Każda książka ma swój czas. "La Bestia. O ludziach, którzy nikogo
nie obchodzą" (Post Factum 2019; przełożył Tomasz Pindel) przeleżała w moim czytniku ponad dwa lata. Z nowości stała się zaległością, a potem było jak zwykle - co jakiś czas przypominałam sobie o niej, ale zawsze pojawiały się pilniejsze lektury albo nie miałam nastroju na ten reportaż opowiadający o przerażających sprawach. No cóż, teraz kończyłam ją w momencie wybitnie niesprzyjającym. A przypomniałam sobie o niej, kiedy czytałam książkę "Archiwum zagubionych dzieci" Valerii Luiselli. Dlaczego? Bo obie dotykają podobnego tematu. Powieść opowiada między innymi o dzieciach z Ameryki Środkowej, które bez dorosłych przemierzają Meksyk, aby spróbować dostać się do wymarzonego amerykańskiego raju, gdzie mieszkają już ich rodzice albo przynajmniej jedno z nich. Reportaż Oscara Martineza pokazuje problem szerzej - to historie dorosłych emigrantów z tej samej części kontynentu, którzy również wędrują przez Meksyk w tym samym celu. Książka powstawała pod koniec pierwszej dekady naszego wieku, w Polsce została wydana dziesięć lat później. Zastanawiałam się, czy od tamtej pory coś się zmieniło. Czy jest lepiej? Ze wstępu, który napisał autor do polskiego wydania, wynika, że nie.Martinez przez trzy lata aktywnie zbierał materiały do swojej książki. Aktywnie oznacza w tym wypadku, że nie tylko spotykał się z uciekinierami, z ludźmi, którzy im pomagają, przedstawicielami lokalnych władz, policjantami, a wreszcie tymi, którzy robią biznes na ludzkim nieszczęściu, ale także przemierzał tę samą trasę, którą przemierzają oni. Wędrował z nimi przez dzikie ostępy, unikając posterunków policji, wskakiwał na pociąg - osławioną Bestię, jechał na jej dachu, a potem szukał miejsc, w których można przekroczyć mur oddzielający Meksyk od Stanów. Nie posmakował tylko tej ostatniej próby - przejścia na drugą stronę granicy i ryzykownego ostatniego etapu wędrówki najczęściej przez pustynię strzeżoną na okrągło przez amerykańską straż graniczną wspomaganą najnowszymi wynalazkami techniki wykrywającymi każdy ruch.
Droga, jaką przebywają przez Meksyk migranci z najniebezpieczniejszych krajów kontynentu amerykańskiego, a może i świata, z Hondurasu, Salwadoru, Gwatemali i Nikaragui, to droga przez mękę, a na jej końcu sukces jest bardzo niepewny. Przekroczenie muru, który w tamtych czasach nie w każdym miejscu był murem w dosłownym sensie tego słowa, bardziej zaporą, jest niemal niemożliwe. Ale nawet jeśli się uda, to nie oznacza jeszcze sukcesu. Bo potem trzeba wędrować kilka dni przez pustynię albo kamieniste wzgórza, a u celu można zostać złapanym na szosie, kiedy czeka się na umówioną podwózkę. Niektórzy próbują drogi wpław przez rzekę - słynną Rio Bravo. Tam przecież nie ma muru. Są za to śmiertelnie niebezpieczne wiry i amerykańscy pogranicznicy czający się w krzakach na drugim brzegu. A ponieważ w Stanach ci, którym się ta sztuka w końcu udała, i tak przebywają nielegalnie, stale narażeni są na to, że wpadną i zostaną deportowani. W czasie swoich peregrynacji Martinez rozmawia także z takimi, których to spotkało. Ale zanim dotrą do upragnionej granicy, zanim ich marzenia rozbiją się w proch w zetknięciu z murem, to oczywiście dotyczy nowicjuszy, czeka ich gehenna. Wędrują najczęściej w kilkuosobowych grupach, sami albo płacą przewodnikom, coyotes i pollero. Część drogi przebywają pieszo, część busami, potem najczęściej decydują się na podróż na dachu osławionej Bestii, czyli pociągu towarowego przemierzającego Meksyk. Na każdym etapie tej drogi narażeni są na liczne niebezpieczeństwa - napady, kradzieże, porwania dla okupu, oszustwa nieuczciwych przewodników, a kobiety oczywiście dodatkowo na gwałty i uprowadzenie do burdelu. Ruszając, muszą to ryzyko wkalkulować. Dodatkowe zagrożenie stanowi oczywiście policja, która może deportować do granicy. Śmiertelnym niebezpieczeństwem jest też podróż Bestią. Można wpaść pod jej koła, wskakując na wagon, usnąć na dachu i stoczyć się na ziemię, zmarznąć na kość nocą albo prażyć się w upale w dzień, wreszcie zostać napadniętym. Zatrzymania pociągu i okradanie podróżnych na gapę to chleb powszedni. A na końcu, jeśli się uda, i tak czeka rozczarowanie, o czym już wspominałam. To wszystko przypomina jakąś upiorną grę. Większość przebywa tę straszną drogę wielokrotnie. Dlaczego? Bo tam, skąd uciekają jest jeszcze gorzej. Tam nie da się żyć. Tu przytoczę przywołane we wstępie przez autora słowa jednego z księży prowadzących schronisko dla migrantów: Skoro są gotowi przechodzić przez to wszystko, to jak wygląda to, przed czym uciekają?
Ale nie zawsze tak było. Jeszcze w latach osiemdziesiątych czy dziewięćdziesiątych zeszłego wieku droga przez Meksyk nie roiła się od niebezpieczeństw. Bez trudu dało się ją przebyć, a potem przekroczyć amerykańską granicę. Problem zaczął się wtedy, kiedy głowę podniosły narkotykowe kartele. To one konkurują z migrantami o przejście przez granicę, a jakby mało miały pieniędzy, zarabiają i na nich. To dla narkotykowych bossów pracują drobni przestępcy napadający na wędrowców. To oni korumpują policję, która działa z nimi ręka w rękę. To ze strachu przed nimi panuje zmowa milczenia. To im opłacają się coyotes i pollero. To oni sprawili, że panuje bezprawie. To z ich powodu powstał mur, a amerykańska straż graniczna uzbroiła się po zęby i strzeże granicy.
Oscar Martinez opowiada o problemie, ale towarzyszy też ludziom, którzy są w drodze. Rozmawia z nimi w schroniskach, odbywa jakiś etap podróży, a po rozstaniu dzwoni, dopytując, co się z nimi dzieje. Często po jakimś czasie słyszy głuchą ciszę w telefonie. Co robią? Gdzie są? Czy żyją?
Wojna za naszą granicą sprawiła, że zapomnieliśmy o innych stronach świata, gdzie też cierpią ludzie. Autor pisze, że ta wędrówka ludów z Ameryki Środkowej do Stanów to jedno z najbardziej masowych zjawisk migracyjnych świata. Co roku próbuje tej sztuki około dwieście tysięcy zdesperowanych ludzi. Pamiętajmy i o nich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz