Właśnie ukazało się drugie wydanie reportażu Anny Bikont "My z Jedwabnego" (Czarne 2012). Przyznam się, że kiedy książka wyszła po raz pierwszy, jakoś nie zdecydowałam się, aby ją kupić i przeczytać. Owszem sprawa Jedwabnego, o której przecież nie sposób było w tamtym czasie nie usłyszeć, jakoś mnie obeszła, przeraziła, chyba jednak nie aż tak, aby sięgnąć po ten opasły reportaż (prawdę mówiąc, nie miałam pojęcia, że to takie tomisko). Od tej pory jednak wiele się zmieniło i w naszej zbiorowej świadomości, i we mnie. Jak daleko odeszliśmy od czasów, kiedy "Sąsiedzi" Grossa wywołali narodową burzę, uświadamia książka Bikont, która wzięła się właśnie z tamtej awantury. Po raz pierwszy zapragnęłam ją przeczytać, kiedy prawie dwa lata temu obejrzałam "Naszą klasę" Tadeusza Słobodzianka, spektakl warszawskiego Teatru na Woli. Ale wtedy reportaż Bikont był już nie do zdobycia: nakład wyczerpany, na allegro też niedostępna. Potem w powodzi innych lektur jakoś zapomniałam i przestałam szukać, aż tu nieoczekiwanie, chyba zimą, zobaczyłam ją wśród zapowiedzi wydawnictwa Czarne. No i wreszcie zmaterializowała się, kupiłam i od razu przeczytałam. Nietrudno zgadnąć, że nie jest to lektura przyjemna. Tego zresztą świadoma była sama autorka i ci wszyscy bliscy jej znajomi, którym dawała do przeczytania ukończony już maszynopis (oczywiście słowo maszynopis należy traktować metaforycznie). "Kto to przeczyta? Kto w ogóle będzie w stanie to przeczytać?" usłyszała od Marka Edelmana. Nie należy jednak przesadzać. Kto przyjął niełatwą prawdę o tym, co zdarzyło się w Jedwabnem i innych miejscach, kto śledził dyskusję na temat tak zwanej trzeciej fali Holokaustu na ziemiach polskich, kto czytał cokolwiek na temat Zagłady, ten udźwignie książkę Anny Bikont. Oczywiście miłe to nie będzie.
Aby zwierzyć się z tego, co najbardziej poruszyło mnie w czasie lektury, najpierw muszę napisać kilka zdań na temat kompozycji reportażu. Kiedy kupowałam książkę Bikont, byłam przekonana, że jest to reporterska rekonstrukcja tamtych wydarzeń, rozmowy z żyjącymi jeszcze świadkami, może jakieś dokumenty. Oczywiście to wszystko tam znajdziemy. Ale oprócz rozdziałów dotyczących mordu w Jedwabnem i Radziłowie, gdzie kilka dni wcześniej zdarzyło się to samo, są tu monologi Krzysztofa Godlewskiego, byłego burmistrza Jedwabnego, i Leszka Dziedzica, jednego z nielicznych mieszkańców miasteczka, który nie tylko przyjął przykrą prawdę o tamtych zdarzeniach, ale też odważył się współpracować z reporterką przy zbieraniu materiałów do książki, oraz rozmowa z Radosławem Ignatiewem, prokuratorem z białostockiego oddziału IPN-u, który prowadził śledztwo w sprawie jedwabieńskiego mordu. To jednak nie wszystko. Otóż równie ważną częścią książki jest dziennik autorki dokumentujący reporterską pracę nad jej powstawaniem. Zaczyna się 28 sierpnia 2000 roku, kończy 10 lipca 2004. Znajdziemy tam nie tylko zapisy rozmów z ludźmi w jakikolwiek sposób zaangażowanymi w sprawę (słowo zaangażowani rozumiem bardzo szeroko; będą to nie tylko świadkowie czy ci, którzy coś na ten temat wiedzieli, ale także ci, którzy na przykład pomagali do nich dotrzeć, i wielu innych), świadectwo mozolnego zbierania materiałów, detektywistycznej często pracy nad odtwarzaniem zdarzeń (nie należy zapominać, że śledztwo reporterskie toczyło się równolegle z tym ipeenowskim), zapis lektur dotyczących tematu (także bieżącej dyskusji w prasie, co świetnie pokazuje ówczesny stan świadomości dotyczący stosunków polsko-żydowskich; to właśnie te fragmenty uświadamiają, jaką drogę przeszliśmy), ale także refleksje reporterki związane z jej pracą. Są to refleksje bardzo emocjonalne i osobiste, można śmiało powiedzieć, że Anna Bikont jest jedną z bohaterek książki. Przyznam, że ta jej obecność czasem wydawała mi się nadmierna, raził ekshibicjonizm, chociaż rozumiem, dlaczego taki model reportażu wybrała. Była zresztą tego świadoma. Jedna z ostatnich notatek w jej dzienniku, to krytyczne uwagi historyka, Dariusza Stoli, który jej to wytknął.
Początkowo te fragmenty, a przegradzają one kolejne rozdziały, nieco mnie nużyły, wydawały się nieistotne. Szybko jednak zmieniłam zdanie. Bez nich byłby to zupełnie inny reportaż! Bo oprócz warstwy historycznej dotyczącej zbrodni w Jedwabnem i Radziłowie, warstwy starającej się na zimno wskazać społeczne przyczyny, które sprawiły, że była w ogóle możliwa, równie ważna jest warstwa współczesna. I to ona jest tak niezwykle zdumiewająca i bolesna! Wydaje się wręcz nieprawdopodobna, a jednak jest prawdziwa. Czytając o tym, jak mieszkańcy Jedwabnego i okolic zaprzeczają prawdzie, nie chcą zmierzyć się z przeszłością, zastraszają tych nielicznych, którzy znajdują w sobie odwagę, aby otwarcie mówić o tym, co się zdarzyło, milczą, pozwalając na to, aby prym wodzili ci, którzy zakłamują historię, a robią to wyjątkowo agresywnie i nienawistnie, otwierałam oczy ze zdumienia. Nie mogłam uwierzyć, że ci, którzy w czasie wojny ukrywali ocalałych z pogromu Żydów, dziś wolą się do tego nie przyznawać. Książka Bikont jest przerażającą opowieścią o zamkniętym środowisku (powinnam napisać prowincjonalnym, małomiasteczkowym, ale ważę słowa, aby nikogo nie urazić, wszak prowincja i małe miasteczka są różne), które przez lata skrywa tajemnicę o zbrodni, a kiedy prawda o tym, że sąsiedzi w okrutny sposób wymordowali sąsiadów, wychodzi na jaw, zrobi wszystko, aby jej zaprzeczyć i zniszczyć każdego, kto własne gniazdo ośmieli się kalać. To opowieść o układach i zależnościach, jakie w takim zamkniętym środowisku panują. Łatwo potępić tych wszystkich, którzy myślą podobnie jak Krzysztof Godlewski czy Leszek Dziedzic, ale milczą ze strachu. Trzeba jednak zadać sobie niewygodne pytanie, jak my zachowalibyśmy się na ich miejscu. Czy starczyłoby nam odwagi, aby głośno mówić o prawdzie, aby wziąć udział w obchodach upamiętniających tragedię, aby sprzątać żydowski kirkut, aby zapalać świeczki czy kłaść kamyki na mogiłach. Jednym słowem, aby stanąć samemu przeciwko wszystkim i żyć dalej w tym środowisku. Tym bardziej podziwiam Godlewskiego, Dziedzica, Jana i Pelagię Cytrynowiczów czy Jana Skrodzkiego. Ten ostatni co prawda w Jedwabnem nie mieszka, ale stamtąd się wywodzi i miał odwagę zmierzyć się z okrutną prawdą, że jego ojciec brał udział w zbrodni. Potem wytrwale pomagał Annie Bikont docierać do świadków tamtych zdarzeń. Dwaj pierwsi, Godlewski i Dziedzic, zapłacili za swoją odwagę wysoką cenę: nie mogąc poradzić sobie z ostracyzmem środowiska, wybrali emigrację. Kiedy czyta się to wszystko, przestaje dziwić, że Antonina Wyrzykowska, która wraz z mężem przechowała siedmioro ocalałych z zagłady Żydów, niechętnie wraca do tamtych zdarzeń, że Marianna Ramotowska (czyli Rachela Finkelsztejn, którą ocalił Stanisław Ramotowski, jej przyszły mąż) jak ognia unika rozmów o przeszłości, podobnie reaguje Helena Chrzanowska, która również przetrwała między innymi dlatego, że została ochrzczona. Trudno uwierzyć, ale te kobiety do końca swojego życia nosiły w sobie strach. Strach, że zostaną rozpoznane i skrzywdzone. Nieważne, że, jak mówi przywoływany już przeze mnie historyk Dariusz Stola, ich lęki to "teatr wyobraźni", dla nich były to lęki prawdziwe. Trauma czasów wojny i tuż powojennych (to osobny niezwykle ciekawy i równie przerażający temat książki) zaważyła na ich życiu.
Wiem, że zaledwie zasygnalizowałam tylko niektóre problemy, których dotyka reportaż Anny Bikont. Nie sposób napisać o wszystkim: o przyczynach, o sprawcach, którzy byli często jednocześnie mordercami i bohaterami podziemia, o niechlubnej roli kościoła, o tym, dlaczego właśnie na tamtych terenach doszło do tylu pogromów (Jedwabne i Radziłów to niestety nie jedyne miejscowości), o okrucieństwie samej zbrodni (trudno przebrnąć przez te opisy, chociaż trzeba przyznać, że autorka nie epatuje nimi nadmiernie), o czasach tuż powojennych, o tych, którzy zginęli i tych, którzy ratowali. A to przecież nie wszystko. Dlatego na koniec wymienię trzy rozdziały, które zrobiły na mnie największe wrażenie. Kolejność taka jak w książce.
Niezwykła, nieprawdopodobna opowieść ocalonego z pogromu Awigdora Kochawa o tym, jak potem udając goja, ocalił swoje życie. Gotowy materiał na przygodowy, wyciskający łzy film.
Monolog byłego już burmistrza Jedwabnego, który dzięki swojej odwadze i determinacji doprowadził do upamiętnienia zamordowanych i zorganizowania pierwszych obchodów rocznicy zbrodni. Jest to świadectwo człowieka, który początkowo nie interesował się przeszłością, nie chciał przyjąć prawdy o zbrodni, zachowywał się kunktatorsko, aż wreszcie znalazł w sobie siłę, aby w imię prawdy stanąć niczym samotny szeryf przeciwko wszystkim. Świadectwo niezwykłej przemiany.
Wreszcie rozdział o Antoninie Wyrzykowskiej, która ukrywała u siebie siedmioro Żydów. Jest to jednocześnie opowieść o tych, którzy się ukrywali. Historia, która swoją grozą przypomina tę opowiedzianą przez Agnieszkę Holland w jej ostatnim filmie "W ciemności". Tu jest to ciemność i obrzydliwość dwóch zmyślnie skonstruowanych ziemianek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz