Lars Saabye Christensen "Półbrat"

Lektura "Półbrata" Larsa Saabye Christensena (Marginesy 2024;

przełożyła Iwona Zimnicka) to efekt zeszłorocznego Festiwalu Conrada, na którym pisarz gościł. Co roku tak jest, że po spotkaniach festiwalowych sięgam po książki pisarek i pisarzy, których dotąd nie znałam, oczywiście pod warunkiem, że mnie zainteresują. Niektórzy ze mną zostają, z innymi kończę znajomość po pierwszym tytule. Oczywiście słyszałam to nazwisko, kojarzyłam przynajmniej niektóre książki, ale jakoś dotąd nie miałam potrzeby sięgania po jego powieści. Spotkanie to zmieniło. 

Lars Saabye Christensen jest wydawany w Polsce od lat, ostatnio ukazała się "Modelka", i choćby to jest miernikiem jego popularności w naszym kraju. Z pewnością, gdyby się nie sprzedawał, już dawno przestano by go u nas wydawać. Tylko nieliczne wydawnictwa, i chyba tylko te małe, niszowe, pozostają wierne autorom bez względu na wynik, szczególnie jeśli są przekonane o wartości ich twórczości.

Spośród licznych powieści wybrałam sobie "Półbrata", bo opis najbardziej mnie zachęcił, a poza tym podobno to jedna z najważniejszych pozycji w dorobku autora. Czym jest ta powieść? Trochę sagą rodzinną, trochę opowieścią o głównym bohaterze o dziwacznym imieniu Barnum, a zarazem narratorze. Akcja prowadzona niechronologicznie sięga epizodem jeszcze przed wojnę na małą wysepkę na północy Norwegii, ale wszystko, co najważniejsze, ma początek w Oslo w dniu zakończenia drugiej wojny, 8 maja 1945 roku. Dramatyczne zdarzenie, które się wtedy rozegra na strychu kamienicy, w której mieszkają babka zwana Starą, jej córka Boletta i wnuczka Vera, naznaczy losy całej ich rodziny. Finał to lata chyba już osiemdziesiąte i festiwal filmowy w Berlinie. Przyznam, że trochę się w rachubach czasu pogubiłam, szczególnie, że pod koniec akcja przyspiesza i nie wiem, na ile dobrze połączyłam ze sobą to, co się na końcu zdarzyło. Od razu napiszę, że to przyspieszenie odnotowuję po stronie minusów.

Drugim jest wrażenie, że gdzieś mi się ta powieść wymyka. Dla mnie najważniejsza jest tu sama historia, którą pochłaniałam z wielkim zainteresowaniem, a brakuje mi czegoś więcej, co sprowokuje do myślenia, co wstrząśnie, co zostanie ze mną na dłużej, a nawet na zawsze. Ale może to wystarczy, bo przecież najważniejsza jest przecież opowieść. Tym bardziej, że losy bohaterek i bohaterów naprawdę wciągają i sprawiają, że zanurzamy się w świecie wykreowanym przez autora, podchodzimy do nich bardzo blisko, żyjemy ich życiem. To taki rodzaj opowieści, kiedy nasza codzienność wydaje nam się tylko przerywnikiem w śledzeniu egzystencji powieściowych postaci. Przynajmniej ja tak miałam.

Oczywiście potrafię sproblematyzować tę historię. Można ją odczytywać jako opowieść o silnych kobietach i słabych mężczyznach, przez których te kobiety zawsze cierpią, za którymi tęsknią i od których obrywają. Mężczyzn, którzy znikają, są nieodpowiedzialni, kłamią, przysparzają zmartwień i kłopotów. To te silne kobiety muszą dźwigać cały ciężar życia. 

Można też czytać tę historię jako opowieść o tym, że życie to pasmo  zawodów i klęsk. Ileż tu zawiedzionych nadziei! Bohaterowie stale za czymś gonią, wydaje się, że już witają się z gąską, że osiągną upragniony sukces, że coś za nim pójdzie, tymczasem albo przegrywają, albo z sukcesu nic nie wynika. 

Można też czytać tę opowieść jako historię dwóch przyrodnich braci, którzy czują się wybrakowani i nie potrafią sobie znaleźć miejsca w życiu. Freda definiuje to, że nie wie, kto jest jego ojcem, że mógł się właściwie nie urodzić, a potem śmierć prababki, Starej, która zginęła na jego oczach. No i to, co dziś nazywamy dysleksją, a w latach sześćdziesiątych nikt tak tego nie nazywał, a dzieci takie jak on przenoszono do szkół specjalnych. Przekleństwem Barnuma jest jego dziwaczne imię, a jeszcze większym jego niski wzrost odziedziczony po ojcu. Imię też zresztą mu zawdzięczał. Dlatego stale czuje się gorszy, jest prześladowany przez szkolnych kolegów, u dziewczyn nie ma żadnych szans, długo nie potrafi nawiązać bliższych relacji z rówieśnikami. Kiedy będzie dorosły, dojdzie do tego jeszcze jeden kompleks, ale tego zdradzić nie mogę. 

Jest to wreszcie książka o braterskiej więzi, o przyjaźni, o rodzinie i o dorastaniu.

Poza tym znalazłam tu wiele wspaniałych historii, barwnych, czasem zabawnych, epizodów i niezwykłych bohaterek i bohaterów. Są też tajemnice, a ich rozwiązań możemy się jedynie domyślać. Czy było tak, jak mi się wydaje? Kto jest ojcem Freda? Czyim dzieckiem jest naprawdę Boletta? A kto jest ojcem dziecka Vivian? Nie bez znaczenia jest też język, najczęściej zwyczajny język opowieści, ale od czasu do czasu kunsztowny, poetycki. Na zachętę kilka przykładów.

Czas to wielka gumka, która ściera moje życie.

Musiałem zmagazynować ten wieczór, zaoszczędzić go i nie zużywać całego na raz (...)

Ojciec miał przypilnować tej walizki. Właśnie do niej spakowali całe oklaski. (...) - Gdzie są teraz te oklaski? - Może się zużyły. Nie wiem. Może je zgubił.

Jeśli autor stawia jakieś pytania, to są to pytania o to, co jest prawdą, a co zmyśleniem, jak postrzegamy otaczający nas świat i to, co się nam przydarza, jak mało w gruncie rzeczy wiemy, ile pozostaje przed nami zakryte, na ile dziedziczy się rodzinne traumy. Ojciec Barnuma powtarzał:

Najważniejsze jest nie to, co widzisz, lecz to, co ci się wydaje, że widzisz.

Nie przypadkiem tak dużo zdarzeń kręci się tu wokół kina i filmu.

Bilans mimo zastrzeżeń wypada na plus. Na pewno będę chciała sięgnąć po jeszcze inne powieści Larsa Saabye Christensena. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty