Bogactwo premier takie, że nie ma mowy, aby obejrzeć wszystko, na co ma się ochotę. Trzeba wybierać. Ostatnio w każdym tygodniu z czegoś muszę rezygnować. Nie obejrzałam izraelskich "Synonimów", dokumentu "Ostatnia góra" o polskiej zimowej wyprawie na K2, nadal nie widziałam "Ikara", pewnie nie dam rady wybrać się na macedoński film "Bóg istnieje, a jej imię to Petrunia". Całkiem możliwe, że w natłoku nowości jeszcze coś przeoczyłam. A w ten weekend nadrabiałam zaległości z zeszłego tygodnia. To oczywiście "Obywatel Jones" Agnieszki Holland nagrodzony w Gdyni Złotymi Lwami. Przy okazji chcę wspomnieć o dokumencie "I młodzi pozostaną", który widziałam gdzieś pomiędzy spotkaniami na Festiwalu Conrada, a o którym nie bardzo miałam czas napisać.
"Obywatel Jones" to opowieść o walijskim dziennikarzu Garethcie Jonesie, który narażając życie, wyruszył z Moskwy na Ukrainę, gdzie na własne oczy zobaczył panujący tam głód zwany dzisiaj wielkim głodem. Wymarłe wioski, zamarznięte trupy leżące na ulicach miast i poboczach dróg, ludzie bijący się o jedzenie, kanibalizm. Miał wielkie szczęście, że udało mu się w tamtym momencie ocalić życie. Wrócił do Wielkiej Brytanii i dzięki uporowi poinformował opinię publiczną o tym, co dzieje się na Ukrainie i w Związku Radzieckim. To kolejna opowieść na temat, jak świat wiedział i nie zrobił nic. Garethowi Jonesowi albo się nie wierzy, albo się go ucisza, albo, według dzisiejszych kryteriów, hejtuje. Za tym wszystkim kryje się wielka polityka i interesy gospodarcze. Nie pierwszy to i nie ostatni przypadek w historii. Głos wołającego na puszczy. Mnie ta opowieść rymuje się ze znakomitym reportażem historycznym, który ostatnio czytałam - "W ogrodzie bestii" Erika Larsona o latach trzydziestych w III Rzeszy. Tym bardziej, że film opowiada o tym samym okresie, a Gareth Jones zasłynął przeprowadzeniem wywiadu z Hitlerem. W tym wypadku wołającym na puszczy był amerykański ambasador, którego pesymistycznych diagnoz nikt nie chciał słuchać. Historia przyznała mu rację. Wystarczy rozejrzeć się wokół, aby zobaczyć, jak świat jest obojętny na podobne tragedie, które rozgrywają się na naszych oczach. Jak zawsze zwycięża wielka polityka i wielkie interesy. Tyle dygresji związanych z tematem, a teraz jeszcze kilka refleksji na temat samego filmu, na który niektórzy kręcą nosem. Od razu powiem, że ja Złote Lwy dałabym rewelacyjnemu "Bożemu Ciału" Jana Komasy, co nie znaczy, że należę do grona marudzących na film Agnieszki Holland. Powiedziałabym, że jest to solidne, popularne kino opowiadające o ważnych sprawach, bardzo dobrze zrobione. Utrzymane w konwencji filmu trochę sensacyjnego, trochę thrillera politycznego (tak określa go producent), ma mroczną, przytłaczającą atmosferę, trzyma w napięciu, szczególnie jeśli ktoś, tak jak ja, nie do końca znał losy Garetha Jonesa. Wiedziałam, co zrobił, wiedziałam, że udało mu się ze Związku Radzieckiego wyjechać, ale nie miałam pojęcia jak, wiedziałam, że w końcu zginie, ale nie znałam okoliczności. Lepiej więc przed seansem nie wgłębiać się zbyt dokładnie w historię głównego bohatera. Poza tym akcja zbudowana jest na konflikcie wartości - Garethowi Jonesowi przeciwstawiony zostaje amerykański dziennikarz Walter Duranty, nagrodzony Pulitzerem korespondent New York Timesa, który cynicznie, a może ze strachu, ukrywa prawdę o tym, co dzieje się w Związku Radzieckim, pisze kłamliwe, pochwalne artykuły o gospodarczych sukcesach i żyje sobie wygodnie w Moskwie, urządzając najlepsze przyjęcia w mieście. I jeszcze jedno - film bardzo dobrze oddaje to, co zdumiewa mnie nieustannie - kiedy jedni cierpią, głodują, chowają się przed bombami, uciekają z domów, koczują w obozach dla uchodźców, inni żyją względnie wygodnie i normalnie. Cóż, ja też przecież należę do tych wybrańców losu. Konkluzja - "Obywatela Jonesa" zobaczyć należy, choćby ze względu na temat, na pamięć walijskiego dziennikarza i milionów ofiar głodu na Ukrainie, którym film jest dedykowany.
Zobaczyć też należy dokument "I młodzi pozostaną" ... Petera Jacksona. Tak, tego od "Hobbita" i "Władcy pierścieni". Szczerze mówiąc, długo nie miałam pojęcia, kto nakręcił ten film i nie reżyser był dla mnie magnesem, a temat. A jest to opowieść o bezsensie i absurdzie wojny. W tym wypadku chodzi o pierwszą wojnę światową. Peter Jackson zrobił to, co przed nim zrobili Polacy - film o powstaniu warszawskim zmontowany z dokumentów i zdjęć. Ta historia jest podobna. Reżyser wykorzystał filmy dokumentalne z londyńskiego Muzeum Wojny, obrobił je, niektóre pokolorował, dodał z offu opowieści weteranów i zmontował to wszystko, tworząc spójną opowieść, która zaczyna się tuż przed wybuchem wojny, a kończy bardzo gorzko powrotem do Anglii tych żołnierzy, którzy wyszli żywi z wojennego koszmaru. A tam nikt ich nie rozumiał, nikt, po początkowym entuzjazmie, nie zamierzał się nimi zajmować. Okaleczeni psychicznie i niejednokrotnie fizycznie nie mieli pracy, stawali się pierwszymi ofiarami kryzysu gospodarczego. Film robi wielkie wrażenie, z bliska pokazuje koszmar, jakim była pierwsza wojna światowa, w trakcie której miliony żołnierzy francuskich, brytyjskich, niemieckich i innych tkwiły miesiącami w okopach w deszczu, w błocie, odbijając od czasu do czasu kawałek ziemi, który nie miał w ogólnym rozrachunku żadnego znaczenia. I już nikt nie wiedział, jaki jest sens tej walki. Warto przy okazji sięgnąć po kilka książek, które na mnie zrobiły wielkie wrażenie. Znakomity reportaż historyczny Petera Englunda "Piękno i smutek wojny" - kiedyś otworzył mi oczy na to, czym była tamta wojna. Albo po sensacyjną powieść Pierre,a Lemaitre "Do zobaczenia w zaświatach". Czy Stefana Hertmansa "Wojnę i terpentynę". Wreszcie po książkę historyczną Włodzimierza Borodzieja i Macieja Górnego "Nasza wojna. Imperia", której część druga, "Narody", właśnie się ukazała. (Kupiłam, ale kiedy ja ją przeczytam?) I pewnie wiele innych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz