Pierre Lemaitre "Do zobaczenia w zaświatach"

Powieść Pierre'a Lemaitre'a "Do zobaczenia w zaświatach" (Albatros 2014; przełożyli Joanna Polachowska, Oskar Hedemann) kupiłam jakiś czas temu zachęcona radiową rozmową na jej temat. O autorze słyszałam oczywiście wcześniej, ale ponieważ od lat szkoda mi już czasu na kryminały i powieści sensacyjne, nie było mi z nim po drodze. No ale "Do zobaczenia w zaświatach" to znacznie więcej niż tylko sensacja, no i przede wszystkim ciekawy temat - akcja toczy się we Francji tuż przed zawieszeniem broni w roku 1918 i zaraz po zakończeniu wojny. Dodam jeszcze, że Lemaitre dostał za swoją książkę Nagrodę Gouncourtów. Może i ta lektura czekałaby na swoją kolej jeszcze długo w czeluściach mojego czytnika, ale postanowiłam ją przeczytać przed premierą ekranizacji, która właśnie weszła na nasze ekrany. Oczywiście, kiedy tylko zaczęłam lekturę, natychmiast zrozumiałam swój błąd - obejrzenie filmu zaraz po przeczytaniu powieści jest bezsensem, co przecież doskonale wiedziałam. Nawet najlepsza ekranizacja w takiej sytuacji nie spełni oczekiwań. Przede wszystkim nie odda zawiłości charakteru i psychiki bohaterów i nie pokaże dobrze ich motywacji. Taki los szczególnie dotknie postacie drugoplanowe, a jednak odgrywające w książce ważną rolę. Skróty, przecież konieczne, odbiją się też na akcji - film trwa niecałe dwie godziny, powieść liczy ponad pięćset stron. Z drugiej strony lektura tej sensacyjnej przecież książki, kiedy zna się rozwiązanie, straciłaby wiele przyjemności. Bo przyznam, że "Do zobaczenia w zaświatach" czytałam z zapartym tchem, im bliżej końca, tym trudniej było mi się od książki oderwać. Jednym słowem i tak źle, i tak niedobrze. Ale do rzeczy.

Skoro wspomniałam już o wątku sensacyjnym, na którym opiera się pomysł powieści, zacznę od niego. Wątki sensacyjne są nawet dwa, a wiążą się z trójką głównych bohaterów połączonych jedną z ostatnich wojennych akcji, w której ranni zostali dwaj żołnierze, Albert i Edouard. Wojna dobiega końca, szczęśliwi, którzy ocaleli, marzą już tylko o powrocie do domu i wtedy porucznik d'Aulnay-Pradelle, który ma inne marzenia - awans i zarobienie wielkich pieniędzy, każe żołnierzom ze swojego oddziału  przeprowadzić atak na wzgórze oznaczone w wojskowej nomenklaturze  numerem 113. Jaki to ma sens teraz, kiedy wojna się kończy? Ale dla niego nieważny jest sens, ważny jest awans. Aby zmobilizować żołnierzy, posłuży się odrażającym podstępem. W rezultacie niekorzystnego splotu okoliczności Albert omal nie zginie, a Edouard, który go ocali, swój czyn przypłaci ogromnym, niewyobrażalnym  kalectwem. Ta jedna chwila zwiąże tę trójkę na zawsze - Albert i Edouard powodowani mieszaniną wyrzutów sumienia, wdzięcznością i wzajemną niechęcią będą odtąd na siebie skazani, a Pradelle'a boją się i nienawidzą. Oni będą żyć z dnia na dzień, w nędzy, bez perspektyw do czasu, kiedy Edouard nie wpadnie na szalony pomysł, który może przynieść im fortunę. On znakomicie się ożeni i jako zięć bogatego, szanowanego i bardzo ustosunkowanego człowieka, przystąpi do działania, które też ma mu dać wielkie pieniądze.

Oba przekręty mają wyjątkowo odrażający charakter, bo żerują na cierpieniu rodzin zabitych, na pamięci ofiar. A jednak obu nie można mierzyć tą samą miarą. Pradelle to cynik bez skrupułów, wyjątkowo odrażający typ, dla którego nie ma żadnych świętości. Pomiata i gardzi ludźmi, wykorzystuje ich i traktuje instrumentalnie. Naprawdę nie da się o nim powiedzieć nic dobrego. Zło w czystym wydaniu, typ z wyższych sfer, ale spod najciemniejszej gwiazdy. A Albert i Edouard? Okrutnie doświadczeni przez wojnę, zapomniani przez wdzięcznych rodaków, wyrzuceni na margines społeczeństwa. Takich postaci w powieści jest wiele. Chłopak zarabiający na życie przewożeniem towarów wózkiem, który ciągnie jedną ręką, bo drugą stracił, inwalidzi jeżdżący na skonstruowanych przez siebie wózkach, okaleczeni psychicznie, bojący się własnego cienia. Państwo czci swoich zmarłych bohaterów, stawia pomniki, buduje cmentarze, oczywiście tak trzeba, ale jednocześnie tym, którzy przeżyli, niewiele ma do zaoferowania. Marną rentę albo i nie. Ich miejsca pracy zostały już zajęte, nikt na nich nie czeka z otwartymi rękami. Czyn Alberta i Edouarda można by potraktować jak krzyk, protest, manifest, ale nie ma się co oszukiwać - nie kierują nimi takie pobudki. Albert, lękliwy, niezdecydowany i słabego charakteru, najpierw się broni przed pomysłem przyjaciela, potem ulega, bo nie bardzo ma wybór. Wdzięczność połączona z litością i wyrzutami sumienia, zmęczenie beznadziejną sytuacją - ta mieszanka sprawia, że w końcu godzi się wprowadzić szalony pomysł w życie. A Edouard? Chłopak z bogatej rodziny, samowolny, zepsuty pieniędzmi, nieznoszący sprzeciwu, artysta, który kiedyś życie traktował jak wieczny happening, teraz okaleczony, bez perspektyw, uzależniony od morfiny, bo tylko ona przynosi mu ulgę i pozwala zapomnieć. Dlaczego to robi? Bo chce pomóc Albertowi, który ich z ledwością utrzymuje? Czy może jest to dla niego kolejna zabawa, jeszcze jeden wielki happening na jakiś czas przywracający mu radość? Chyba jedno i drugie.

Ale ta powieść to coś znacznie więcej niż tylko świetnie wymyślona i napisana sensacja. Znajdziemy w niej bogactwo psychologicznych portretów i relacji między ludźmi. Nie tylko tej trójki. Jest tu jeszcze kilku pierwszoplanowych bohaterów znakomicie scharakteryzowanych. Ale i portrety postaci drugoplanowych, szczególnie szarego, odrażającego, pogardzanego przez wszystkich, ale uczciwego do bólu urzędnika z ministerstwa, który odkrywa machinacje Pradelle'a, są nietuzinkowe. Głęboko wchodzimy w motywacje bohaterów i relacje między nimi. Na pierwszy plan wysuwa się konflikt między Edouardem i jego ojcem, który być może stał się przyczyną dalszych nieszczęść.

Jest to także powieść o różnicach społecznych. Oglądamy bogatych i biednych. Burżuazję, sfery rządowe, bankierów, a jednocześnie pokojówki czy urzędników bankowych, którzy ledwo wiążą koniec z końcem, i całe rzesze biedaków imających się byle jakiej pracy lub zupełnie jej pozbawionych. Między nimi wznosi się mur nie do przebycia. Bogaci nic o tych biedakach nie wiedzą, nie zastanawiają się nawet nad ich życiem, gardzą nimi. Warto pamiętać, że Albert i Edouard w innych okolicznościach nigdy by nie zamieszkali razem. Pewnie i w różnicy pochodzenia tkwi przyczyna niechęci tego drugiego do przyjaciela z niższej sfery. Mur rośnie też między tymi, którzy na wojnie nie byli, i tymi, którzy z niej wrócili. Bo jest to też w końcu powieść o wojnie, o spustoszeniach, jakie czyni, o zniszczonym, zdegradowanym świecie. O każdej wojnie i o tej konkretnej - pierwszej. Wątek chowania poległych, z którym mierzą się władze, pokazuje rozmiar tragedii. Naprawdę świetna książka.

PS. Kiedy szukałam w sieci metryczki powieści, natknęłam się na idiotyczny opis jej treści. Po pierwsze są tam informacje niezgodne z fabułą, po drugie Edouard nazwany został wybuchowym artystą. Do licha, cóż to znaczy? Niechlujstwo czystej wody. Na szczęście na stronie wydawnictwa nie ma tych bredni. Można je znaleźć na stronach popularnych portali zajmujących się książkami i internetowych księgarni, w tym tak szacownej jak ZNAK. I jeszcze jedno zastrzeżenie- te nieprawdziwe informacje i kuriozalne sformułowania towarzyszą staremu wydaniu powieści. Kto produkuje takie bzdury? I dlaczego inni bezmyślnie jej powielają? Piszę o tym, bo już dość mam językowej bylejakości i niechlujstwa. Jak napisał niedawno Michał Rusinek: Lektura czasopism oraz książek [Ja dodałabym jeszcze - napisów filmowych.] powoduje, iż rośnie w nas przekonanie, że zawód korektora jest ostatnio na liście zawodów ginących. Nic dodać, nic ująć.

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty