema gwiazdkami), nie wszystkim się podobają (znam takich, których "Exils" zirytował), ja należę do ich wiernych wyznawców. Szczególnie zachwycił mnie przywoływany tu już kilkakrotnie "Gadjo Dilo". Przyznaję, że również za sprawą Romaina Duris'a  mojego ulubionego francuskiego aktora, który główną rolę zagrał także w "Exils". 

Dlaczego tyle miejsca poświęcam dawnym filmom Gatlifa, zamiast zająć się świeżo obejrzanymi "Oburzonymi"? Otóż dlatego, aby dzieląc się swoją fascynacją jego kinem, zachęcić innych, żeby odkryli je dla siebie. Bo obawiam się, że kto zetknie się z twórczością tego reżysera za pośrednictwem ostatniego filmu, może się zrazić, a byłaby to wielka szkoda. W "Oburzonych" znajdziemy wiele elementów znanych z wcześniejszej twórczości reżysera. Jest wędrówka, jest wykluczona bohaterka (nielegalna imigrantka z Afryki; tu, odwrotnie niż w poprzednich obrazach, to ktoś z prowincjonalnego świata przybywa do centrum Europy, o której marzy), jest muzyka, jest brzydota i jest poezja. Powiedziałabym, że  poezji, filmowej metafory jest tu znacznie więcej. Ale nie ma tempa, ruchu, wiru, energii. A właściwie pojawia się, ale tylko w dokumentalnych scenach manifestacji. Kiedy oburzeni wykrzykują swoje hasła w takt rytmicznej muzyki wygrywanej na bębnach, wszystko wibruje siłą, gniewem i radością płynącą z poczucia wspólnoty. Energii brakuje głównej bohaterce, imigrantce z Afryki. Pewnie dlatego, że jej naiwne marzenia o lepszym życiu szybko weryfikuje brutalna rzeczywistość. Jak inni nielegalni staje się apatyczna i bezsilna w obliczu bezdusznej, urzędniczej machiny i obojętnego świata. Przygląda się zrewoltowanym tłumom, ale ich oburzenie nie dotyczy jej. Wprawdzie pośród wielu wzniosłych i słusznych haseł pojawiają się i takie, które biorą w obronę nielegalnych imigrantów, ale czy oburzony mieszkaniec sytej Europy jest naprawdę gotów trochę się posunąć, aby zrobić miejsce tym, którzy mają jeszcze gorzej niż on? Jak głosi napis na murze: Wasze złudzenia krzyżują się z naszymi (cytat z pamięci), ale czy coś z tego wynika poza krzykiem? Film nie pozostawia złudzeń.

"Oburzeni" to częściowo dokument, częściowo fabuła. Więcej jednak tego pierwszego. Momentami wzrusza i przejmuje, zachwyca urodą poetyckich kadrów, momentami irytuje, czasem nuży. Ja wolałabym, aby jeden z moich ulubionych reżyserów nakręcił na ten sam temat pełnokrwisty film fabularny, posługując się swoim charakterystycznym językiem. Obawiam się, że wielu widzów "Oburzeni" mogą znudzić i zniechęcić do Gatlifa. Niesłusznie.

Popularne posty