"Niewinne"

Właściwie nie wybierałam się na "Niewinne". Obawiałam się, że to ładny film o trudnych sprawach, czego nie znoszę. Kiedy usłyszałam, że wszystko jest tam sztuczne, nawet śnieg, tylko utwierdziłam się w swoim przekonaniu. Tymczasem natknęłam się na bardzo pozytywną recenzję na portalu Culture, no i pojawił się dylemat - "Niewinne" czy "El Clan", jak planowałam wcześniej. Stoczyłam ze sobą prawdziwą bitwę, co nieraz mi się zdarza, kiedy trzeba dokonać wyboru, no i w końcu pobiegłam na "Niewinne". I nie żałuję. Nie jest to film bez wad, ale pozostaje w pamięci. Naprawdę warto się na niego wybrać. Choćby ze względu na temat. To opowieść, której akcja rozgrywa się tuż po zakończeniu wojny na terenach wyzwolonej Polski gdzieś na głuchej prowincji. Młoda francuska lekarka, Matylda, pracująca w misji Czerwonego Krzyża zostaje poproszona, a właściwie wybłagana (nie ma takiego słowa, wiem) o wizytę w klasztorze. Jadąc tam, łamie przepisy, ale ulega dramatycznej prośbie jednej z zakonnic. Kilka miesięcy wcześniej siostry zostały zgwałcone przez rosyjskich żołnierzy. Matyldzie, komunizującej ateistce, przyjdzie się zmierzyć ze światem sacrum. Z jednej strony trzeźwe spojrzenie lekarki i wyzwolonej kobiety, z drugiej zakonnice, które złożyły śluby czystości. Cielesność to dla nich sfera zakazana. Sytuacja bez wyjścia. Drugim atutem filmu jest mroczny, melancholijny nastrój. Reżyserka zbudowała atmosferę niepewności, zagrożenia, lęku. Mnie bardzo podobała się również wizualna strona "Niewinnych", malarskie, niemal pozbawione kolorów zdjęcia. Oglądając niektóre sceny (te z dziećmi), miałam wrażenie, że patrzę na jeden z obrazów Bruegla. Stąd prawdopodobnie wrażenie pewnej teatralności przestrzeni, ale w tym wypadku to, moim zdaniem, zaleta. Być może dlatego pojawiła się ta uwaga o sztucznym śniegu. W filmie nakręconym w Polsce gra wiele polskich aktorek. Między innymi Agata Kulesza i Agata Buzek. Co ważne, każdy tu mówi w swoim ojczystym języku, Polacy po polsku, Francuzi po francusku. Niby oczywiste, ale w skomercjalizowanym kinie przecież nie. A wady? Drażniły mnie niektóre sceny, zbyt cukierkowe albo plakatowe. Można się też przyczepić do pewnych rozwiązań fabularnych, które wydały mi się mało prawdopodobne. No i postawy dwóch zakonnic granych przez Kuleszę i Buzek zostały za mało zniuansowane. Ale o tym w drugiej części. Kto widział film, może czytać dalej, kto nie widział, niech biegnie do kina.

Przyznam, że kiedy jeszcze niezniechęcona krytycznymi uwagami niektórych recenzentów chciałam, obejrzeć "Niewinne", najbardziej pociągało mnie zderzenie sfery sacrum z profanum. Zawsze gdy idę na taki film, liczę na jakieś olśnienie, dotknięcie tego niedostępnego dla mnie obszaru. Udało się chyba tylko raz dzięki znakomitym francuskim "Ludziom Boga". W tym wypadku, podobnie jak wtedy, kiedy oglądałam "Lourdes" czy "Body/Ciało", przyjęłam punkt widzenia bohaterów wątpiących, do bólu racjonalnych. Pozostałam na zewnątrz. Niby rozumiem dylemat sióstr dotkniętych wielką tragedią, ale podobnie jak Matylda za nieracjonalne uważam, że tak bardzo bronią się przed pomocą, zdając się na Boga. To wydaje mi się po prostu nieludzkie. W imię miłości do Boga, zapominają o miłości do człowieka. Takiemu podejściu do problemu sprzyja niestety zbyt łopatologiczne rozłożenie akcentów. Siostra przełożona, grana przez Agatę Kuleszę, jest do bólu pryncypialna, wręcz demoniczna. Dlatego nie czuję, ba, wręcz nie dostrzegam, tragedii, jaką przeżywa, dokonując wyboru - obrona honoru sióstr za cenę życia nowo narodzonych dzieci. Nie chce też ratować swojego zdrowia, bo wierna jest zakonnym ślubom. Bierze na siebie odpowiedzialność i grzech. Czy rzeczywiście nie było innego rozwiązania? Przeciwną postawę zajmuje siostra Maria, grana przez Agatę Buzek. To postać nieco bardziej zniuansowana. Stoi pomiędzy przełożoną, a pozostałymi zakonnicami i Matyldą. Jest jej przewodniczką po obcym klasztornym świecie, tłumaczy i objaśnia. Stopniowo przechodzi ewolucję, staje się coraz bardziej samodzielna, a kiedy odkryje sekret matki przełożonej, nie będzie umiała pogodzić się z tym, co zrobiła. Podobnie jak inne siostry. I to też wydało mi się zbytnim uproszczeniem. Wśród tylu zakonnic nie znalazła się żadna, która próbowałaby tłumaczyć to, co się stało? Zaraz, zaraz, powie ktoś, przecież siostry nie wyrzuciły matki przełożonej, opiekują się nią. Ale to gest miłosierdzia, którego nie należy mylić z akceptacją. Uproszczona wydała mi się też reakcja zakonnic, które urodziły dzieci. Musiała się oczywiście wśród nich znaleźć taka, która odkryła swoje macierzyńskie powołanie i postanowiła odejść z klasztoru, aby spełnić się jako matka. Inna z kolei skorzystała z okazji i zrzuciła habit, bo od początku wiedziała, że to nie jej droga. Niby wszystko w porządku, tak przecież mogło się zdarzyć, ale jakoś szeleści papierem. Może to wina drewnianych, deklaratywnych dialogów? Nie twierdzę, że dialogi są do kitu w całym filmie, ale w niektórych scenach tak. Chyba najbardziej przejmuje historia siostry Zofii, młodej, bezbronnej, ufnej, zagubionej zakonnicy, która umiera. Miałam wrażenie, że rozdarta jest między uczuciami macierzyńskimi, a zakonnym powołaniem.

Jak napisałam we wstępie, drażniły mnie też niektóre sceny czy fabularne uproszczenia. Niby Matylda musi ukrywać swoje wyjazdy do klasztoru, niby ma z tego powodu problemy, ale nagle w cudowny sposób znikają. Już się po prostu o nich nie mówi. Może drobiazg, ale w filmie realistycznym, niegatunkowym nie lubię chodzenia na skróty. Takich cudownych rozwiązań jest tu kilka. Choćby to, w jaki sposób udaje się Matyldzie powstrzymać żołnierzy radzieckich przed ponownym wtargnięciem do klasztoru. Mam wątpliwości, czy ten trik by rzeczywiście zadziałał. Ale najbardziej zirytowało mnie rozwiązanie problemu - stworzenie sierocińca, dzięki któremu mogły zatrzymać przy sobie urodzone dzieci. Nadmiernie to proste, cukierkowe, takie zakończenie rodem z amerykańskiego filmu. Podobnie jak słodka scena, kiedy zakonnice tulą się do Matyldy, dziękując jej za to, co dla nich zrobiła. No i postać żydowskiego lekarza też jakby wciśnięta na siłę. Znowu dają znać o sobie drewniane dialogi, myślę tu szczególnie o scenie, kiedy wraz z Matyldą przybywa do klasztoru. Zdaję sobie sprawę, że to moje odczucia, być może wielu widzów nie zwróciło na to wszystko żadnej uwagi.

Czytelniku tej notki, być może po przeczytaniu tego, co napisałam, jesteś zdziwiony, bo tak narzekam i narzekam. To prawda, a jednak nie zmieniłam zdania i nadal twierdzę, że film w się broni i warto się nad nim pochylić. To zasługa mrocznego klimatu, bohaterek, które stają się bliskie, zdjęć i oczywiście samej historii. Całość, chociaż niedoskonała, porusza, nie pozwala na obojętność. Wolę niepozbawione pęknięć "Niewinne" niż perfekcyjną "Carol", która pozostawiła mnie zimną jak lód.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty