Po przeczytaniu "Tatuażu z tryzubem" Ziemowita Szczerka, postanowiłam, że teraz wreszcie wezmę się za jego pierwszą ukraińską książkę "Przyjdzie Mordor i nas zje" (Korporacja Ha!art 2013). Rzecz była objawieniem, autor dostał za nią Paszport Polityki, wszyscy się zachwycali, mnie się jednak jakoś nie spieszyło, już nawet nie pamiętam dlaczego. Ale "Tatuaż" podobał mi się tak bardzo, że koniecznie chciałam zobaczyć różnicę i przekonać się, czy nieco zawiedzeni nim miłośnicy "Mordoru" mają rację. Bo to rzeczywiście inne książki. Łączy je temat - Ukraina, podróże, i soczysty, kolokwialny język - te wszystkie bezformia, gratowiska i solidna porcja przekleństw. Odróżnia pomysł. "Tatuaż" jest po prostu reportażem, z wszystkimi tego konsekwencjami, trochę w nim ze Stasiuka, reszta oczywiście ze Szczerka. Tymczasem "Przyjdzie Mordor i nas zje" to reportaż w stylu gonzo. Może nie powinnam się do tego przyznawać, ale wcześniej nie znałam tego pojęcia. Cóż to takiego? Subiektywny reportaż formą zbliżony do beletrystyki. Autor jest uczestnikiem zdarzeń. Źródeł należy szukać w amerykańskiej kontrkulturze. Sam Szczerek w rozdziale zatytułowanym po prostu Gonzo zwraca uwagę na inną cechę tej formy - ma być brudno, mocno, okrutnie. W gonzo jest gorzała, są dragi, są panienki. Są wulgaryzmy. I to właśnie dostajemy. To z tych powodów "Przyjdzie Mordor i nas zje" bardziej przypomina cykl opowiadań.
Łukasz, narrator-reporter, jak się domyślam alter ego autora, wspomina swoje wyprawy na Ukrainę, najczęściej w towarzystwie różnych znajomych. Każdy rozdział to inna historia. Dużo się dzieje, nie wiadomo, co jest prawdą, co zostało mocno podkolorowane, a co zmyślone. Jednak nie ma wątpliwości, że ducha tych opowieści zaczerpnął Szczerek z własnych doświadczeń. Bohaterowie piją, ćpają i przeklinają, czasem prowadzą mądre dyskusje ze swoimi ukraińskimi znajomymi, wdają się w rozmaite awantury, popadają w tarapaty, ale przede wszystkim chcą poznać Ukrainę ze swoich wyobrażeń. A te wyobrażenia oparte są na stereotypach i poczuciu wyższości. Dlatego w każdym miejscu, w którym nocują, chcą pić z gospodarzem, chcą, aby im śpiewał, opowiadał o wojnie, pokazał mundur pełen orderów i bardzo są zawiedzeni, kiedy tego nie dostają. Bo przecież na Ukrainie i na Wschodzie ma być hardokorowo. Po to tu przyjechali. To pyszne sceny rodem z Gombrowicza. Jednocześnie, aby się usprawiedliwić, opowiadają o godności i honorze tego narodu, który rzekomo tak bardzo podziwiają.
Całość czyta się znakomicie, jest nieodparcie śmieszna. Ale to gorzki śmiech. Bo Szczerek podstawia nam lustro i pyta Z kogo się śmiejecie? A odpowiedź jest oczywista Z siebie się śmiejemy. Autor obnaża nasz stosunek do wszystkiego, co na wschód od Polski. Do przysłowiowych Ruskich. Ukraina ma być szczepionką na polskie kompleksy, ma być pociechą. (...) my biedni, pijani durnie z kalekiego kraju, którzy cieszyli się, że udało im się znaleźć jeszcze większą kalekę od siebie. Jasne jest, że Szczerek nie oszczędza też siebie, że i o sobie tu pisze. Ale "Przyjdzie Mordor i nas zje" to także dowód dorastania, ewolucji poglądów narratora. Te podróże czegoś go nauczyły. Zaczyna się wesoło, kończy smutno. Jakby narrator wytrzeźwiał wreszcie, otrząsnął się i zrozumiał. Kiedy na przejściu granicznym jest świadkiem, jak polscy pogranicznicy upokarzają starszego od siebie ukraińskiego pisarza, pisze: Zaciskałem pięści i było mi wstyd. Tak bardzo, k..., wstyd. A przecież wcześniej też musiał być świadkiem podobnych scen. Druga ukraińska książka Szczerka wyrasta z takich właśnie doświadczeń. Jest dowodem fascynacji Ukrainą, chociaż przecież niebezkrytycznej. Kto nie czytał jeszcze "Mordoru" i "Tatuażu", powinien jak najszybciej uzupełnić ten brak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz