Po powrocie z podróży czas na nadrabianie kinowych zaległości. Wiele się ich nie nazbierało, wiadomo wakacje. Na pierwszy ogień poszli "Oburzeni". Nie ukrywam, że być może nie zainteresowałabym się tym filmem, gdyby nie jego autor: Tony Gatlif, którego bardzo lubię. Lubię to w tym wypadku złe słowo: jego obrazy mnie wręcz magnetyzują. Dlatego ten wpis będzie nie tyle refleksją o najnowszym filmie francuskiego reżysera, ile raczej apologią jego wcześniejszych dokonań, oczywiście tych, które widziałam. Odkryłam go stosunkowo późno, bo przy okazji "Exils", potem obejrzałam "Transylwanię" i na jakimś wakacyjnym przeglądzie "Gadjo Dilo". Wciąż nie udało mi się dopaść "Vengo", ale na pewno kiedyś zobaczę.
Tony Gatlif penetruje w swoich filmach obrzeża Europy. Raz będzie to zagubiona rumuńska wioska, w której mieszkają Cyganie, innym razem tytułowa Transylwania (a więc też Rumunia) albo hiszpańska odludna prowincja. Czasem akcja przenosi się jeszcze dalej, na przykład do Algierii. Bohaterami jego filmów są albo ludzie wykluczeni, którym się nie powiodło, nieszczęśliwi, wściekli, zagubieni, albo outsiderzy, dziwacy, poszukiwacze, ludzie w drodze. Jest w nich często jakaś pierwotna dzikość, zwierzęcość wręcz, biologia, kipią energią i gniewem, ale czasem też radością życia. Jest w nich coś, co przyciąga, nie pozwala zapomnieć. Francuzka (w opisie filmu znalazłam, że Włoszka, mnie się wydaje, że jednak nie), która zakochała się w rumuńskim muzyku i nie zważając na nic, postanawia go odnaleźć w jego ojczyźnie. Ta decyzja całkowicie odmieni jej życie, dzięki swej wędrówce stanie się kimś zupełnie innym. Francuz, który po śmierci ojca (a może matki?; nie pamiętam) postanawia wyruszyć do Rumunii tropem jakiejś ludowej śpiewaczki, którą jego ojciec był zafascynowany. Zetknięcie z nieznanym światem i jemu przyniesie odmianę losu. Inny Francuz o algierskich korzeniach, muzyk, mieszkaniec potwornego paryskiego blokowiska również wyruszy w drogę. Chce dotrzeć do kraju swego dzieciństwa, najpierw jednak w odruchu rozpaczy i protestu zniszczy swoje skrzypce. Być może te historie brzmią banalnie, ale wcale takie nie są. Przeciwnie, rozwijają się w sposób nieoczywisty i nieoczekiwany. I jeszcze jedno: bohaterowie Gatlifa to często mieszkańcy bogatej Europy, którzy wędrując, trafiają do prowincjonalnego, obcego świata, odległego od ich doświadczeń. Wyruszając w drogę, nie spodziewają się, że czeka ich spotkanie z innym. W filmach, które widziałam, reżyser odkrywa nie tylko peryferie, ale i zapomniane, pogardzane społeczności. Często to, co oglądamy na ekranie, jest brzydkie i w pierwszym momencie odpychające, ale po chwili wciąga i fascynuje swoją innością.
Reżyser łączy filmową poezję z brzydotą, tragizm z humorem. Szczególnie zabawny (oczywiście chwilami) jest "Gadjo Dilo", ale i oglądając "Transylwanię", można się czasem uśmiechnąć. W tym ostatnim filmie zobaczyłam też najbardziej niezwykłą scenę łóżkową. Nie byłoby Gatlifa bez muzyki, szczególnie cygańskiej. To ją słychać z ekranu, to ona bywa w pewnym sensie tematem jego twórczości. Być może właśnie taka mieszanka sprawia, że bije z tych obrazów niezwykła energia, jakiś rodzaj magnetyzmu. Gdy o nich myślę, to natychmiast mam skojarzenie z ruchem, biegiem, wirowaniem. Jego filmy nie zawsze mają wysokie oceny (kiedy czasem natykam się na ich zapowiedzi w dodatku telewizyjnym do Gazety Wyborczej, to zazwyczaj opatrzone są tam tylko dwiema gwiazdkami), nie wszystkim się podobają (znam takich, których "Exils" zirytował), ja należę do ich wiernych wyznawców. Szczególnie zachwycił mnie przywoływany tu już kilkakrotnie "Gadjo Dilo". Przyznaję, że również za sprawą Romaina Duris'a mojego ulubionego francuskiego aktora, który główną rolę zagrał także w "Exils".
Dlaczego tyle miejsca poświęcam dawnym filmom Gatlifa, zamiast zająć się świeżo obejrzanymi "Oburzonymi"? Otóż dlatego, aby dzieląc się swoją fascynacją jego kinem, zachęcić innych, żeby odkryli je dla siebie. Bo obawiam się, że kto zetknie się z twórczością tego reżysera za pośrednictwem ostatniego filmu, może się zrazić, a byłaby to wielka szkoda. W "Oburzonych" znajdziemy wiele elementów znanych z wcześniejszej twórczości reżysera. Jest wędrówka, jest wykluczona bohaterka (nielegalna imigrantka z Afryki; tu, odwrotnie niż w poprzednich obrazach, to ktoś z prowincjonalnego świata przybywa do centrum Europy, o której marzy), jest muzyka, jest brzydota i jest poezja. Powiedziałabym, że poezji, filmowej metafory jest tu znacznie więcej. Ale nie ma tempa, ruchu, wiru, energii. A właściwie pojawia się, ale tylko w dokumentalnych scenach manifestacji. Kiedy oburzeni wykrzykują swoje hasła w takt rytmicznej muzyki wygrywanej na bębnach, wszystko wibruje siłą, gniewem i radością płynącą z poczucia wspólnoty. Energii brakuje głównej bohaterce, imigrantce z Afryki. Pewnie dlatego, że jej naiwne marzenia o lepszym życiu szybko weryfikuje brutalna rzeczywistość. Jak inni nielegalni staje się apatyczna i bezsilna w obliczu bezdusznej, urzędniczej machiny i obojętnego świata. Przygląda się zrewoltowanym tłumom, ale ich oburzenie nie dotyczy jej. Wprawdzie pośród wielu wzniosłych i słusznych haseł pojawiają się i takie, które biorą w obronę nielegalnych imigrantów, ale czy oburzony mieszkaniec sytej Europy jest naprawdę gotów trochę się posunąć, aby zrobić miejsce tym, którzy mają jeszcze gorzej niż on? Jak głosi napis na murze: Wasze złudzenia krzyżują się z naszymi (cytat z pamięci), ale czy coś z tego wynika poza krzykiem? Film nie pozostawia złudzeń.
"Oburzeni" to częściowo dokument, częściowo fabuła. Więcej jednak tego pierwszego. Momentami wzrusza i przejmuje, zachwyca urodą poetyckich kadrów, momentami irytuje, czasem nuży. Ja wolałabym, aby jeden z moich ulubionych reżyserów nakręcił na ten sam temat pełnokrwisty film fabularny, posługując się swoim charakterystycznym językiem. Obawiam się, że wielu widzów "Oburzeni" mogą znudzić i zniechęcić do Gatlifa. Niesłusznie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz