Liczba filmowych premier nieco przyhamowała. Mogę odetchnąć z ulgą. W ten weekend nie miałam wątpliwości, na co wybiorę się do kina. To oczywiście najnowszy film Kena Loacha "Nie ma nas w domu". Nie interesowało mnie, co napiszą recenzenci, interesował mnie temat i reżyser - czuły na sprawy społeczne, ujmujący się w swoich filmach za pokrzywdzonymi, biednymi, wyrzuconymi za margines.
Kim dziś są bohaterowie Kena Loacha? To zwyczajna angielska rodzina. Ricky i Abby oraz ich dwoje dzieci, nastolatek Seb i nieco młodsza Lisa Jane. Mieszkają w wynajętym mieszkaniu. Nie jest to zapleśniała nora, ale też żadne luksusy. Ciasne pokoje, malutka kuchnia, proste meble, gdzieniegdzie łuszczy się farba. Marzą o własnym mieszkaniu, o lepszej przyszłości dla swoich dzieci. Pracują, nie obijają się. Ona opiekuje się starszymi, schorowanymi osobami. Ma kilkoro podopiecznych w różnych częściach miasta, wędruje od jednego do drugiego. Wpada do nich w porze śniadania, obiadu i kolacji. Pomiędzy ma jakieś przerwy. Co z tego, kiedy nie jest łatwo wrócić w tak krótkim czasie do domu, szczególnie jeśli z konieczności korzysta się z miejskiej komunikacji, a przecież często wypada jeszcze coś nieoczekiwanego i nie można zostawić podopiecznego. Nie jest jasne, czy Abby pracuje w opiece społecznej, czy w jakiejś prywatnej firmie. W każdym razie to praca ciężka, często niewdzięczna. Powiedzmy sobie wprost - w takiej formie jest zwyczajnym wyzyskiem. Ale Abby lubi swoich podopiecznych, daje im znacznie więcej niż tylko opiekę. Daje im swój czas, uwagę, czułość, cierpliwość. Taka sama jest dla dzieci i męża.
Ale prawdziwym niewolnikiem staje się jej mąż, Ricky. Wpada w zręcznie zastawione sidła firmy kurierskiej. Mamiony pracą na własny rachunek, wielkimi zarobkami i całą tą kapitalistyczną czy korporacyjną nowomową - pracujesz nie dla nas, ale z nami, jesteś częścią naszego zespołu, bla, bla, bla. Żałuję, że nie udało mi się zapamiętać więcej z kwiecistej przemowy wygłoszonej pewnym siebie, nieco agresywnym tonem przez faceta przyjmującego Ricka do pracy, który tak oto stał się współczesnym niewolnikiem. Kto interesuje się problemami społecznymi, kto czyta i słucha, ten wie, co stanie się dalej. Coraz bardziej wyśrubowane normy, praca od rana do nocy, trudności z dostarczeniem przesyłek, wredni klienci, żadnych urlopów, żadnego chorowania, a w związku z tym żadnego życia prywatnego. Jesteś maszyną, nie człowiekiem. Paczki muszą być dostarczone, firma musi zarabiać, a że tobie skapnie z tego jakiś marny ochłap, nikogo nie obchodzi. A to nie koniec pułapek, jakie taka forma zatrudnienia zastawiła na Ricka. Wystarczy jakiś pech, większy czy mniejszy, o który, co pokazuje film, a dopowiada nam wyobraźnia, wcale nietrudno, aby wpaść w prawdziwe kłopoty. Strata dniówki, jakieś kary finansowe, gorszy rejon. Dlaczego Rick nie odejdzie? Bo tak działa ten system - gdyby rzucił pracę i tak musiałby spłacić zobowiązania, które zaciągnął w firmie. Dlaczego je zaciągnął? Aby móc pracować. I tak koło się zamyka. Dlatego nieważne, co się dzieje, jak się czuje, czy jest chory - musi harować, harować, harować.
Ta sytuacja rujnuje nie tylko Ricka, rujnuje całą rodzinę. Już wcześniej nie było łatwo, teraz stało się beznadziejnie. Widzimy jak krok po kroku destrukcji ulegają więzi pomiędzy bliskimi. Dzieci zostawione same sobie, widywane tylko rano i wieczorem, kiedy na nic nie ma już siły. Za cały kontakt musi starczyć rozmowa telefoniczna. Instrukcje osładzane miłym słowem. Abby naprawdę się stara i naprawdę kocha swoje dzieci. Nie trzeba długo czekać, aby zaczęły się poważne kłopoty. Problemy w domu, powodują jeszcze większe problemy w pracy. Jeśli chcesz naprawić jedno, zawalasz drugie. I tak w kółko. Naprzeciwko siebie masz bezdusznego szefa. Przecież każdy ma jakieś rodzinne kłopoty, gdybym się nad nimi pochylał, kto by pracował? Kto by zasuwał? Psuć zaczyna się też między Abby i Rickiem. Nie, nie zdarza się żadna wielka katastrofa. Po prostu nie mają dla siebie czasu, cierpliwości, zaczynają się wzajemnie oskarżać, łatwo wybuchają gniewem. A przecież to dobrzy, mili, ciepli ludzie. Chcą jak najlepiej, starają się, wspierają, jednak na naszych oczach ich świat zaczyna się rozpadać. Ale może najgorsze jest to, że Rick traci autorytet w oczach syna. Ile warte są jego słowa o tym, aby się uczył, poszedł na studia, miał lepszą pracę. Seb widzi, co się dzieje, zaczyna pewnie rozumieć, że jego przyszłość, nawet jeśli zdobędzie wykształcenie, będzie podobna. Wiadomo, że może co najwyżej skończyć jakąś marną uczelnię, a i to zaciągając studencki kredyt. Dlatego buntuje się. Tak jak potrafi.
Nie będzie pocieszenia. Abby, Rick i ich rodzina znaleźli się w matni, w sytuacji bez wyjścia. A na horyzoncie nie widać nikogo, kto mógłby im pomóc.
To film o prekariuszach, biednych pracujących, których spotykamy codziennie, niekoniecznie zastanawiając się nad ich losem. I choćbym nie wiem, jak się starała, sama od czasu do czasu, a może częściej niż mi się wydaje, uczestniczę w tym wyzysku. Dlatego oglądałam film Kena Loacha z zapartym tchem, mimo że znam problem, bo sporo na ten temat czytam i słucham. Ale rozpisany na konkretną rodzinną sytuację porusza i budzi gniew. To nie cyferki, statystyki, ale ludzie - Abby, Rick, Seb i Lisa Jane. Że jednej rodzinie nie mogło się na raz tyle nieszczęść przytrafić? Nawet jeśli tak jest, chociaż wcale nie mam takiego przekonania, to historia została tak opowiedziana, że zupełnie się tego nie czuje. Dla mnie film Kena Loacha nie jest ani nachalnie dydaktyczny, ani poczciwy w swojej naiwności i szlachetnych intencjach, ani nie pokazuje problemu w sposób wyolbrzymiony. To głos protestu. W końcu co byłaby warta sztuka, jeśli przynajmniej od czasu do czasu nie ujmowałaby się za słabymi, wykluczonymi, biednymi. "Nie ma nas w domu" koniecznie trzeba obejrzeć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz