Mario Vargas Llosa "Zielony Dom"

Do "Zielonego Domu" Mario Vargasa Llosy (Znak 2010; przełożył

Carlos Marrodán Casas) przymierzałam się od dawna, a utwierdził mnie w tym wyborze znakomity tłumacz Tomasz Pindel, który w jednym z podcastów zaliczył tę powieść do kilku najważniejszych i jego ulubionych w twórczości peruwiańskiego noblisty. Tu krótka dygresja - niezwykle mnie ucieszyło, że wśród tych kilku znalazł się także "Lituma w Andach", który zrobił na mnie spore wrażenie. Zawsze to miłe, jeśli literackie wybory zostaną potwierdzone przez znawcę. Być może jeszcze długo "Zielony Dom" leżałby sobie na wirtualnym regale bibliotecznej aplikacji, gdyby nie śmierć pisarza. Przeczytanie powieści, której jeszcze nie znałam, to najlepszy sposób, żeby oddać hołd jednemu z moich ulubionych autorów. 

Od razu zaznaczę, że "Zielony Dom" nie jest lekturą łatwą. Należy do tych książek Llosy, w których pisarz gmatwa wątki, a narracja jest nieoczywista. Są tu rozdziały pisane po bożemu, a są takie, w których na jednej stronie akcja bez ostrzeżenia skacze od wydarzeń dziejących się na oczach czytających do tych z przeszłości bohaterów. Jakby wspominali to, co miało miejsce onegdaj. Dodatkową trudnością jest zupełny brak chronologii. Nie od razu jesteśmy w stanie stwierdzić, kiedy co się wydarzyło i co łączy poszczególne wątki, które wydają się być od siebie dość odległe. Dopiero po jakimś czasie orientujemy się, co było wcześniej, a co później i co łączy bohaterki i bohaterów. Aż w końcu składamy sobie całą historię. Nie jest też łatwo określić czas akcji, bo nie ma tu wielu odniesień do historii Peru. Udało mi się ustalić, że niektóre wydarzenia działy się w latach czterdziestych zeszłego wieku. Inne wcześniej, a inne później, bo akcja toczy się na przestrzeni może trzydziestu, a może czterdziestu lat. I to jest trudne do ustalenia. 

Kto czytał "Rozmowę w Katedrze", Powieść przez duże P, ten wie, o czym piszę. Moim zdaniem warto jednak podjąć trud, oswoić się z takim sposobem opowiadania, bo książka jest tego warta. Tym bardziej, że po jakimś czasie da się jednak odkryć jakiś porządek w tym szaleństwie. Powieść składa się z czterech części i epilogu poprzedzonych czymś w rodzaju prologu, każda część to kilka rozdziałów, a w każdym z nich przewijają się poszczególne wątki wydzielone w osobnych akapitach. Właściwie przy ponownej lekturze można by "Zielony Dom" czytać inaczej - śledząc poszczególne wątki.

Tym razem akcja powieści toczy się w Piurze, mieście na północy Peru położonym wśród pustynnych piasków, w którym kilka lat swojego dziecięcego życia spędził pisarz, ale także w peruwiańskiej części Amazonii, na rozlewiskach jej dopływów, w małej zagubionej wśród dziewiczej selwy osadzie Santa Maria de Nieva zamieszkanej przez białych i ludność rdzenną, na zagubionych w głuszy wysepkach, gdzie ukrywają się nielegalni handlarze kauczuku, w osadach rdzennych mieszkańców. To teren dziewiczy, w którym łatwo się ukryć, aby prowadzić swoje ciemne interesy. Żeby się po nim poruszać, trzeba bardzo dobrze znać rzekę i jej dopływy, wiedzieć, kiedy można po niej pływać. Dlatego tak ważni są piloci, których wojsko czy policja i wszyscy pływający po Amazonii muszą zatrudniać w roli przewodników. Takim pilotem jest Nieves, mężczyzna o mieszanym pochodzeniu, jeden z bohaterów powieści. 

Mario Vargas Llosa znakomicie oddaje atmosferę tych miejsc. Trudy życia w zagubionych osadach czy obozach, kaprysy przyrody, niebezpieczeństwa, konflikty między białymi, a rdzenną ludnością, prymitywne warunki życia. Ci, którzy się w Amazonii urodzili, kochają ją i zawsze za nią tęsknią, biali, którzy nie z własnego wyboru muszą mieszkać w niewielkich miejscowościach takich jak Santa Maria de Nieva, gdzie dostać można się tylko rzeką, często nienawidzą tego miejsca i marzą tylko o tym, aby z niego uciec.

Te dwa światy wyznaczają dwa zasadnicze wątki tej powieści. Jeden związany jest z Piurą, gdzie przed laty nagle pojawił się tajemniczy mężczyzna, Anselmo, który na skraju miasta wybudował dom, ten tytułowy Zielony Dom, dla mężczyzn miejsce cielesnych uciech, rozrywki, a dla innych, a zwłaszcza dla miejscowego księdza, zgorszenia i grzechu. Nie wiadomo, co z tamtych wydarzeń sprzed lat jest prawdą, a co mitem. Ta historia opowiadana jest inaczej, trochę jak legenda. Niektórym wydaje się, że pamiętają tamte zdarzenia z czasów, kiedy byli dziećmi, sam Anselmo, prawie niewidomy, nieszczęśliwy grajek występujący w trzyosobowym zespole w innym Zielonym Domu, wszystkiemu zaprzecza, nie chce opowiadać. Dlaczego? Pewnie dlatego, że stało się tam coś jednoznacznie złego, a jednocześnie coś tragicznego. 

Wątek amazoński to poszukiwanie ukrywającego się na jednej z wysepek przestępcy, nielegalnego handlarza kauczuku i skór, który psuje interesy innym. Dlaczego tym innym handlować wolno, a jemu nie, nie jest jasne. Czy to kwestia koncesji, którą oni mają, a on nie, czy może odpowiedniego umocowania wśród ludzi władzy, którzy też czerpią z tego korzyści? W każdym razie miarka się przebrała i z Santa Maria de Nieva wyrusza ekspedycja żandarmerii i wojska, aby złapać przestępcę. Dlaczego pilot Nieves wykręca się chorobą i nie chce ich prowadzić, polecając innego? Kiedy o tym czytamy, już doskonale wiemy, czego się obawia. Oba wątki spaja postać sierżanta Litumy, który pojawia się też w innych powieściach pisarza, przede wszystkim we wspomnianej już przeze mnie - "Lituma w Andach". 

Tu dygresja. Czy historia Litumy w tych kilku książkach składa się w całość i wszystko z jego życiorysu do siebie pasuje? Trudno mi jednoznacznie orzec. "Zielony Dom" powstał w roku 1966, a "Lituma w Andach" w 1993. Pisząc pierwszą z nich, Mario Vargas Llosa na pewno nie miał pojęcia, że kiedyś wykorzysta tego samego bohatera. Aż by się chciało teraz sięgnąć jeszcze raz po tamtą powieść, aby to sprawdzić! I po "Rozmowę w Katedrze", bo i tam, wydaje mi się, pojawiają się bohaterowie innych książek Llosy.

Co mnie tak zafascynowało w "Zielonym Domu"? Oprócz niesamowitego klimatu Amazonii, ale również zmieniającej się przez lata Piury, także poruszane tematy. Wspomniany już handel kauczukiem, konflikty między białymi, a rdzennymi mieszkańcami Peru, zróżnicowanie społeczeństwa, w którym oprócz potomków hiszpańskich najeźdźców i ludności rdzennej są także Metysi. Oczywiście nie muszę wspominać, że ci pierwsi mają się za lepszych. Z tym wiąże się kolejny problem - białe zakonnice za przyzwoleniem władz odbierają rdzennym mieszkańcom dziewczynki, dzikuski, jak je nazywają, aby je chrystianizować i cywilizować. Jesteśmy świadkami tego, w jak bezwzględny sposób się to odbywa. No i przede wszystkim wspaniałe portrety bohaterek i bohaterów, bardzo niejednoznaczne, w których zło miesza się ze szlachetnością i dobrem. Często są to postacie tragiczne. Nawet najbardziej bezwzględny ze wszystkich, ten poszukiwany handlarz, Fushia, w końcu budzi litość. No i wreszcie sama historia, którą musimy sobie składać z przemieszanych strzępów, dzięki czemu trzyma w napięciu, jest po prostu bardzo ciekawa.

Jako zdeklarowana miłośniczka twórczości Mario Vargasa Llosy bardzo polecam. Przede mną jeszcze kilka jego powieści. Kilka tych, których jeszcze nie znam, i dwie czytane bardzo dawno, "Pantaleon i wizytantki" oraz "Ciotka Julia i skryba".

Gregor von Rezzori "Niegdysiejsze śniegi"

Kilka miesięcy temu zelektryzowała mnie informacja, że Czarne

wyda książkę Gregora von Rezzoriego "Niegdysiejsze śniegi" (2025; przełożyła Małgorzata Gralińska). Dlaczego? Bo przed laty zachwyciłam się jego "Pamiątkami antysemity" wydanymi przez Pogranicze. Od razu zaznaczę, że tytuł jest ironiczny. Owszem, pisarz wychował się w środowisku antysemickim, ale z antysemityzmu skutecznie wyleczyły go znajomości z Żydówkami i Żydami mającymi wpływ na jego życie. Chociaż napisał bardzo dużo, w Polsce ukazała się przed laty, w Czytelniku,  jeszcze jedna jego książka, powieść "Gronostaj z Czernopola", którą zamierzam przeczytać. (Niech żyją biblioteki!) 

Zanim o "Niegdysiejszych śniegach", kilka słów o pisarzu. Urodził się w roku wybuchu pierwszej wojny w arystokratycznej rodzinie o korzeniach sycylijskich w Czerniowcach, które w tamtym czasie były częścią Austro-Węgier. Burzliwe losy Europy sprawiły, że był obywatelem Austro-Węgier, a potem Rumunii. Mieszkał też w Wiedniu, w Rzymie, w Niemczech, gdzie stał się bezpaństwowcem. Był pisarzem, dziennikarzem, scenarzystą, ale także aktorem. Czy na tym polu odnosił jakieś sukcesy, nie wiem, ale na pewno grał w filmach obok takich gwiazd jak Brigitte Bardot czy Marcello Mastroianni. Zmarł w roku 1998.

Od razu napiszę, że na mnie "Pamiątki antysemity" zrobiły niegdyś większe wrażenie niż dziś "Niegdysiejsze śniegi". Pamiętam, że były czymś świeżym - odkryciem odsłaniającym źródła antysemityzmu. Kazały mi sobie zadać niewygodne pytanie - jakie miałabym poglądy, gdybym wychowała się w takim świecie jak Gregor von Rezzori. Od tamtej lektury upłynęło piętnaście lat, dlatego wiem znacznie więcej o problemach, jakie we właśnie wydanej książce porusza autor. Ale jest i drugi powód mojego bardzo, bardzo delikatnego rozczarowania - otóż najważniejszym tematem "Niegdysiejszych śniegów" jest rodzina pisarza, a niejako przy okazji pojawiają się wątki, które mnie interesują znacznie bardziej. To wszystko jednak nie oznacza, że żałuję lektury. Przeciwnie, uważam, że warto odkryć pisarstwo Gregora von Rezzoriego. Muszę jednak zaznaczyć, że na pewno nie jest to lektura dla każdego. Nie sprawia wielkich trudności, ale jakiś opór jednak stawia, choćby przez swoją objętość. Wydaje mi się, że jeśli chodzi o stopień trudności, to bliżej tej twórczości do rodzinnych książek Martina Pollacka, "Śmierć w bunkrze" i "Kobieta bez grobu. Historia mojej ciotki", niż do "Hałastry" Moniki Helfer.

Książka składa się pięciu rozdziałów, z których trzy poświęcone są w głównej mierze najbliższym członkom rodziny, matce, ojcu, siostrze, a dwa dwóm bardzo ważnym kobietom w jego życiu też ściśle związanym z rodziną. Pierwszy to opowieść o Kasandrze, czyli prostej kobiecie z Bukowiny, która była opiekunką autora w czasach jego dzieciństwa i być może jego mamką, przynajmniej ona tak twierdziła. Ostatni opowiada o Strausselce, która w życiu pisarza była kimś znacznie więcej niż tylko guwernantką. Wcześniej uczyła jego matkę i jej siostry. Została ponownie wezwana na łono rodziny, gdy przyszłość młodego Gregora von Rezzoriego malowała się w czarnych barwach. I rzeczywiście, wiele jej zawdzięczał, obudziła w nim zainteresowanie sztuką, pokazała inne horyzonty, przyjaźnili się do końca jej życia. 

Pisząc o kompozycji książki, użyłam sformułowania w głównej mierze, bo autor ucieka w dygresje - opowiadając o swoich bliskich, opowiada też o sobie i o Bukowinie. Wszystko to się przeplata.

Śmiało można powiedzieć, że rok urodzenia Gregora von Rezzoriego, 1914, to rok symboliczny, zmieniający wszystko. To wybuch pierwszej wojny światowej, która zmiotła z Europy monarchię austro-węgierską i powołała do życia szereg nowych państw. Dla rodzin takich jak rodzina pisarza był to koniec ich dawnego świata. Chociaż związani z kręgiem kultury niemieckiej, żyli w państwie wielonarodowym, mieszkali na Bukowinie w tyglu wielu nacji, Niemców, Rumunów, Rusinów, Ukraińców, Żydów i innych. Ale zawsze czuli się kimś lepszym, kimś, kto niesie cywilizację na te dzikie tereny. Po pierwszej wojnie nadal tak o sobie myśleli, ale nagle stali się na rumuńskiej Bukowinie nikim.

Dla klasy społecznej, z której wywodzili się moi rodzice, oznaczało to osunięcie się świata w bezsens, bezsilność, biedę, beznadzieję i brzydotę. (...) Chęć wybudzenia się z tego koszmaru zrodziła utopijne myślenie lat powojennych, a jego najgorszym wykwitem miała się okazać III Rzesza.

Ani ojciec, ani matka nie należeli do rdzennych mieszkańców tej krainy. Oboje - każde na swój sposób - żyli na wygnaniu: zostali rzuceni do kraju kolonialnego opuszczonego przez kolonialnych władców. 

Siostra pisarza, cztery lata od niego starsza, urodziła się jeszcze w tamtym szczęśliwym świecie, czego on zawsze jej zazdrościł. Dla niego był to już tylko mit. 

Przynależeliśmy do dwóch odmiennych cywilizacji. Ona pojawiła się na jeszcze rzekomo nietkniętym świecie, tuż przed nadchodzącym powszechnym spospoliceniem czasu powojennego, ja zaś byłem dzieckiem epoki spustoszenia. Fundament jej nienagannych obyczajów stanowiło (jak miało się okazać - złudne) poczucie bezpieczeństwa, jakie dawało wspaniałe imperium wraz z jego dokładnie określonymi regułami postępowania i moralności. Mnie natomiast przyszło dorastać w jednym z tych podejrzanych państw, które powstały na jego gruzach i które zaliczano do krajów bałkańskich.

Dlatego po latach próbował odnaleźć tamto prawdziwe życie, mieszkając w rodzinnym majątku matki, położonym gdzieś na bukowińskim odludziu, gdzie oboje z siostrą przyszli na świat. Tymczasem ze świetności tamtego domu, o ile kiedykolwiek była, nic już nie zostało. Mimo wszystko czas spędzony w tej pokrytej kurzem odai włączył go w nurt rodzinnej historii.

Rozpad Austro-Węgier i powstanie kadłubowej Austrii wykorzenił takich ludzi jak członkowie rodziny von Rezzori. Zostać na Bukowinie czy zamieszkać gdzieś w Austrii? To ich dylemat. Matka pisarza nigdy nie czuła się dobrze na tym odludziu. Już wcześniej często wyjeżdżała na zdrowotne kuracje, była nieobecna w życiu dzieci. Tymczasem bukowińskie lasy to żywioł jego ojca, zapalonego myśliwego. Zostali, stając się obywatelami Rumunii. Ona jeszcze bardziej nieszczęśliwa niż dotąd. Odarci z dawnego prestiżu, z majątku, uważali się jednak nadal za kogoś lepszego. Swoją lepszość opierali na przedwojennym austriackim autorytecie, czuli się przecież Austriakami, a może Niemcami. Byli jak ci Anglicy, który zostali w niepodległych Indiach. 

Od 1919 do 1939 żyliśmy mrzonkami pseudofeudalnej pozycji. Nie uprawniały nas do niej ani konkretny prestiż, ani odpowiedni majątek. Opierała się ona tylko na autorytecie, jakim rodzice cieszyli się przed I wojną światową. Ten stan "jak gdyby", dziwnym trafem przez nikogo niekwestionowany, utrwalało oddziaływanie dawnego kolonialnego splendoru, w którym trwaliśmy bezsilni po rozpadzie c.k. monarchii. Uznawaliśmy siebie za niegdysiejszych Austriaków żyjących w prowincji ukształtowanej głównie pod austriackim wpływem, podobnie jak sądzili Brytyjczycy, którzy zostali w Indiach po upadku Imperium Brytyjskiego. 

To rozdarcie między miłością do bukowińskiej ziemi, a poczuciem przynależności do innej kultury ukształtowało pisarza, było czymś, z czym się zmagał.

Czułem w swoim wnętrzu pradawną niemiecką poezję, mistyczną prawdę, która to wszystko zawierała. A przecież zagłębiałem się w moją namacalną egzystencję, schodziłem w macierzystą krainę bez względu na to, w jakim języku, w świecie jakich uczuć, w kręgu jakich mitów, legend i baśni zostałem wychowany. Czułem się tak związany z tą ziemią, że w siostrze, która z radością była gotowa ją opuścić, widziałem apostatkę, niemal zdrajczynię.

Ukształtowało też jego osobowość. A przynajmniej taki swój mit zbudował w tej książce. To dlatego był pozbawiony złudzeń, zbuntowany, nieokrzesany, wybuchowy, ale też nieskrępowany i wolny, bliski naturze. Temu też zawdzięczał poczucie niższości wobec siostry. To dlatego był niespokojnym duchem, który musiał zmieniać szkoły, który nigdzie nie zagrzał na dłużej miejsca. 

Koniecznie też muszę wspomnieć, że rozpadowi tamtego przedwojennego świata towarzyszy rozpad rodziny. I o tym też jest ta opowieść. 

To właśnie te problemy zainteresowały mnie najbardziej w "Niegdysiejszych śniegach". Ale przecież ta książka oferuje znacznie więcej. To barwne, głębokie portrety najbliższych, członków rodziny i dwóch opiekunek autora. Nieszczęśliwej matki, ofiary konwencjonalnego wychowania charakterystycznego dla jej klasy społecznej. W młodości marzyła o tym, aby zostać pediatrką, a posłano ją do renomowanej szkoły gospodarstwa domowego. Potem zgodnie z oczekiwaniami rodzinnymi i społecznymi wyszła za mąż, urodziła dzieci i stała się nieszczęśliwą, zgorzkniałą żoną i matką, która ucieczki od rodziny rekompensowała dzieciom nadmierną opiekuńczością i strachem o ich zdrowie. I ojca, rozkochanego w bukowińskiej dziczy i przyrodzie, też uciekającego od rodziny, nie do eleganckich uzdrowisk, ale w teren, na polowania, patologicznego antysemity, marzącego o wielkich Niemcach, a jednocześnie przeciwnika Hitlera. Jest wreszcie ta książka hołdem oddanym Bukowinie. Wiele tu wspaniałych opisów przyrody i tamtejszego życia.

Naprawdę warto, chętnie napisałabym, że trzeba, ale nie lubię takich kategorycznych stwierdzeń. A jeszcze bardziej zachęcam do sięgnięcia po "Pamiątki antysemity".

Popularne posty