"Zakochani w Rzymie" i "Akacje"

Krótko o dwóch filmach, bo rozpisywać się nie bardzo jest o czym. Na początek o najnowszym Woodym Allenie. To już trzeci albo czwarty obraz mojego ulubionego reżysera, od kiedy prowadzę te zapiski filmowo-literackie albo literacko-filmowe. Od paru lat już, niestety, niczego specjalnego nie spodziewam się po kolejnych produkcjach Allena. Odkąd przeniósł się ze swoją pracą do Europy, kręci raz lepiej raz gorzej, ale to już nie to, co dawniej. Kiedy kilka lat temu wrócił do Nowego Jorku, aby wyreżyserować na podstawie starego scenariusza "Co nas kręci, co nas podnieca", natychmiast odzyskał formę, czemu dałam wyraz na tych łamach. A "Zakochani w Rzymie"? Z przyjemnością informuję, że ja mile się rozczarowałam. Spodziewałam się wszystkiego najgorszego, a tu niespodzianka. Nie, nie jest to ani nic wielkiego, ani tym bardziej arcydzieło, ale przyjemna komedia w czarujących rzymskich okolicznościach. Naprawdę zabawna. Jakaż odmiana po nijakim i nudnym "O północy w Paryżu". Trochę dowcipnych, ironicznych dialogów tak charakterystycznych dla Allena (niektóre wygłasza sam, jako że po raz pierwszy od kilku lat znalazł rolę dla siebie), trochę zabawnych, komediowych nieporozumień napędzających cztery równolegle prowadzone opowieści, parę niezbyt odkrywczych rozważań o blaskach i cieniach bycia celebrytą. No i jedna z jego ulubionych aktorek, Judy Davis na dokładkę. Na miły wieczór w kinie wystarczy. Lojalnie jednak informuję, że wśród moich znajomych zdania są podzielone.

Tyle o Allenie, a teraz o argentyńsko-hiszpańskich "Akacjach" nagrodzonych za debiut w Cannes w 2011 roku. Zwabiły mnie na ten film ta i inne nagrody, także cztery gwiazdki w Co Jest Grane przyznane przez Pawła T.Felisa. Dlaczego ocenił "Akacje" dość wysoko, dowiem się, kiedy przeczytam jego recenzję po opublikowaniu mojej notki. Napiszę krótko: ja się rozczarowałam. Parę refleksji o tym, jak po początkowym zniecierpliwieniu i niechęci rodzi się więź pomiędzy dwojgiem samotnych po przejściach i z przeszłością, nie zawsze wystarcza. Trzeba mieć sporą cierpliwość, aby obserwować nicniedzianie się, które do niczego odkrywczego nie prowadzi. Właściwie jesteśmy w stanie prawie od początku przewidzieć, jak potoczy się opowieść o Rubenie, kierowcy tira, i Jacincie, samotnej matce pięciomiesięcznej córeczki. Przyjemność płynie jedynie ze śledzenia aktorów, którzy powściągliwie: spojrzeniem, miną, gestem pokazują, co gotuje się w ich bohaterach. No i może jeszcze z dość nieoczekiwanego rozwiązania: kto z tej dwójki tak naprawdę jest nieszczęśliwy i samotny (jedyne zaskoczenie). To pyszna scena. Nudzić się nie nudziłam, ale poczułam się nieco wystrychnięta na dudka. O takich filmach niektórzy powiadają: festiwalowy albo dla krytyków. Czasem lubię takie kino, tym razem nie kupuję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty