"Carol"

W końcu, z tygodniowym opóźnieniem, wybrałam się na "Carol", jedną z najgorętszych premier ostatnich tygodni. Z nasłuchu wiedziałam, że budzi rozmaite emocje. Słyszałam opinie, że to tylko efektowna wydmuszka albo że jest w tym filmie jednak coś więcej. Sprawdziłam. Ja zdecydowanie podzielam pierwszy pogląd. "Carol" pozostawiła mnie doskonale obojętną. Ogląda się ją bardzo dobrze, ale co z tego. Nie sposób uciec od porównań. Opowieść o uczuciu dwóch kobiet natychmiast przypomina mi "Tajemnicę Brokeback Mountain", "Życie Adeli" i mniej znany, ale równie znakomity, subtelny hiszpański film "80 dni". Usłyszałam, że kto ma za sobą doświadczenie silnych, gwałtownych, dramatycznych perturbacji miłosnych, ten na pewno odnajdzie się w tej opowieści. Otóż ja się nie odnalazłam. Historię Carol i Therese oglądałam chłodnym okiem, nie potrafiłam ani się wzruszyć,ani współczuć bohaterkom, ani emocjonować się ich losem. Jakże inaczej było z filmami, które przywołałam. Mimo że opowiadały o uczuciach dwóch mężczyzn czy kobiet, były uniwersalną love story. Odnalazłam w nich swoje emocje, jakbym przeglądała się w lustrze. Tym razem nic. No i to irytujące zakończenie!

Oprócz opowieści o miłości ma "Carol" jeszcze drugą i trzecią warstwę. Po pierwsze to film bardzo wysmakowany wizualnie. Z pietyzmem odtworzone kostiumy, plenery, piękne zdjęcia. Niektórzy twierdzą, że jest przeestetyzowany. Mnie to nie przeszkadzało, nie czułam sztuczności. Jest jak stare fotografie, jak film z epoki. No i trzecia warstwa. Ameryka lat pięćdziesiątych. Carol stoi przed wyborem - jeśli zostanie z Therese, będzie musiała wyrzec się czegoś bardzo ważnego. Jej związki z kobietami niby w najbliższym otoczeniu nie do końca są tajemnicą, ale wszyscy, łącznie z nią, udają, że życie toczy się normalnie. Inną sytuację ma jej młodsza przyjaciółka. Ona dorosłe życie dopiero zaczyna,  bez większych wyrzeczeń rezygnuje z dotychczasowych przyzwyczajeń i planów. Równocześnie z miłością do kobiety budzi się w Therese artystka. Bunt przychodzi jej łatwiej niż Carol, która skrępowana jest konwenansami swojej klasy społecznej i uwikłana w małżeńskie, rodzicielskie oraz towarzyskie powinności. Film to opowieść o odkrywaniu siebie, o dojrzewaniu do decyzji, o zmianie. Czasem stajemy przed dramatycznym wyborem - chcąc uwolnić się z krępujących więzów, chcąc żyć w zgodzie ze sobą, musimy z czegoś zrezygnować. Dochodzimy do ściany, wiemy, że dalej tak się nie da, ale koszty są ogromne. I wcale nie chodzi o fanaberie, ale prawdziwą niezgodę na to, co dotąd. Rzecz w tym, że ten tragiczny dylemat też w tym filmie nie działa. Tak, dostrzegam go, potrafię wyartykułować, ale przeżycia w tym nie ma. Szeleści papierem. Tak jak uczucie bohaterek. Na pewno jednak nie każdy się ze mną zgodzi. Cóż, ja się z "Carol" nie skomunikowałam, że przytoczę tu sformułowanie Tadeusza Sobolewskiego, które wypowiedział przy innej okazji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty