O książce Aleny Mornštajnovej "Listopad" (Amaltea 2023;
przełożyła Anna Radwan-Żbikowska) usłyszałam, kiedy znalazła się w gronie nominowanych do Angelusa, mojej ulubionej nagrody dla pisarzy z Europy Środkowej. Do finału ostatecznie nie trafiła, ale wyłuskanie tytułu z setek innych daje mu jakąś rozpoznawalność, ktoś o nim usłyszy. To kolejna pozycja tej popularnej czeskiej pisarki wydana przez Amalteę. Poprzednich nie znam, czy sięgnę, nie wiem.Gdybym dokładniej przeczytała informację o tej książce, być może bym się nią nie zainteresowała. Dlaczego? Bo "Listopad" to political fiction i dystopia w jednym, a ja za tymi gatunkami nie przepadam. Lektury jednak nie żałuję, czasem warto przełamać swoje przyzwyczajenia, co nie znaczy, że jestem zachwycona. Ale od początku.
"Listopad" to opowieść o tym, co by się mogło stać, gdyby wydarzenia roku 1989 potoczyły się inaczej. Co by było, gdyby Gorbaczow został odsunięty od władzy, a na jego miejscu pojawił się przeciwnik zmian?
Listopad 1989 roku, w Polsce odbyły się częściowo wolne wybory, jest już rząd Mazowieckiego, zmiany dokonują się na Węgrzech, właśnie runął mur berliński, a w Pradze zaczynają się demonstracje studentów. Nie dochodzi jednak do aksamitnej rewolucji, bo manifestacja zostaje krwawo stłumiona. W odpowiedzi na to ludzie wychodzą na ulice miast i miasteczek. Wśród nich jest młode małżeństwo, Maja i Joska. Dotąd nie zajmowali się polityką, ale teraz coś się w nich przełamało, dlatego odrywają się od remontu mieszkania i wychodzą na rynek swojego miasteczka, dołączając do takich jak oni. Maja, zachęcona przez nieznajomego mężczyznę, zabierze nawet głos, będzie domagać się wolnych wyborów. Bo skoro udało się w Polsce, na Węgrzech i w NRD, to dlaczego w Czechosłowacji ma się nie udać? W tej wizji nie uda się nigdzie, bo w nocy 27 listopada 1989 w całym bloku wschodnim wojsko przejmuje władzę. Zaczynają się aresztowania, masowe egzekucje, a dzieci aresztowanych albo znikniętych (to pojęcie rodem z Ameryki Łacińskiej bardzo tu pasuje) trafiają do domów dziecka albo do specjalnych ośrodków, w których będą formowane na nowych obywateli wiernych socjalistycznej ojczyźnie.
To bardzo przygnębiająca powieść. Wizja tej wyobrażonej przyszłości jest przerażająca, bliższa tego, co dzieje się w Korei Północnej niż tego, jak wyglądała rzeczywistość w takich krajach jak Węgry w 1956 roku czy Czechosłowacja w roku 1968, kiedy to Związek Radziecki interweniował, aby stłumić wolnościowe przemiany. Autorka zebrała w jedno wiele nieprawości, jakich dopuszczały się i dopuszczają wojskowe junty, autorytarne reżimy i rozmaitej maści tyrani. To świat otoczony murem, świat, w którym społeczeństwo podzielone jest na kategorie, a przynależność do każdej z nich poświadcza odpowiedniego koloru pieczątka wbita do dowodu osobistego. Najniżej w hierarchii stoją oczywiście ludzie podejrzani, byli więźniowie polityczni i inni nieprawomyślni. Najwyżej partyjni funkcjonariusze, a wśród nich wierni i oddani wychowankowie tych ośrodków dla dzieci, o których już wspominałam. To świat, gdzie nie można nikomu ufać, bo obowiązkiem obywateli, a właściwie towarzyszy, jest donoszenie. A to nie wszystko - naprawdę wizja jest iście orwellowska. Jedni się dostosowali i wolą milczeć, nie wychodzić z cienia, inni wierzą partii, bo skutecznie wyprano im mózgi, jeszcze inni czerpią profity ze swojej pozycji, więc też wolą stulić uszy po sobie. Poza tym zdają sobie sprawę, że gdyby coś się zmieniło, to oni pierwsi zawisną na przysłowiowych latarniach.
To, co podoba mi się w powieści Aleny Mornštajnovej, to znakomite oddanie mrocznej, klaustrofobicznej atmosfery. Razem z bohaterkami i bohaterami przebywamy w murach więzienia albo w ośrodku dla dzieci. Nawet jeśli podążymy za nimi do miasta, to i tam nie znajdziemy oddechu ani nadziei. Miasto jest puste, brzydkie, wymarłe, nieliczni przechodnie przemykają po ulicach, po siedemnastej wszystko się zamyka i życie ustaje. Główne bohaterki i bohaterowie próbują jakoś przetrwać najgorsze, znaleźć nadzieję w mroku mimo nieszczęść, jakie ich spotykają. Nie jest to łatwe pocieszenie, ale jakieś jest. Nieraz zastanawiałam się, jaką siłę trzeba było w sobie mieć, aby przeżyć zsyłkę na Sybir, gułag, obóz, stalinowskie więzienie. A jednak zawsze byli tacy, którzy jakoś ocalili siebie, uczepili się czegoś, co pozwoliło im trwać. Podobnie jest w tej powieści. Zastanawiałam się, jakie będzie zakończenie. Szczęśliwe czy przeciwnie. Oczywiście zdradzić nie mogę.
Było jednak coś, co przeszkadzało mi w książce Aleny Mornštajnovej, a co trudno jest mi sprecyzować. Spróbuję. Narrator czy ten trzecioosobowy, czy narratorka pierwszoosobowa, wyjaśniają czytelniczkom i czytelnikom wszystko, za mało przestrzeni zostawiając ich wyobraźni i domyślności. Czułam się trochę tak, jakbym czytała jakiś podręcznik, sprawozdanie albo czytankę. Tak, to słowo kojarzące się z literaturą dla dzieci czy z elementarzem dobrze oddaje sposób, w jaki ta powieść została napisana. Podobnie skonstruowane są bohaterki, zwłaszcza jedna. Przemiana, jaka w niej zachodzi, dokonuje się za szybko i dlatego jest nie do końca wiarygodna. Zbyt gładko też układają się losy innej bohaterki po wyjściu z więzienia, zbyt łatwo przychodzi jej podejmowanie decyzji. Teraz myślę, że może po prostu powieść ma w sobie materiał na coś obszerniejszego, niby nie jest krótka, prawie trzysta stron, ale szczególnie w drugiej części brakuje jej powietrza. Za mało tu subtelności, za dużo wykładania kawy na ławę. O ile autorka wnikliwie oddaje losy bohaterek w więzieniu i w ośrodku dla dzieci, dokładnie analizuje ich stan ducha, o tyle potem akcja zaczyna przeskakiwać, a ich losy zostają po prostu zrekapitulowane. To oczywiście moje wrażenia, w dodatku niezbyt precyzyjnie oddane. Nie żałuję lektury, ale nie wiem, czy sięgnę po inną powieść autorki. Czy dać jej drugą szansę?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz