"Raj:miłość"

To film z gatunku takich, które ogląda się bardzo boleśnie. Poruszają tak bardzo, że wywołują psychiczny dyskomfort, niesmak, a nawet obrzydzenie. Ale po to są. Mają wyrwać widza z błogiego stanu zadowolenia, wstrząsnąć, zaszokować, pobudzić do myślenia. Z góry wiedziałam, na co się wybieram w piątkowe popołudnie. Nie jest to film na weekend, jak powiedział mój znajomy. Pewnie nie, ale ja dawno przestałam kierować się taką kategorią. Poszłam i było tak, jak się spodziewałam. Wyszłam zmaltretowana, ale poruszona. Mam jedno zastrzeżenie: film mógłby być trochę krótszy. W tym wypadku pół godziny mniej, wyszłoby na dobre. Po pewnym czasie zaczyna nużyć powtarzalnością, a że niektóre sceny stawiają widza przed dużym wyzwaniem, są na granicy wytrzymałości, tym bardziej przydałyby mu się nożyczki. Nieświadomym, o czym mowa, spieszę wyjaśnić, że najnowszy film austriackiego reżysera Ulricha Seidla "Raj:miłość" to opowieść o pięćdziesięcioletniej Teresie i takich jak ona kobietach, które spędzają urlop w jednym z nadmorskich ośrodków w Kenii, szukając tam erotycznych wrażeń. Film jest pierwszą częścią trylogii, druga, "Raj:wiara", właśnie otrzymała nagrodę specjalną na świeżo zakończonym festiwalu w Wenecji. Tyle dla wszystkich, reszta dla tych, którzy przez obraz Seidla przebrnęli.

Najczęściej jest tak, że reżyser stawiając swego bohatera w ogniu krytyki, daje mu jednak jakąś szansę, pozwala przynajmniej trochę polubić, doszukać się chociażby cienia usprawiedliwienia dla jego postępowania. U Seidla jest inaczej: on nie ma litości dla nikogo. Podobno taki jest zawsze dla swoich postaci, jak przeczytałam w tekście Pawła T.Felisa poświęconym jego twórczości, który ukazał się w Dużym Formacie. Cóż, muszę uwierzyć na słowo, bo dotąd nie widziałam żadnego filmu austriackiego reżysera. Tym samym staje on w szeregu austriackich artystów bezlitośnie chłoszczących swoich rodaków (Jelinek, Bernhard, Haneke, Erica Fischer). 

Naprawdę trudno poczuć sympatię do Teresy. Zaniedbana, gderająca, wychowała córkę na bezmyślnego potwora, który spędza wolny czas, siedząc w butach na rozbebeszonym łóżku, a jej jedyną aktywnością jest słuchanie muzyki i komórka. Nie oszukujmy się, skądś się taka wzięła. Samo gderanie rozwoju i wychowania nie załatwi. Ten od początku przykry obraz pogłębia jeszcze otoczenie: nijakie, odpychające mieszkanie. Pokaż mi swój dom, a powiem ci, kim jesteś, chciałoby się powiedzieć. Kim jest Teresa? Rozwiedzioną kobietą samotnie wychowującą córkę. Do bólu przeciętną, taką bez właściwości. Reżyser nie oszczędzi jej niczego. Pokaże starzejące się, zaniedbane ociekające tłuszczem ciało i żałosne marzenia. O czym marzy Teresa? O miłości w raju, w turystycznym raju: Kenii. A jeśli miłości dostać nie może, to przynajmniej sięgnie po seks. I za namową swojej jeszcze bardziej odrażającej przyjaciółki, o wyglądzie i zachowaniu wiedźmy, sięga. Przyjaciółka jest już doświadczona w takich sekswczasach. Teresa, początkowo onieśmielona, zazdrości jej erotycznych przygód. Nie wiem, co sobie wyobrażała, ale jej pierwsze doświadczenie jest odpychające, wręcz traumatyczne. Myślałam, że zrażona da sobie spokój. Ale gdzież tam, brnie dalej, okupując chwilowe zaspokojenie zmysłów coraz większym upokorzeniem. Jakby schodziła w coraz niższe kręgi piekielne. Jeden kochanek ma żonę i dziecko, każdy chce wyłudzić pieniądze, jak najwięcej pieniędzy od naiwnej, żądnej seksu, białej kobiety. Czy naprawdę Teresa jest aż tak głupia, aby uwierzyć, że młodzi, smukli Kenijczycy idą z nią do łóżka z jakiegokolwiek innego powodu poza finansowym? Przecież zdaje sobie sprawę z mankamentów swojej urody. Ale nie ustaje w swoich łowach, tak jak nie ustają w swoich czarni młodzieńcy. Obie strony chcą ubić interes za wszelką cenę, nawet za cenę upokorzenia. Film kończy się symboliczną sceną: ona po raz kolejny przemierza plażę w poszukiwaniu zdobyczy, oni prężą przed nią swe zgrabne ciała w akrobatycznych figurach. Ktoś może powiedzieć, że Teresa jest samotna i dlatego tak głupio rzuca się w wir żałosnych, erotycznych przygód. Ja jednak nie potrafię jej współczuć. Ma przecież córkę i siostrę. W końcu wartość kobiety nie zależy od tego, czy jest z jakimś facetem. Niechże coś ze sobą i swoim życiem zrobi!

Ale nie tylko dlatego Teresa i jej koleżanki budzą odrazę. Może jeszcze gorsze jest to, jak traktują tubylców, pracowników tego turystycznego raju: z góry, z pogardą. Naśmiewają się z nich, obmawiają, korzystając z tego, że nie znają niemieckiego. Niczym białe panie, potomkinie białych kolonizatorów. Co im daje do tego prawo? W czym są od nich lepsze? Bo przyjechały z bogatego świata, bogatej Europy, bogatej Austrii? Jaka ich zasługa, że się tam urodziły?

Ale Seidl nie oszczędza nikogo. Z równym okrucieństwem pokazuje miejscowych. Wyrachowanych, sprzedających swoje ciała za pieniądze młodych Kenijczyków, którzy są gotowi wymyślić każdą historyjkę, aby wzruszyć naiwną, białą kobietę tęskniącą za czarnym Adonisem. Białych traktują jak worek bez dna. Nie tylko oni, nie tylko ci młodzi mężczyźni. Taka jest nauczycielka w szkole: bez żenady wyciąga rękę po datek i domaga się więcej. Kiedy dostanie za mało, sztuczny uśmiech zniknie z jej twarzy, natychmiast stanie się opryskliwa i niemiła. Taka jest żona Mungu, która godzi się na to, aby dla pieniędzy sypiał z białymi kobietami. Gotowa jest udawać biedną siostrę, zmyślać historyjki o dziecku w szpitalu, aby tylko wyłudzić więcej. I ona gardzi białą, grubą, naiwną kobietą. Właściwie jedyna postać, która ocala swoją godność, to nieśmiały Yusuf, barman, który odmawia spełnienia erotycznego żądania Teresy.

I biali, i czarni uczestniczą w tej upokarzającej grze, gardząc sobą wzajemnie. Kto temu winien? Seidl tym się nie zajmuje, ale odpowiedź jest chyba oczywista. To my, biali, deprawujemy czarnych, jakby prawo do tego dawała nam nasza niechlubna, kolonizatorska przeszłość i dzisiejsze pieniądze.

Kenijski raj wcale nie jest rajem. Piekło czynią z niego ludzie. Poza tym oparty jest na z gruntu fałszywych założeniach. To raj sztuczny, udawany, stworzony na potrzeby białych turystów. Enklawa w ściśle zakreślonych granicach. Bo czy można czuć się beztrosko w strzeżonym ośrodku, leżąc na jednym z setek leżaków równo ustawionych w rzędzie, wzdłuż którego przechadza się strażnik z karabinem? Albo na plaży przegrodzonej sznurem, za którym stoją cierpliwie młodzi Kenijczycy, czyhając na naiwne turystki, które ośmielą się przekroczyć granicę? Co to za plaża, po której nie można swobodnie chodzić? Tylko w kadrze zdjęcia umieszczonego w katalogu biura turystycznego na pewno nie widać, że to wszystko ułuda, nieprawdziwy sielski obrazek. Bo nie ma na nim tego strażnika, tej liny i tych żałosnych młodych mężczyzn. Wszystko tu jest groteskowe i na pokaz. Pilot, który uczy turystów-nowicjuszy kilku podstawowych zwrotów w suahili, szpaler utworzony z obsługi witającej przybyszów z Europy, czarne kobiety śpiewające powitalną pieśń, występy muzycznego zespołu, idiotyczne zabawy dla znudzonych turystek. Sztuczne uśmiechy czarnych i białych. Jedni i drudzy biorą udział w groteskowym przedstawieniu, a naprawdę  gardzą sobą. Być może strażnik najchętniej wycelowałby swój karabin w białych turystów wylegujących się na leżakach pod palmami.

Bardzo mocny film, bardzo niewygodny dla nas widzów, pokazujący kawał realnego problemu. Równie dobrze jego akcja mogłaby się toczyć w innym turystycznym raju, na przykład w Tajlandii, a jego bohaterami mogliby być pięćdziesięcioletni, brzuchaci mężczyźni.

A teraz czekam na dwie kolejne części filmowej trylogii Seidla ze świadomością, że znowu zostanę niemiłosiernie schłostana.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty