Miljenko Jergović "Drugi pocałunek Gity Danon"

Miłośnicy Miljenko Jergovicia, chorwackiego (?), bośniackiego (?) pisarza urodzonego w


Sarajewie, mieszkającego w Zagrzebiu, pewnie już wiedzą, że właśnie ukazał się zbiór jego opowiadań pod tytułem "Drugi pocałunek Gity Danon" (Biuro Literackie 2016; przełożył Miłosz Waligórski). Dobrych wiadomości jest więcej, jeszcze w tym roku w Książkowych Klimatach pojawi się niewielkich rozmiarów powieść "Wilimowski". To każe mieć nadzieję, że może oba wydawnictwa pójdą za ciosem i wydadzą kolejne książki Jergovicia. Najbardziej ucieszyłabym się z jakiejś pokaźnych rozmiarów powieści. Mam nadzieję, że taka istnieje i czeka na przekład. Póki co cieszą mnie opowiadania, które właśnie skończyłam. Minęły już czasy, kiedy ten gatunek z góry skreślałam, bo za krótki. Zanim podzielę się refleksjami po lekturze, chciałabym podkreślić, że zbiorek został ładnie i starannie wydany oraz zredagowany. Wspominam o tym, bo dzisiaj to nie jest wcale oczywiste. No i tłumaczenie Miłosza Waligórskiego też zasługuje na uwagę. A teraz do rzeczy.

Opowiadania zamieszczone we właśnie wydanym zbiorze są niewielkich rozmiarów, na ogół kilka, czasem kilkanaście stron. Odnajdziemy w nich klimat znany z powieści Jergovicia, ich gawędziarskich epizodów. Kto zna twórczość pisarza, wie, że jego książki inkrustowane są sporą dawką takich gawęd i rozbudowanych anegdot. Teksty z "Drugiego pocałunku Gity Danon" są dość różnorodne. Jedne realistyczne, inne, i tych jest zdecydowanie więcej, balansują na granicy opowiadania, baśni czy legendy. Chyba można je nazwać ludową gawędą. Jakby  kolejni opowiadacze puszczali wodze fantazji i tak ubarwiali historię, że już nie wiadomo, gdzie jest to, co zdarzyło się naprawdę, a gdzie są tylko barwne dodatki, którymi pierwotna opowieść z czasem obrastała. Zdarzenia toczą się w różnym czasie. Wiele zahacza o ostatnie bałkańskie wojny, niektóre sięgają do okresu austro-węgierskiej monarchii, są wreszcie opowieści współczesne. Autor oszczędził czytelnikowi realistycznie opisanych wojennych makabr, wszystko pozostaje raczej w sferze domysłów i wyobraźni. Ale nie jest to lektura wesoła, chociaż często zabarwiona ironią czy humorem. Smutek i melancholia splatają się z barwną, czasem zabawną anegdotą, poetycki język miesza się z dosadnym. Skąd smutek? Jego źródłem są nieszczęśliwe miłości, tęsknota za człowiekiem, ukochanym psem, za krajem, który trzeba było opuścić, za rodzinnym miastem czy wioską, wreszcie za przeszłością, co bezpowrotnie minęła. Czasami jest to tylko smutek przeczucia, że coś złego czai się tuż obok. Innym razem żal, że czemuś, co się ledwie zaczęło, złośliwy los nie dał szansy. Znać w tych opowiadaniach ciężar życia, ból istnienia, ale jednocześnie pogodzenie się z losem, świadomość, że tak musi być. To wszystko ukryte jest gdzieś pomiędzy wersami. Bo delikatne są te opowieści jak puch, utkane z koronkowych słów. Celowo używam tu takich nieco pretensjonalnych, nieco egzaltowanych porównań, bo nie bardzo potrafię inaczej oddać istotę rzeczy. Lubię w takich sytuacjach skryć swoją bezradność wobec materii, z którą się zmagam, za stwierdzeniem, że najlepiej jest takie opowiadania po prostu przeczytać. Bo to oczywiście najszczersza prawda.

A lektura gawęd Miljenko Jergovicia jest wielką radością. Na każdym poziomie. Tym najprostszym, kiedy bawimy się opowiadaną historią, tym głębszym, który każe się zadumać, zastanowić, pomyśleć, wreszcie wielką przyjemność sprawia też język opowieści. Miłośników pisarza na pewno nie muszę zachęcać, a jeśli ktoś dotąd nie czytał jego książek, niech jak najszybciej nadrobi te zaległości. "Drugi pocałunek Gity Danon" będzie świetnym wstępem do dwóch najważniejszych powieści Jergovicia. To "Ruta Tannenbaum" i "Srda śpiewa o zmierzchu w Zielone Świątki". No i nie wolno pominąć eseju "Ojciec".  Pozostaje mi zakończyć wezwaniem: Czytajcie!!!

"Opowieść o miłości i mroku" (film)

Kiedy po raz pierwszy usłyszałam, że Natalie Portman nakręciła film według książki Amosa Oza "Opowieść o miłości i mroku", najpierw pomyślałam sobie, że to szaleństwo. Jako zdeklarowana miłośniczka twórczości Amosa Oza, wielbicielka "Opowieści o miłości i mroku" wiedziałam, że nie da się przenieść na ekran tej bogatej w liczne wątki historii dzieciństwa i młodości pisarza, jego przodków i Izraela. Chwilę później wzruszyłam pogardliwie ramionami - rzecz tym bardziej nie może się udać, skoro za scenariusz i reżyserię zabiera się właściwie debiutantka, w dodatku amerykańska gwiazda, Natalie Portman. Najpierw byłam pewna, że nie mam ochoty patrzeć, jak na ekranie mordują uwielbianą przeze mnie książkę, bardzo dla mnie ważną. Potem, kiedy zorientowałam się, że raczej dobrze się o filmie mówi (na przykład pięć gwiazdek w tygodniku Polityka), postanowiłam jednak sprawdzić. No i teraz muszę z pokorą przyznać, że się myliłam. Naprawdę byłam zaskoczona, że to, co zobaczyłam na ekranie, aż tak mi się podobało. Film mnie poruszył, zagarnął, wciągnął w swój świat.

Przede wszystkim Natalie Portman oparła scenariusz właściwie na jednym wątku. Z niezwykle bogatej książki Amosa Oza wybrała, można powiedzieć, że wydestylowała, opowieść o rodzinie, skupiając się na relacji syna i matki. Tłem jest burzliwy czas, kiedy powstawał Izrael. Dzięki temu dostajemy dość klarowną historię wykształconej, wrażliwej, obdarzonej wyobraźnią kobiety. Urodzona i wychowana w Równem od dziecka karmiona była mitem ziemi obiecanej, Erec Izrael, a kiedy wreszcie się tam znalazła, musiała skonfrontować się z rzeczywistością daleką od ideału. Jej kruchość i wrażliwość sprawiają, że coraz gorzej sobie radzi. Trudne warunki komplikuje jeszcze wojna, która wybucha po proklamowaniu wymarzonego państwa. Jej konsekwencją, co oczywiste, są zagrożenie, śmierć, strach, destabilizacja ułożonego już jakoś życia. Na świat i rodzinną tragedię patrzymy oczami jej syna, małego Amosa. Dziecka, które nie do końca rozumie, dlaczego matka zamyka się w sobie, oddala się, milczy i cierpi. Trudno mi oczywiście powiedzieć, na ile te wszystkie problemy są czytelne dla kogoś, kto książki nie zna. Na ile czytelny jest bunt kilkunastoletniego chłopaka, który w kilka lat po śmierci matki zmienia nazwisko, opuszcza ojca intelektualistę i wstępuje do kibucu, aby stać się takim krzepkim chłopakiem budującym nowe państwo, wcielającym w życie lewicowe ideały. Mnie historia wydała się dość jasna i klarowna, ale może właśnie dlatego, że znam kontekst. Oczywiście wiadomo, że przepaść musiały bogactwo i złożoność książki - liczne anegdoty, rodzinne historie, liryczne fragmenty. Ich klimat oddaje kilka onirycznych scen, które budują atmosferę filmu. Mnie może najbardziej brakuje wątku dziadków Amosa Oza. Kiedy czytałam ich historię, zrozumiałam, jaką nieprawdopodobną zmianą, nie dla każdego na lepsze, była decyzja o wyjeździe do Palestyny. Tam wszystko trzeba było zaczynać od nowa w zupełnie innej, egzotycznej rzeczywistości. Najczęściej łączyło się to z zawodową i materialną degradacją. Nie każdy mógł być profesorem jak w Europie. W końcu ilu profesorów potrzeba na jedynym uniwersytecie? Dlatego najlepiej traktować ten film jako samoistny byt.

Wielkim atutem są zdjęcia Sławomira Idziaka. Niby kolorowe, ale tak bardzo stonowane, że robią wrażenie czarno-białych. Dzięki nim i dbałości o plenery, wnętrza, kostiumy, rekwizyty całość przypomina stare fotografie. Jest tak, jakbyśmy oglądali rodzinny album. To wrażenie potęguje fakt, że film to właściwie wspomnienie starego już Amosa Oza, który kilkukrotnie pojawia się na ekranie (chyba jednak nie jest to sam pisarz). No i chłopiec grający głównego bohatera od początku przyciąga uwagę. Magnetyzuje swoim smutnym spojrzeniem.

Wiem, że głosy są różne. Także krytyczne. Ja jednak będę broniła tego smutnego, melancholijnego, depresyjnego filmu. Wbrew moim początkowym obawom okazał się udany. Ale oczywiście potem należy koniecznie przeczytać autobiograficzną powieść Amosa Oza "Opowieść o miłości i mroku", pamiętając o tym, że jest to coś znacznie bardziej złożonego niż historia nieszczęśliwej, zawiedzionej kobiety nieradzącej sobie z życiem. A kto nie znał dotąd twórczości tego wybitnego izraelskiego pisarza, powinien sięgnąć po inne jego książki. Zapewniam, że warto, czemu wielokrotnie w moich zapiskach dawałam wyraz. A notka o "Opowieści o miłości i mroku" jest jedną z pierwszych, jakie tu zamieściłam.

Siegfried Lenz "Minuta ciszy"

Właśnie ukazała się "Minuta ciszy" (Dobra Literatura 2016; przełożyła Maria Skalska),

niewielkich rozmiarów powieść Siegfrieda Lenza. Obawiam się, że przemknie niezauważona. Gdyby nie informacja na portalu Angelus poświęconym, jak nagroda, literaturze Europy Środkowej pewnie i ja nie wiedziałabym, że została wydana. Chyba jednak powinnam zacząć od krótkiej informacji o autorze, bo jest wielce prawdopodobne, że nie każdy o nim słyszał. Ja też jeszcze kilka lat temu nie miałam pojęcia o tym niemieckim pisarzu, a odkryłam go zupełnie przypadkowo dzięki znajomym, za co do dziś jestem im bardzo wdzięczna. Lenz urodził się w roku 1926 w Ełku w Prusach Wschodnich, zmarł dwa lata temu w Hamburgu. Mimo że w Polsce ukazało się kilka jego książek, nie jest szerzej znany. Wyszły wiele lat temu i dziś trzeba ich szukać w antykwariatach albo bibliotekach. "Minuta ciszy" to jego czwarta powieść, jaką przeczytałam. Zanim jednak o niej napiszę, koniecznie muszę wspomnieć o dwóch (prawdopodobnie) najważniejszych w jego dorobku, moich ulubionych. To "Lekcja niemieckiego" i "Muzeum ziemi ojczystej". Ta pierwsza jest chyba bardziej ceniona, mnie mocniej poruszyła druga, ale o obu trudno zapomnieć, obie koniecznie trzeba przeczytać. To dzięki nim Lenz trafił na listę moich ulubionych autorów. Nie im jednak poświęcam dzisiejszą notkę, już o nich pisałam, kto chciałby wiedzieć więcej, niech przeczyta. Mnie podobało się również "Biuro rzeczy znalezionych"  (też pisałam). To oczywiście nie ta ranga, ale również rzecz  ciekawa.

A "Minuta ciszy"? Ja przeczytałam ją z wielką przyjemnością. Powieść odwołuje się do znanego literackiego motywu - miłości młodego chłopaka, osiemnastolatka, do kilka lat starszej nauczycielki. Miłości wielkiej, szalonej, bezczelnej w swoich pragnieniach, straceńczej i nieszczęśliwej, bo tragicznie zakończonej. Stella ginie w wypadku. Niczego tu nie zdradzam, tego dowie się czytelnik i z notki na okładce, i przede wszystkim z pierwszych stron powieści, która jest monologiem wewnętrznym bohatera, Christiana, w czasie szkolnej uroczystości pogrzebowej. Patrząc na zdjęcie ukochanej, słuchając mów dyrektora, uczniów i nauczycieli, śpiewu szkolnego chóru, wspomina Stellę, swoją z nią znajomość, historię, która ledwie się zaczęła, już się skończyła. Jest w tej powieści miłość, tęsknota, zazdrość, niepewność, fascynacja i cierpienie związane ze stratą. Pierwsze doświadczenie wielkiego szczęścia i wielkiej tragedii, a przede wszystkim zetknięcie ze śmiercią. Dotąd śmierć pewnie była w życiu Christiana czymś abstrakcyjnym, czymś, co zdarza się ludziom starym, teraz dotknęła go osobiście. Świadomość, że zdarzyć może się każdemu, w każdej chwili, zmienia na zawsze.

"Minuta ciszy" nie jest powieścią sentymentalną. O tych ważnych sprawach pisze Lenz delikatnie, dyskretnie. Liczy się nastrój, klimat. Niewiele się dzieje. Akcja toczy się w nadmorskiej miejscowości. Christian pomaga ojcu, który jest rybakiem kamieni, wydobywa z morskiego dna wielkie głazy, aby budować z nich falochrony. Wozi tez turystów na Ptasią Wyspę. Dużo tu pięknych, sensualnych opisów przypominających atmosferę "Lekcji niemieckiego", której akcja też rozgrywała się nad morzem. Z łatwością i przyjemnością poddałam się tej nastrojowej prozie. Zanurzyłam się w atmosferze letnich i jesiennych dni w małej nadmorskiej miejscowości, gdzie rozegrała się tragedia. Nie jest to oczywiście powieść wielkiej rangi, ale drobiazg, który pozostaje w pamięci. Jeśli ktoś od niej zacznie swoje spotkanie z prozą Lenza, niech pamięta, że "Muzeum ziemi ojczystej" i "Lekcja niemieckiego" to książki o wiele bardziej wymagające, ale naprawdę warte trudu. Bardzo, bardzo namawiam do sięgnięcia po jego powieści. Ja ciągle pozostaję pod ich wrażeniem. Zakończę wezwaniem: Odkryjcie dla siebie Lenza!!!

Cezary Łazarewicz "Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka"


Reportaż Cezarego Łazarewicza "Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka"


(Czarne 2016) przeczytać trzeba koniecznie. To lektura naprawdę obowiązkowa!!! Bardzo często, kiedy przeczytam albo obejrzę coś ciekawego, poruszającego, odkrywczego (niczego nie skreślać), używam podobnych formułek. Tylko w przypadku filmu przeczytać zmienia się w obejrzeć. Na ogół jednak moich sądów nie formułuję aż tak kategorycznie, chociaż zawsze mam na to ochotę, no ale upodobania literacko-filmowe są różne, stąd moja ostrożność. Tym razem jednak nie chodzi przecież o literackie gusta. Odtworzona precyzyjnie historia śmierci maturzysty, Grzegorza Przemyka, i tego, co się potem działo, to po prostu lekcja historii najnowszej. Jeśli, czytelniku tej notki, należysz do tych, którzy sprawę Przemyka znają czy pamiętają, być może pomyślisz sobie - Przecież ja to wszystko wiem. Otóż, o ile nie jesteś badaczem historii najnowszej, tak ci się tylko wydaje. Jeśli myślisz - To nudne. - zapewniam cię, że nie oderwiesz się od lektury. Jeśli jesteś na tyle młody, że o Grzegorzu Przemyku nigdy nie słyszałeś, tym bardziej jest to książka dla ciebie.

Kim był Grzegorz Przemyk? Synem zapomnianej dziś poetki, Barbary Sadowskiej, która w czasie stanu wojennego związana była z Prymasowskim Komitetem Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom. W maju 1983 roku został śmiertelnie pobity przez milicjantów z ZOMO (Zmotoryzowane Oddziały Milicji Obywatelskiej). Ponieważ sprawy nie dało się zatuszować i sprawców trzeba było ukarać, a na skazanie winnych kategorycznie nie zgodził komendant główny milicji (Nie dopuszczę, by ktoś grzebał w moim aparacie. - cytat z dokumentów przytaczanych w książce), rusza machina, która ma zrzucić winę za śmierć maturzysty na kogoś innego. Najłatwiejszym celem są sanitariusze, którzy odwozili Przemyka z komendy milicji przy ulicy Jezuickiej na pogotowie na Hożą. Zapewniam cię, czytelniku tej notki, że nie jesteś w stanie wyobrazić sobie, co w tym wypadku znaczą słowa rusza machina. Mnie też nie starczyło wyobraźni. I o tym właśnie jest ta książka.

Łazarewicz przekopując się przez morze akt, dokumentów, listów, dzienników i innych świadectw epoki, rozmawiając ze świadkami tamtych wydarzeń, precyzyjnie pokazuje iście szatański plan, jaki wdrożono, aby skazać za niepopełnioną zbrodnię niewinnych ludzi, a tym samym ochronić swoich. Żeby tego dokonać, należało nie tylko zastraszyć, skompromitować i odebrać wiarygodność świadkom zbrodni i broniącym ich adwokatom, złamać upatrzonych, wyimaginowanych morderców (kierowcę karetki i sanitariusza), ale także sprawić, żeby stało się to jakoś wiarygodne. Dlatego rozpętano nagonkę na służbę zdrowia, a szczególnie na pracowników pogotowia ratunkowego. Posuwano się do rozmaitych prowokacji, usłużna prasa pisała oszczercze artykuły, nie cofnięto się nawet przed sfingowaniem procesu, w którym skazano lekarkę pogotowia (!), zarzucając jej, że okradła pacjenta. Wyobraźcie sobie Bogu ducha winną kobietę, która nagle trafia do aresztu, nie ma pojęcia, o co chodzi, a potem zapada wyrok, mimo że nie popełniła zarzucanych jej czynów, i spędza w więzieniu kilka miesięcy! Sytuacja jak z "Procesu" Kafki.  Cezary Łazarewicz wspomina o tej sprawie, ale nie poświęca jej wiele miejsca (to nie zarzut, trudno dokładnie pisać o wszystkim). Podczas lektury książki przypomniałam sobie, że jakiś czas temu w prasie czytałam wstrząsający wywiad z tą kobietą. Kiedy studiujemy reportaż Łazarewicza, wstrząsani jesteśmy bez przerwy. Przecieramy oczy ze zdumienia, zaciskamy pięści z bezsilnej złości, klniemy pod nosem albo całkiem głośno. Bo przecież to jeszcze nie wszystko. Kolejna podłość, chciałam napisać, że największa, ale już sama nie wiem, co tu było największą podłością, to zdyskredytowanie tragicznie zmarłego Przemyka i jego matki.

Opisywana przez Łazarewicza sprawa złamała życie kilku albo kilkunastu osobom. Przede wszystkim Barbarze Sadowskiej, ale także świadkom zbrodni, a zwłaszcza głównemu świadkowi Cezaremu F., skazanym pracownikom służby zdrowia, broniącym ich adwokatom i oczywiście rodzinom tych wszystkich osób. Aby tego dokonać, do tej operacji zaprzęgnięto całą armię ludzi - funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa, milicjantów, prokuratorów (niektórzy starali się zachowywać przyzwoicie), ale także naukowców (szczególnie psychologów), którzy doradzali jak mataczyć. Aby zrozumieć skalę zjawiska, przytoczę dwie liczby - głównego świadka, niezłomnego Cezarego F., rozpracowywało 240 esbeków, a jednego ze skazanych, już nie pamiętam - sanitariusza czy kierowcę karetki, 300! Każdy ich krok był śledzony, donosiciele pracowali na pełnych obrotach, założono podsłuchy, codziennie na biurka kierujących sprawą spływały dokładne sprawozdania. W szczególnie wyrafinowany sposób pracowano nad Cezarym F., najważniejszym świadkiem. Aby go złamać, pajęczą siecią intryg opleciono także jego rodziców. Mimo to nie dał się zastraszyć. Jest chyba największym bohaterem i największym przegranym w tej sprawie.

Rozpisałam się, jak często, więc teraz już w telegraficznym skrócie. Łazarewicz pokazuje też, dlaczego w latach dziewięćdziesiątych, kiedy proces wznowiono, nie udało się skazać wszystkich winnych i ustalić, który z milicjantów zamieszany był jeszcze bezpośrednio w zbrodnię. Zastanawia się, czy do śmierci Grzegorza Przemyka doszło w wyniku splotu nieszczęśliwych przypadków, czy, jak sądzono wtedy, wybrano go celowo - miał zostać zastraszony i pobity, ale nie zamordowany. Wszystko wskazuje jednak na to, że prawdziwa jest ta pierwsza hipoteza. I tu nie potrafię powstrzymać się od refleksji o roli przypadku, który z jednych czyni morderców, z innych ofiary albo bohaterów. Co sprawiło, że milicjanci pobili Przemyka? Byli do szpiku kości źli? Bezmyślni? Upokorzeni, więc pokazali temu pewnemu siebie chłopakowi, że to oni mają władzę? Wierzyli w system? Upojeni awansem społecznym i władzą, jaką mieli? Byli ofiarami systemu? Co siedziało w ich głowach? Czy w ogóle myśleli? Mieli wyrzuty sumienia? Zdawali sobie sprawę, co zrobili? Czy gdybym była chłopakiem z małej podkarpackiej wioski i nagle dzięki służbie w ZOMO znalazłabym się w wielkim świecie (ich otoczenie często odbierało to jako awans społeczny i zawodowy), to też potulnie wykonywałabym rozkazy? Pytania się mnożą, odpowiedzi brak.

I na sam koniec jeszcze dwie informacje. Książka jest ciekawa również dlatego, że opowiada o zapomnianej dziś Barbarze Sadowskiej i jej synu, Grzegorzu, o artystycznym środowisku, w jakim się obracali. Łazarewicz znakomicie nakreślił kontekst tej sprawy. Prowadzi swoją opowieść dwutorowo - rozdziały będące kroniką zdarzeń, miesiąc po miesiącu od zbrodni do procesu, przeplata opowieściami o Sadowskiej, Przemyku, świadkach i ofiarach. Czyta się to znakomicie, jak najlepszy kryminał, trudno oderwać się od lektury. Niestety to nie fikcja, a przygnębiająca, tragiczna, prawdziwa historia. Szczęśliwego zakończenia nie było. Dobro zostało zniszczone, a zło niekoniecznie ukarane.

"Niewinne"

Właściwie nie wybierałam się na "Niewinne". Obawiałam się, że to ładny film o trudnych sprawach, czego nie znoszę. Kiedy usłyszałam, że wszystko jest tam sztuczne, nawet śnieg, tylko utwierdziłam się w swoim przekonaniu. Tymczasem natknęłam się na bardzo pozytywną recenzję na portalu Culture, no i pojawił się dylemat - "Niewinne" czy "El Clan", jak planowałam wcześniej. Stoczyłam ze sobą prawdziwą bitwę, co nieraz mi się zdarza, kiedy trzeba dokonać wyboru, no i w końcu pobiegłam na "Niewinne". I nie żałuję. Nie jest to film bez wad, ale pozostaje w pamięci. Naprawdę warto się na niego wybrać. Choćby ze względu na temat. To opowieść, której akcja rozgrywa się tuż po zakończeniu wojny na terenach wyzwolonej Polski gdzieś na głuchej prowincji. Młoda francuska lekarka, Matylda, pracująca w misji Czerwonego Krzyża zostaje poproszona, a właściwie wybłagana (nie ma takiego słowa, wiem) o wizytę w klasztorze. Jadąc tam, łamie przepisy, ale ulega dramatycznej prośbie jednej z zakonnic. Kilka miesięcy wcześniej siostry zostały zgwałcone przez rosyjskich żołnierzy. Matyldzie, komunizującej ateistce, przyjdzie się zmierzyć ze światem sacrum. Z jednej strony trzeźwe spojrzenie lekarki i wyzwolonej kobiety, z drugiej zakonnice, które złożyły śluby czystości. Cielesność to dla nich sfera zakazana. Sytuacja bez wyjścia. Drugim atutem filmu jest mroczny, melancholijny nastrój. Reżyserka zbudowała atmosferę niepewności, zagrożenia, lęku. Mnie bardzo podobała się również wizualna strona "Niewinnych", malarskie, niemal pozbawione kolorów zdjęcia. Oglądając niektóre sceny (te z dziećmi), miałam wrażenie, że patrzę na jeden z obrazów Bruegla. Stąd prawdopodobnie wrażenie pewnej teatralności przestrzeni, ale w tym wypadku to, moim zdaniem, zaleta. Być może dlatego pojawiła się ta uwaga o sztucznym śniegu. W filmie nakręconym w Polsce gra wiele polskich aktorek. Między innymi Agata Kulesza i Agata Buzek. Co ważne, każdy tu mówi w swoim ojczystym języku, Polacy po polsku, Francuzi po francusku. Niby oczywiste, ale w skomercjalizowanym kinie przecież nie. A wady? Drażniły mnie niektóre sceny, zbyt cukierkowe albo plakatowe. Można się też przyczepić do pewnych rozwiązań fabularnych, które wydały mi się mało prawdopodobne. No i postawy dwóch zakonnic granych przez Kuleszę i Buzek zostały za mało zniuansowane. Ale o tym w drugiej części. Kto widział film, może czytać dalej, kto nie widział, niech biegnie do kina.

Przyznam, że kiedy jeszcze niezniechęcona krytycznymi uwagami niektórych recenzentów chciałam, obejrzeć "Niewinne", najbardziej pociągało mnie zderzenie sfery sacrum z profanum. Zawsze gdy idę na taki film, liczę na jakieś olśnienie, dotknięcie tego niedostępnego dla mnie obszaru. Udało się chyba tylko raz dzięki znakomitym francuskim "Ludziom Boga". W tym wypadku, podobnie jak wtedy, kiedy oglądałam "Lourdes" czy "Body/Ciało", przyjęłam punkt widzenia bohaterów wątpiących, do bólu racjonalnych. Pozostałam na zewnątrz. Niby rozumiem dylemat sióstr dotkniętych wielką tragedią, ale podobnie jak Matylda za nieracjonalne uważam, że tak bardzo bronią się przed pomocą, zdając się na Boga. To wydaje mi się po prostu nieludzkie. W imię miłości do Boga, zapominają o miłości do człowieka. Takiemu podejściu do problemu sprzyja niestety zbyt łopatologiczne rozłożenie akcentów. Siostra przełożona, grana przez Agatę Kuleszę, jest do bólu pryncypialna, wręcz demoniczna. Dlatego nie czuję, ba, wręcz nie dostrzegam, tragedii, jaką przeżywa, dokonując wyboru - obrona honoru sióstr za cenę życia nowo narodzonych dzieci. Nie chce też ratować swojego zdrowia, bo wierna jest zakonnym ślubom. Bierze na siebie odpowiedzialność i grzech. Czy rzeczywiście nie było innego rozwiązania? Przeciwną postawę zajmuje siostra Maria, grana przez Agatę Buzek. To postać nieco bardziej zniuansowana. Stoi pomiędzy przełożoną, a pozostałymi zakonnicami i Matyldą. Jest jej przewodniczką po obcym klasztornym świecie, tłumaczy i objaśnia. Stopniowo przechodzi ewolucję, staje się coraz bardziej samodzielna, a kiedy odkryje sekret matki przełożonej, nie będzie umiała pogodzić się z tym, co zrobiła. Podobnie jak inne siostry. I to też wydało mi się zbytnim uproszczeniem. Wśród tylu zakonnic nie znalazła się żadna, która próbowałaby tłumaczyć to, co się stało? Zaraz, zaraz, powie ktoś, przecież siostry nie wyrzuciły matki przełożonej, opiekują się nią. Ale to gest miłosierdzia, którego nie należy mylić z akceptacją. Uproszczona wydała mi się też reakcja zakonnic, które urodziły dzieci. Musiała się oczywiście wśród nich znaleźć taka, która odkryła swoje macierzyńskie powołanie i postanowiła odejść z klasztoru, aby spełnić się jako matka. Inna z kolei skorzystała z okazji i zrzuciła habit, bo od początku wiedziała, że to nie jej droga. Niby wszystko w porządku, tak przecież mogło się zdarzyć, ale jakoś szeleści papierem. Może to wina drewnianych, deklaratywnych dialogów? Nie twierdzę, że dialogi są do kitu w całym filmie, ale w niektórych scenach tak. Chyba najbardziej przejmuje historia siostry Zofii, młodej, bezbronnej, ufnej, zagubionej zakonnicy, która umiera. Miałam wrażenie, że rozdarta jest między uczuciami macierzyńskimi, a zakonnym powołaniem.

Jak napisałam we wstępie, drażniły mnie też niektóre sceny czy fabularne uproszczenia. Niby Matylda musi ukrywać swoje wyjazdy do klasztoru, niby ma z tego powodu problemy, ale nagle w cudowny sposób znikają. Już się po prostu o nich nie mówi. Może drobiazg, ale w filmie realistycznym, niegatunkowym nie lubię chodzenia na skróty. Takich cudownych rozwiązań jest tu kilka. Choćby to, w jaki sposób udaje się Matyldzie powstrzymać żołnierzy radzieckich przed ponownym wtargnięciem do klasztoru. Mam wątpliwości, czy ten trik by rzeczywiście zadziałał. Ale najbardziej zirytowało mnie rozwiązanie problemu - stworzenie sierocińca, dzięki któremu mogły zatrzymać przy sobie urodzone dzieci. Nadmiernie to proste, cukierkowe, takie zakończenie rodem z amerykańskiego filmu. Podobnie jak słodka scena, kiedy zakonnice tulą się do Matyldy, dziękując jej za to, co dla nich zrobiła. No i postać żydowskiego lekarza też jakby wciśnięta na siłę. Znowu dają znać o sobie drewniane dialogi, myślę tu szczególnie o scenie, kiedy wraz z Matyldą przybywa do klasztoru. Zdaję sobie sprawę, że to moje odczucia, być może wielu widzów nie zwróciło na to wszystko żadnej uwagi.

Czytelniku tej notki, być może po przeczytaniu tego, co napisałam, jesteś zdziwiony, bo tak narzekam i narzekam. To prawda, a jednak nie zmieniłam zdania i nadal twierdzę, że film w się broni i warto się nad nim pochylić. To zasługa mrocznego klimatu, bohaterek, które stają się bliskie, zdjęć i oczywiście samej historii. Całość, chociaż niedoskonała, porusza, nie pozwala na obojętność. Wolę niepozbawione pęknięć "Niewinne" niż perfekcyjną "Carol", która pozostawiła mnie zimną jak lód.

Ziemowit Szczerek "Przyjdzie Mordor i nas zje"

Po przeczytaniu "Tatuażu z tryzubem" Ziemowita Szczerka, postanowiłam, że teraz wreszcie wezmę się za jego pierwszą ukraińską książkę "Przyjdzie Mordor i nas zje" (Korporacja Ha!art 2013). Rzecz była objawieniem, autor dostał za nią Paszport Polityki, wszyscy się zachwycali, mnie się jednak jakoś nie spieszyło, już nawet nie pamiętam dlaczego. Ale "Tatuaż" podobał mi się tak bardzo, że koniecznie chciałam zobaczyć różnicę i przekonać się, czy nieco zawiedzeni nim miłośnicy "Mordoru" mają rację. Bo to rzeczywiście inne książki. Łączy je temat - Ukraina, podróże, i soczysty, kolokwialny język - te wszystkie bezformia, gratowiska i solidna porcja przekleństw. Odróżnia pomysł. "Tatuaż" jest po prostu reportażem, z wszystkimi tego konsekwencjami, trochę w nim ze Stasiuka, reszta oczywiście ze Szczerka. Tymczasem "Przyjdzie Mordor i nas zje" to reportaż w stylu gonzo. Może nie powinnam się do tego przyznawać, ale wcześniej nie znałam tego pojęcia. Cóż to takiego? Subiektywny reportaż formą zbliżony do beletrystyki. Autor jest uczestnikiem zdarzeń. Źródeł należy szukać w amerykańskiej kontrkulturze. Sam Szczerek w rozdziale zatytułowanym po prostu Gonzo zwraca uwagę na inną cechę tej formy - ma być brudno, mocno, okrutnie. W gonzo jest gorzała, są dragi, są panienki. Są wulgaryzmy. I to właśnie dostajemy. To z tych  powodów "Przyjdzie Mordor i nas zje" bardziej przypomina cykl opowiadań.

Łukasz, narrator-reporter, jak się domyślam alter ego autora, wspomina  swoje wyprawy na Ukrainę, najczęściej w towarzystwie różnych znajomych. Każdy rozdział  to inna historia. Dużo się dzieje, nie wiadomo, co jest prawdą, co zostało mocno podkolorowane, a co zmyślone. Jednak nie ma wątpliwości, że ducha tych opowieści zaczerpnął Szczerek z własnych doświadczeń. Bohaterowie piją, ćpają i przeklinają, czasem prowadzą mądre dyskusje ze swoimi ukraińskimi znajomymi, wdają się w rozmaite awantury, popadają w tarapaty, ale przede wszystkim chcą poznać Ukrainę ze swoich wyobrażeń. A te wyobrażenia oparte są na stereotypach i poczuciu wyższości. Dlatego w każdym miejscu, w którym nocują, chcą pić z gospodarzem, chcą, aby im śpiewał, opowiadał o wojnie, pokazał mundur pełen orderów i bardzo są zawiedzeni, kiedy tego nie dostają. Bo przecież na Ukrainie i na Wschodzie ma być hardokorowo. Po to tu przyjechali. To pyszne sceny rodem z Gombrowicza. Jednocześnie, aby się usprawiedliwić, opowiadają o godności i honorze tego narodu, który rzekomo tak bardzo podziwiają.

Całość czyta się znakomicie, jest nieodparcie śmieszna. Ale to gorzki śmiech. Bo Szczerek podstawia nam lustro i pyta Z kogo się śmiejecie? A odpowiedź jest oczywista Z siebie się śmiejemy. Autor obnaża nasz stosunek do wszystkiego, co na wschód od Polski. Do przysłowiowych Ruskich. Ukraina ma być szczepionką na polskie kompleksy, ma być pociechą. (...) my biedni, pijani durnie z kalekiego kraju, którzy cieszyli się, że udało im się znaleźć jeszcze większą kalekę od siebie. Jasne jest, że Szczerek nie oszczędza też siebie, że i o sobie tu pisze. Ale "Przyjdzie Mordor i nas zje" to także dowód dorastania, ewolucji poglądów narratora. Te podróże czegoś go nauczyły. Zaczyna się wesoło, kończy smutno. Jakby narrator wytrzeźwiał wreszcie, otrząsnął się i zrozumiał. Kiedy na przejściu granicznym jest świadkiem, jak polscy pogranicznicy upokarzają starszego od siebie ukraińskiego pisarza, pisze: Zaciskałem pięści i było mi wstyd. Tak bardzo, k..., wstyd. A przecież wcześniej też musiał być świadkiem podobnych scen. Druga ukraińska książka Szczerka wyrasta z takich właśnie doświadczeń. Jest dowodem fascynacji Ukrainą, chociaż przecież niebezkrytycznej. Kto nie czytał jeszcze "Mordoru" i "Tatuażu", powinien jak najszybciej uzupełnić ten brak.

Jerzy Pilch, Ewelina Pietrowiak "Zawsze nie ma nigdy", JerzyPilch "Inne rozkosze"

Już od jakiegoś czasu zapowiadano, że wkrótce obrodzi nam  Pilchem. Katarzyna Kubisiowska pisze dla Znaku jego biografię. Dość nietypową, bo rzecz powstaje przy współudziale pisarza. A w Wydawnictwie Literackim dosłownie przed chwilą (2015) ukazał się wywiad rzeka (no może rzeczka) przeprowadzony przez Ewelinę Pietrowiak. Rzecz o tyle nietypowa, że interlokutorka nie jest dziennikarką, a zajmuje się reżyserią teatralną. Skąd ten pomysł? Otóż przyjaźnią się od lat, kiedyś, jak sama powiedziała w Tygodniku Kulturalnym, którego była gościem, znali się bliżej. To ona była pierwowzorem bohaterki "Pod Mocnym Aniołem". Nie plotkuję, powtarzam jej słowa. Właściwie nie zamierzałam sięgać po "Zawsze nie ma nigdy", taki ma tytuł ta rozmowa, bo wywiadów rzek raczej unikam, ale dałam się przekonać dyskutantom rzeczonego Tygodnika Kulturalnego, że warto. I rzeczywiście. Czyta się to bardzo przyjemnie, trudno się od tej rozmowy odkleić, a że nie jest specjalnie długa, to wystarczą dwa wieczory. Znakomite wytchnienie od trosk świata, od ciężkich lektur i filmów. Świetny przerywnik. Rozmowa jest bezpretensjonalna, niczego nie udaje. Po prostu przysłuchujemy się pogawędce dobrych znajomych. Niby Pietrowiak trzyma się jakiegoś planu, ale Pilch stale ucieka w dygresje, więc oboje dość swobodnie przeskakują z tematu na temat i nawet podział na rozdziały jest raczej umowny. To wszystko powoduje, że są trochę powierzchowni, nie drążą, nie schodzą w głąb. Mnie to nie przeszkadza, nie czynię z tego zarzutu. Taki jest charakter tej rozmowy. Całość nie ma takiego ciężaru gatunkowego jak Dzienniki, szczególnie drugi. Nie jest ani tak przygnębiająca, ani tak erudycyjna, ani tak głęboka. Nawet o tak poważnych sprawach jak choroba, śmierć, relacje z ojcem Pilch mówi w pogodnym tonie, najwyżej z odrobiną melancholii. O czym jeszcze rozmawiają? O wszystkim, chciałoby się powiedzieć. Trochę o dzieciństwie, o Wiśle, o rodzinie, o przeprowadzce do Krakowa, a potem do Warszawy, o tym, jak Pilch został pisarzem, o kolejnych redakcjach, w których pracował, o literaturze, o kobietach, ale bez plotkowania, o alkoholu, o piłce, o chorobie, o starzeniu się. Jak przed chwilą wspomniałam, o wszystkim po trochu. Całość ozdabiają zabawne anegdoty i historie, pojawiają się znane nazwiska. Czytelnik ma miłe wrażenie, że z jednej strony obcuje ze światem niedostępnym, a z drugiej jest dość swojsko. Bo Pilch jawi się w tej rozmowie jako człowiek skromny, pogodzony z losem, zwyczajny. Nie literacki celebryta, jakim przecież był, a może nadal jest. Być może znajdą się tacy czytelnicy, których ta rozmowa rozczaruje. No bo nie jest to nic specjalnie wielkiego, ale rzecz przyjemna i bezpretensjonalna.
Na tym jednak nie koniec mojej przygody z pisarzem, bo kupując "Zawsze nie ma nigdy", dałam się skusić na promocję. Wybrałam sobie "Inne rozkosze" (Wielka Litera 2012), bo i tak chciałam je kiedyś przeczytać. No i mam kłopot. Po raz kolejny proza Pilcha mnie rozczarowuje. Kiedyś miałam teorię, że lepiej służą mu formy krótsze, że gubi go nadmierne gadulstwo. Tak mi się wydawało po przeczytaniu "Wielu demonów" i "Miasta utrapienia", ale "Zuza albo czas oddalenia", powieść niewielkich rozmiarów, moim zdaniem po prostu nieudana, przeczyła tej śmiało postawionej tezie. Wtedy jednak zrzuciłam to na karb choroby pisarza, uznałam, że to forma terapii i puściłam w niepamięć. Ale "Inne rozkosze", powieść niewielka - wystarczyło niedzielne popołudnie, to rzecz z roku 1995. Zanim przejęła ją Wielka Litera, wydawana była przez renomowane wydawnictwo a5 Ryszarda Krynickiego. Tym bardziej oczekiwałam czegoś więcej. Tymczasem owszem to zabawna lektura, pierwsza powieść, w której pojawiły się ulubione motywy Pilcha - przetworzone literacko Wisła, rodzina, sąsiedzi i luterstwo - ale nic więcej. Przeczytałam z przyjemnością, uśmiechając się od czasu do czasu, ale już prawie nie pamiętam. Szukam czegoś więcej, szukam jakiegoś drugiego dna, ale jakoś nie znajduję. "Inne rozkosze" pozostają dla mnie lekką, zabawną opowieścią o weterynarzu Pawle Kohoutku, który pada ofiarą swojej nadmiernej słabości do kobiet. Aktualna kobieta jego życia dała się nabrać na obietnice oraz opowieści i postanowiła z nim zamieszkać. A tymczasem w domu nie tylko żona, dziecko, ale liczna familia i lokatorzy. Znajdziemy tu barwne opowieści, gawędziarski ton, pilchowską frazę i bohaterów, groteskę i nieco melancholijnej powagi. Tyle i tylko tyle. Cóż, spośród książek Pilcha, które przeczytałam, nadal najwyżej stawiam jego opowiadania zebrane w tomie "Moje pierwsze samobójstwo". Jako że zagadka jego prozy ciągle nie daje mi spokoju, moje badania zamierzam prowadzić dalej, ale to za jakiś czas. Tyle jest przecież do czytania!

"Carol"

W końcu, z tygodniowym opóźnieniem, wybrałam się na "Carol", jedną z najgorętszych premier ostatnich tygodni. Z nasłuchu wiedziałam, że budzi rozmaite emocje. Słyszałam opinie, że to tylko efektowna wydmuszka albo że jest w tym filmie jednak coś więcej. Sprawdziłam. Ja zdecydowanie podzielam pierwszy pogląd. "Carol" pozostawiła mnie doskonale obojętną. Ogląda się ją bardzo dobrze, ale co z tego. Nie sposób uciec od porównań. Opowieść o uczuciu dwóch kobiet natychmiast przypomina mi "Tajemnicę Brokeback Mountain", "Życie Adeli" i mniej znany, ale równie znakomity, subtelny hiszpański film "80 dni". Usłyszałam, że kto ma za sobą doświadczenie silnych, gwałtownych, dramatycznych perturbacji miłosnych, ten na pewno odnajdzie się w tej opowieści. Otóż ja się nie odnalazłam. Historię Carol i Therese oglądałam chłodnym okiem, nie potrafiłam ani się wzruszyć,ani współczuć bohaterkom, ani emocjonować się ich losem. Jakże inaczej było z filmami, które przywołałam. Mimo że opowiadały o uczuciach dwóch mężczyzn czy kobiet, były uniwersalną love story. Odnalazłam w nich swoje emocje, jakbym przeglądała się w lustrze. Tym razem nic. No i to irytujące zakończenie!

Oprócz opowieści o miłości ma "Carol" jeszcze drugą i trzecią warstwę. Po pierwsze to film bardzo wysmakowany wizualnie. Z pietyzmem odtworzone kostiumy, plenery, piękne zdjęcia. Niektórzy twierdzą, że jest przeestetyzowany. Mnie to nie przeszkadzało, nie czułam sztuczności. Jest jak stare fotografie, jak film z epoki. No i trzecia warstwa. Ameryka lat pięćdziesiątych. Carol stoi przed wyborem - jeśli zostanie z Therese, będzie musiała wyrzec się czegoś bardzo ważnego. Jej związki z kobietami niby w najbliższym otoczeniu nie do końca są tajemnicą, ale wszyscy, łącznie z nią, udają, że życie toczy się normalnie. Inną sytuację ma jej młodsza przyjaciółka. Ona dorosłe życie dopiero zaczyna,  bez większych wyrzeczeń rezygnuje z dotychczasowych przyzwyczajeń i planów. Równocześnie z miłością do kobiety budzi się w Therese artystka. Bunt przychodzi jej łatwiej niż Carol, która skrępowana jest konwenansami swojej klasy społecznej i uwikłana w małżeńskie, rodzicielskie oraz towarzyskie powinności. Film to opowieść o odkrywaniu siebie, o dojrzewaniu do decyzji, o zmianie. Czasem stajemy przed dramatycznym wyborem - chcąc uwolnić się z krępujących więzów, chcąc żyć w zgodzie ze sobą, musimy z czegoś zrezygnować. Dochodzimy do ściany, wiemy, że dalej tak się nie da, ale koszty są ogromne. I wcale nie chodzi o fanaberie, ale prawdziwą niezgodę na to, co dotąd. Rzecz w tym, że ten tragiczny dylemat też w tym filmie nie działa. Tak, dostrzegam go, potrafię wyartykułować, ale przeżycia w tym nie ma. Szeleści papierem. Tak jak uczucie bohaterek. Na pewno jednak nie każdy się ze mną zgodzi. Cóż, ja się z "Carol" nie skomunikowałam, że przytoczę tu sformułowanie Tadeusza Sobolewskiego, które wypowiedział przy innej okazji.

Agata Tuszyńska "Narzeczona Schulza"

Szczerze mówiąc, długo się wahałam, czy przeczytać "Narzeczoną Schulza" (Wydawnictwo Literackie 2015), najnowszą książkę Agaty Tuszyńskiej. Właściwie już byłam zdecydowana, no bo temat ciekawy, pozytywne recenzje (W Gazecie Wyborczej przeczytałam Tak się powinno pisać biografie. - cytat z pamięci), wysłuchałam również dwóch wywiadów z autorką. A Tuszyńska opowiadała ciekawie, aż się chciało czytać. Wrażenie popsuła krótka recenzja Justyny Sobolewskiej, która krytykowała naiwną i egzaltowaną narrację. A że egzaltacji nie znoszę, byłam w kropce. Szalę przeważyła rozmowa o książce, jaką przeprowadził  profesor Wiktor Osiatyński z autorką, Agatą Tuszyńską. Nie omieszkali skomentować tego, co pisała Sobolewska. Postanowiłam sprawdzić.

Żeby zrozumieć zarzuty postawione we wspomnianej recenzji, trzeba wyjaśnić, jak skonstruowana jest biografia Józefy Szelińskiej, która przez pewien czas była narzeczoną wybitnego pisarza, rysownika, grafika i malarza, Bruno Schulza. Otóż Tuszyńska przede wszystkim oddaje głos bohaterce swojej książki, tylko od czasu do czasu sama dopowiada, komentuje i pyta. Rzecz w tym, że o Szelińskiej niewiele wiadomo. Nie zachowała się jej korespondencja z Schulzem, nie pisała żadnych pamiętników, po wojnie chciała pozostać anonimowa. Są tylko listy do Jerzego Ficowskiego, z którym nawiązała kontakt, kiedy zafascynowany pisarzem poszukiwał osób, które go znały. Dlatego Agata Tuszyńska stwarza opowieść Juno (tak Schulz nazywał swoją narzeczoną). Czy jej narracja jest egzaltowana? Może czasami. Powiedziałabym, że nieco manieryczne są za to te partie książki, kiedy Tuszyńska zadaje pytania, próbuje filozofować i uderza w wysokie tony. Nawet o faktach historycznych pisze w ten sposób. Tak, to może drażnić, ale wielu takich fragmentów na szczęście nie ma. Jest jednak coś, co w opowieści Juno przeszkadzało mi bardziej. To jej sztuczność, szczególnie odczuwalna w początkowych partiach książki. Jakbym czytała wypracowanie ucznia, dodajmy - bardzo zdolnego, na zadany temat. Z czasem jednak przestałam to zauważać. Bo przyznać trzeba, że historia wciąga i porusza. Tym bardziej, że nie jest to opowieść tylko o Józefie Szelińskiej, ale w dużej mierze o autorze "Sklepów cynamonowych" i "Sanatorium pod Klepsydrą". Ktoś, kto zaczyna swoją przygodę z literaturą, wiele się o tragicznych losach Schulza dowie. Świat sztuki odkrył go i zachwycił się nim dopiero po wojnie. Za życia nie dość doceniany, musiał pracować w drohobyckim liceum jako nauczyciel rysunków i zajęć technicznych. Nienawidził tej pracy. Męczyła go. A jednocześnie nie umiał z Drohobycza wyjechać, szukać szczęścia na salonach Warszawy. Trzymała go tu nie tylko rodzina, którą się opiekował, ale i samo miasto. Był cały z niego. Stąd czerpał natchnienie dla swoich opowiadań i rysunków. Inaczej Szelińska. Świetnie wykształcona nauczycielka literatury męczyła się w Drohobyczu, dlatego chciała szukać szczęścia w dużym mieście, choćby we Lwowie, a najlepiej w Warszawie. Nie tylko dla siebie, ale i dla swojego ukochanego.

Mnie najbardziej przejmuje opowieść o wojennych losach obojga. Wprawdzie znałam historię ostatnich lat pisarza zakończonych tragiczną, bezsensowną śmiercią, ale kiedy czyta się rekonstrukcję tamtych zdarzeń ubraną w literacki kostium, pisaną bardzo emocjonalnie, tym mocniej przeżywa się ten dramatyczny, straszny czas. Przejmująco brzmią słowa Schulza, które napisał (?) w czasie wojennej zawieruchy do swojej dawnej narzeczonej - Co robić? Juna, co robić? Jest w tym zdaniu i rozpacz, i bezradność, i przerażenie, i niepewność, i zmęczenie potwornym wojennym upodleniem. A poza tym jakoś współgrają te słowa z tym, co czuję, kiedy przyglądam się światu, temu bliższemu, trochę dalszemu i całkiem dalekiemu. Oczywiście z zachowaniem odpowiednich proporcji. Dlaczego postawiłam znak zapytania obok słowa napisał? Jak wspomniałam, o Józefie Szelińskiej niewiele wiadomo. Tak, można odtworzyć najważniejsze fakty z jej życia, ale o prawdziwym charakterze jej relacji z Schulzem, którą po wojnie ukrywała, o powodach ich rozstania, o jej próbie samobójczej, o jej życiowych wyborach trudno wyrokować. Ba, z zachowanych listów Schulza, z napomknień i relacji tych, którzy ich znali, wyłania się całkiem inny obraz ich znajomości, niż ten, który kreuje autorka książki. Bo Tuszyńska spekuluje, snuje domysły, właściwie stwarza żywą Juno. Niestety robi to w taki sposób, że często trudno dociec, co jest tylko domysłem autorki, a co wiadomo na pewno. Co jest grą pamięci,  co grą wyobraźni, a co faktem? Dlatego nie wiem, czy te słowa są prawdziwe. Pewne jest za to, że próbowano Schulza z drohobyckiego getta wydostać. Już był gotowy plan. Czy powiódłby się, gdyby pisarz nie zginął i ucieczka doszła do skutku, tego już nigdy się nie dowiemy.

A Szelińska? Z rekonstrukcji Agaty Tuszyńskiej wyłania się postać tragiczna. Próbuje uciec od swojego żydowskiego pochodzenia, żyje samotnie, wręcz ascetycznie, właściwie całe powojenne życie tęskni za Schulzem, pozostaje mu wierna, stara się ocalić pamięć o nim, a na dodatek w końcu musi się zmierzyć z tym, co o niej pisał on i jak widzieli ją ich wspólni znajomi. No i mimo upływu lat dręczy ją zazdrość o inne kobiety. Jak pisze Tuszyńska głosem Juno Dzięki Poecie (chodzi o Ficowskiego) miałam możliwość przeczytania mojego życia na nowo. (...) Zajrzałam pod podszewkę świata (...) Jaka była naprawdę, prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy. Pewne jest, że dwukrotnie targnęła się  na swoje życie. Za drugim razem skutecznie.

Mimo zastrzeżeń, o których wspominałam, warto sięgnąć po książkę Agaty Tuszyńskiej. Choćby dla samego Schulza.

Filmowe remanenty - "Pokój", "Nawet góry przeminą"

Wspominałam już o przesycie kinem, jaki dosięgnął mnie ostatnio. Po filmowej orgii nastały propozycje, które jakoś specjalnie mnie nie interesowały, szłam do kina bardziej z obowiązku, żeby jednak nie przegapić czegoś wartościowego, niż z autentycznej potrzeby. Co nie znaczy, że potem żałowałam. Przeciwnie. Tak było z islandzkimi "Baranami", podobnie rzecz się miała z "Pokojem". Właściwie nie brałam go zupełnie pod uwagę, już raczej zastanawiałam się, czy nie wybrać się na "Lobster". Tymczasem dyskusja w Tygodniku Kulturalnym przekonała mnie, że "Lobster" to na pewno nie moja bajka, co podejrzewałam od początku, za to koniecznie trzeba zobaczyć "Pokój". I tak z kilkudniowym opóźnieniem poszłam do kina.

Rzeczywiście ten kanadyjsko-irlandzki film wciąga, pochłania, trzyma w napięciu i, nie bójmy się tego słowa, wzrusza. W dużej mierze dzięki odtwórcom głównych ról. Grająca matkę Brie Larson i wcielający się w jej pięcioletniego synka, Jacka, Jacob Trambley przyciągają uwagę od początku do końca. Powiedziałabym, że szczególnie on. Pewnie prawie każdy kinoman wie, że "Pokój" to opowieść o siedemnastoletniej dziewczynie porwanej, więzionej i wykorzystywanej przez mężczyznę zwanego przez nią Starym Nickiem. Możemy się tylko domyślać, co działo się z nią, zanim urodził się Jack. Dziecko dało jej siłę do życia. Nie wiemy, czy od razu. Aby go ocalić, stwarza mu świat. Wszystko jest zorganizowane i przemyślane perfekcyjnie. Nawet ćwiczenia fizyczne i łóżko w szafie, schronienie dla chłopca, kiedy przychodzi Stary Nick. Dla Jacka pokój jest całym światem. Dosłownie. Reszta to bajki, takie jak w książeczkach dla dzieci czy w telewizji. Niemal połowa filmu rozgrywa się w jednym wnętrzu, w tytułowym pokoju. I zapewniam, wcale nie jest nudno. Od fascynujących bohaterów, od ich niezwykłej relacji trudno oderwać wzrok. Potem napięcie sięga zenitu. Chociaż wiemy, że ryzykowny plan ucieczki powiedzie się, denerwujemy się, jakbyśmy oglądali najlepszy thriller. Druga część, opowieść o tym, jak matka i syn próbują odnaleźć się w normalnym świecie, jest już dość przewidywalna, co nie znaczy, że nieciekawa. Ja jednak, zainspirowana dyskusją we wspomnianym Tygodniku Kulturalnym, spodziewałam się czegoś więcej. No tak, wolność nie jest prosta, spełnienie marzenia po chwilowej radości i uldze przynosi problemy, trudy i rozczarowania. Ale to już wiemy. Mnie ciekawe wydało się pytanie, które zadała matce dziennikarka. Czy po urodzeniu Jacka nie myślała, aby poprosić Starego Nicka, żeby go oddał? I tu rzeczywiście rodzi się pole do kolejnych pytań. Czy zostawienie dziecka to był z jej strony egoizm? Na pewno Jack dał jej siłę, by trwać i walczyć. Ale zatrzymując go, skazywała na życie w niewoli, na niebezpieczeństwo. Tak, to prawda, żył w klatce, ale miał matkę, powie ktoś. Jack nie był nieszczęśliwy. Matka i pokój to wszystko, co znał. Dopiero świadomość, że jest coś więcej, sprawia, że cierpimy. Jeśli jednak przyjmiemy, że dla dobra dziecka powinna je oddać, rodzi się kolejna wątpliwość. Jaką gwarancję mogła mieć matka, że jej oprawca nie skrzywdzi małego Jacka i rzeczywiście podrzuci go do jakiegoś szpitala, okna życia czy innej placówki opiekuńczej? Podobne wątpliwości mogą się rodzić, kiedy oceniamy jej desperacki pomysł na ucieczkę, który też mógł skończyć się tragicznie. Tyle o "Pokoju".

Tymczasem całkiem nieoczekiwanie dla siebie i znowu z wielką ochotą pobiegłam na chiński film "Nawet góry przeminą". Nieoczekiwanie, bo nie miałam pojęcia, że wchodzi na ekrany, ba, szczerze mówiąc, nie wiedziałam o jego istnieniu. Z ochotą, bo lubię chińskie kino. Dlatego dylemat, iść czy nie iść na "Carol", zostawiłam sobie na później. I nie zawiodłam się. Film naprawdę warto zobaczyć. Tym bardziej, że jest dziełem Zhangke Jia, który nakręcił również znakomity, przejmujący i zatrważający "Dotyk grzechu". Moim zdaniem "Nawet góry przeminą" są propozycją trochę słabszą, co nie znaczy, że słabą. Po prostu nie mają aż takiej siły rażenia. Obraz świata, chociaż też niewesoły, aż tak nie przeraża, nie jest tak bardzo nihilistyczny. Pewnie dlatego, że temat nieco inny. To historia, trochę melodramatyczna, trochę rodzinna, rozgrywająca się na trzech planach czasowych. Najpierw mamy rok 1999, Chiny w epoce gospodarczych i społecznych przemian. Jeszcze jest stary świat, ale już rodzi się nowy. Potem następuje rok 2014. Sukces gospodarczy, który zawrócił Chińczykom w głowie. Pogoń za pieniędzmi, szalona konsumpcja i pogłębiające się społeczne rozwarstwienie. Wreszcie przeskakujemy w nieodległą przyszłość, jest rok 2025. I odpowiedź na pytanie - co stanie się z takim społeczeństwem? Co stanie się z rodziną? Oglądając "Nawet góry przeminą", miałam czasem wrażenie, że reżyser odrabia zadaną lekcję. Jakbym widziała szwy spinające historię z tym, co chciał widzom przekazać. Mimo tych wątpliwości film jednak robi wrażenie. Akcja toczy się niespiesznie, ważna jest atmosfera. Przygnębiają obrazy chaotycznego, zdegradowanego, byle jakiego otoczenia pociągniętego pozłotą blichtru, przygnębia obraz rozpadu więzi rodzinnych i społecznych, alienacja. Starsze pokolenie Chińczyków zyskało wolność, ale nie umie z niej korzystać, nie bardzo wie, co z nią zrobić. Za to jeszcze bywa związane z rodzicami. Młodsze, wolne od urodzenia, czuje pustkę, brak celu. Zrobiono i poświęcono wiele dla ich szczęśliwej przyszłości, ale oni wcale szczęśliwi nie są. Opowieść jest uniwersalna i bliżej nam do niej, niż pozornie może się wydawać. To historia współczesnych nomadów, wolnych ludzi, którzy mogą żyć wszędzie, ale płacą za to zerwaniem wszelkich więzi. Są wykorzenieni z rodziny, ze społeczeństwa, z ojczyzny. Niektórzy potrafią się w tym odnaleźć, innym czegoś brakuje. Jak mówi jedna z bohaterek, kiedy czasem dzwoni telefon z domu, z dalekiego Toronto, boi się, że coś się stało. No bo w przeciwnym wypadku po co mieliby dzwonić? Jeśli, czytelniku tej notki, rozumiesz te emocje, to na pewno ten film jest dla ciebie. Dla innych oczywiście też. Warto go poszukać i obejrzeć.

PS. Pisanie odświeża i weryfikuje emocje. Chiński film powrócił do  mnie z całą mocą, "Pokój" ze znacznie mniejszą. Ten pierwszy jest może nieco niedoskonały, brudny, ale prawdziwy, ten drugi to jednak tylko świetna filmowa konfekcja.


Magdalena Tulli "Szum"

Całkiem niedawno dzieliłam się moim odkryciem, pisałam o "Włoskich szpilkach" Magdaleny Tulli. Właściwie trudno mówić o odkryciu, bowiem autorka ma bardzo mocną pozycję w naszym literackim świecie, więc znacznie lepiej byłoby napisać o nadrabianiu zaległości. Mój zachwyt był tak wielki, że natychmiast kupiłam ostatnią powieść Magdaleny Tulli "Szum" (Znak 2014) i nie czekałam długo, aby ją przeczytać. Trudno rozstać się z tą prozą, tak jest magnetyczna, tak bardzo pochłania, tak bardzo zachwyca. A zdobycie poprzednich książek autorki nie będzie już takie proste, ich nakłady dawno zostały wyczerpane. A ja najchętniej poszłabym za ciosem i czytała, czytała, czytała.

"Szum" to kontynuacja tematyki znanej z "Włoskich szpilek", warto więc czytać w kolejności. Odnajdziemy tu tę samą bohaterkę i te same motywy. Chociaż już przed lekturą wiedziałam, że tak jest, początkowo poczułam się lekko rozczarowana, zastanawiałam się, co nowego ma do zaproponowania autorka. Natychmiast jednak przyszła refleksja, że jeśli nawet nic, to wielka przyjemność z czytania jej prozy daje wystarczającą satysfakcję. Szybko jednak przekonałam się, że Magdalena Tulli kontynuując wątki z "Włoskich szpilek", idzie jednak dalej, poszerza pole widzenia. Przede wszystkim "Szum" jest bardziej jednorodny. O ile w poprzedniej powieści narratorka skrywała się za różnymi postaciami, a może lepiej byłoby napisać, przepoczwarzała się w różne postacie, o tyle tu wszystko jest klarowne. To konsekwentna opowieść o życiu narratorki, która wraca wspomnieniami do dzieciństwa i młodości, aby powiedzieć, kim jest. Znamy ją dobrze z "Włoskich szpilek". To ta sama dziewczynka, opuszczona, samotna i odrzucona. Nie w sensie dosłownym. Ma przecież dom, ma matkę, ma włoskiego ojca, w "Szumie" horyzont się poszerza, dlatego pojawiają się też ciotka i kuzyn. Oni też jej nie rozumieją i zamiast oparcia są źródłem opresji. Tak bardzo chcą być normalną rodziną, a taka dziwna dziewczynka, która nie może nauczyć się czytać, która ma okropne zeszyty, która wiecznie się spóźnia, którą wszyscy wyśmiewają, która w chwili gniewu potrafi rzucić w inne dzieci krzesłem, do której nikt nie ma cierpliwości, tylko w tym przeszkadza. Matka chce mieć święty spokój, jej siostra, ciotka, która wszystko wie najlepiej, nie może się nadziwić, że dobre rady nie skutkują, a kuzyn jest podstępnym agresorem. W białych rękawiczkach, w wyrafinowany, okrutny sposób, na  jaki stać tylko dziecko, dokucza i wyśmiewa. Uwielbia recytować wierszyk Brzechwy o kaczce dziwaczce, dlatego długo jeszcze w momentach wstydu czy zagrożenia będzie się jej zdawało, że na głowie ma czubek z kokardą, a z ust zamiast ludzkiej mowy wydobędzie się kwakanie. Taka to była dziwaczka skazana na oślą ławkę, bez prawa do zadawania pytań, bez prawa głosu, opuszczona i wyśmiewana. Bo kto nie stoi w gromadzie, jest nikim. Tylko przynależność do grupy, a to zyskuje się dzięki byciu takim jak inni, daje pełnię praw. Narratorka długo tak myśli. Cała sztuka polega na tym, aby taki stan rzeczy ignorować, aby te prawa sobie przyznać, aby zacząć mówić własnym głosem. Ale tego dziecko nie potrafi. To proces i o tym między innymi opowiada "Szum". Jedyną pociechą w samotnym świecie bohaterki jest rudy lis, bohater włoskiej książeczki, która przychodzi w jednej z paczek od rodziny ojca. To on będzie przewodnikiem po świecie, będzie jej udzielał rad - zamiast walczyć, skradaj się, a kiedy trzeba, uciekaj, ale nie bój się. Zazdrości lisowi jego swobody i tego, że nikt nie wydaje mu poleceń. Rudy przyjaciel jednak zniknie, aby pojawić się ponownie po wielu latach. Przeprowadzi sąd nad przeszłością. Stawka będzie toczyć się o przebaczenie. Kiedy można przebaczyć? Czy przebaczenie jest możliwe? Czy można zapomnieć o doznanych krzywdach? Czy da się wybaczyć odebrane dzieciństwo? Pozbawienie beztroski, szczęścia i złudzeń, że życie to śpiew i taniec bez końca? Czy wybaczenie jest możliwe, kiedy umrze w nas ofiara? Wtedy? Dopiero wtedy?

Źródłem traum dziewczynki są, jak we "Włoskich szpilkach", wojenne przeżycia matki i ciotki. Wolą udawać, że przeszłości nie było, ignorować jej istnienie. To dlatego za wszelką cenę chcą być rodziną jak wszystkie, ale milczenie niczego nie załatwia. Przybierając  kamienną maskę, krzywdzą dziewczynkę, trauma zamiast się minąć, przechodzi na pokolenie dzieci. Bo i kuzyn jest na swój sposób ofiarą. Kto wie jednak, czy w dłuższej perspektywie on nie płaci większej ceny. A od przeszłości i tak się nie ucieknie. Wtedy, zaledwie dwadzieścia parę lat po upadku Hitlera, wszędzie było jeszcze pełno esesmanów (...) Umieli jakoś wydostawać się stamtąd, gdzie chciałaby ich zamknąć moja matka, z tej wyklętej krainy. Niewidoczni niestrudzenie maszerowali przez okolice Pułtuska i Ostrołęki tak samo jak przez nasz przedpokój, kuchnię i pokoje. Przeszłość jawi się w powieści jako ciąg traum i krzywd. Skrzywdzeni krzywdzą innych i tak trwa ta sztafeta krzywdzonych, straumatyzowanych. Ale złudzeniem okazuje się przekonanie, że inni są szczęśliwi i dlatego musimy do nich dorównać. Dziewczynka szybko zaczyna rozumieć, że nie tylko jej rodzina ma swoje bolesne tajemnice. I straszna nauczycielka, i koleżanka, która od czasu do czasu łaskawie nie ignoruje bohaterki, coś ukrywają.

Wartością dodaną w powieści Magdaleny Tulli jest język, sposób pisania. Aluzyjny, metaforyczny, nieco ironiczny (chociaż we "Włoskich szpilkach" ironii było zdecydowanie więcej), mieszanie świata realistycznego z fantasmagorią. Ale żeby to poczuć, przekonać się, jak świetna to proza, trzeba przeczytać. Namawiam.


Popularne posty