Lubię kino z Danii, dlatego wybrałam się na "Misiaczka". Niby nie jest to nic wielkiego, ale film pozostaje w pamięci. Być może z powodu charakterystycznego dla duńskiego kina chłodnego dystansu i ascezy, które sprawiają, że opowieści o zwyczajnych sprawach i ludziach nabierają wagi. Na pewno za sprawą głównego bohatera, ogromnego, umięśnionego kulturysty Dennisa, którego postura kontrastuje z wrażliwą i nieśmiałą duszą. Nie ma w nim cienia agresji, jest łagodność i nieporadność w kontaktach z kobietami. Tylko w czasie w czasie treningu na siłowni, prężąc przed lustrem swoje mięśnie, czuje się pewnie i swobodnie. Ale i to jest raczej sympatyczne niż odpychające. Ten bohater przyciąga uwagę, nie sposób go nie polubić i nie kibicować jego poczynaniom. Mimo umięśnionych bicepsów i ogromnego tatuażu na jednym z nich budzi czułość.
Dennis marzy o miłości, ale na drodze do spełnienia pragnień stoi nie tylko jego charakter, także nadopiekuńcza i zaborcza matka, która nie wyobraża sobie, że syn mógłby wyprowadzić się z domu. Samo życie. Po jakimś czasie film staje się dość przewidywalny (poza zakończeniem: tu na dwoje babka mogła wróżyć), ale tym razem jakoś mi to nie przeszkadzało. Z przyjemnością wpatrywałam się w twarze bohaterów. Spojrzenie, skrzywienie ust, drgnięcie powieki, jakiś gest więcej mówią o tym, co czują, niż ich słowa, których zresztą nie pada zbyt wiele. Naprawdę wolę takie kino od wydumanej "Siostry twojej siostry" czy nazbyt wyrafinowanych "Akacji", które niby traktują o podobnym problemie, ale robią to w sposób nadużywający cierpliwości widza. I jeszcze jedno porównanie, a może raczej skojarzenie. "Misiaczek" dość nieoczekiwanie pokazuje, niejako przy okazji, ten sam problem, który porusza w swoim filmie "Raj: miłość" Seidl, ale robi to oczywiście w sposób nie tak radykalny i bolesny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz