Do powieści Liliany Hermetz "Rozrzucone" (Wydawnictwo
Literackie 2021) przymierzałam się, od kiedy tylko znalazła się w moim ukochanym czytniku. Nie znam dwóch wcześniejszych książek autorki, chociaż o niej wcześniej słyszałam. Trudno było zresztą nie usłyszeć, skoro za wydaną w 2015 roku "Alicyjkę" otrzymała prestiżową Nagrodę Conrada przeznaczoną dla debiutantów. Na tamtą powieść wtedy jakoś nie miałam ochoty, a i dziś, kiedy przeczytałam opis, niekoniecznie, bo coś czuję, że to nie jest rzecz dla mnie, ale zobaczymy, może z ciekawości jednak się skuszę. Tymczasem Liliana Hermetz zmieniła wydawnictwo z małego (Nisza) na duże i napisała grubą powieść (czterysta stron) bardziej dla czytelnika niż dla krytyków. Może nie powinnam wyciągać aż tak daleko idących wniosków, może jestem w błędzie, bo przecież nie znam jej dwóch poprzednich książek, ale z opisu wydają mi się właśnie takie - zachwycą się nimi krytycy, niekoniecznie publiczność. Tymczasem "Rozrzucone" nie wzbudziły takiego zachwytu recenzentów, chociaż natknęłam się też opinie pozytywne, nie znalazły się w licznych topkach sporządzanych na koniec roku. Zauważyłam je tylko w jednym zestawieniu, a zajrzałam do wielu. Tymczasem mnie ta powieść przyciągnęła, wysłuchałam jakiegoś wywiadu z autorką, uznałam, że to coś dla mnie, trochę się wahałam ze względu na ten brak entuzjazmu, w końcu jednak kupiłam, a potem stale już, już miałam się za nią zabrać, po czym sięgałam po coś innego. No ale ostatnio w tych cholernych okolicznościach ciągnie mnie bardziej do powieści niż literatury faktu, więc wreszcie "Rozrzucone" doczekały się swojego czasu.Przeczytałam tę książkę z wielką przyjemnością, chociaż oczywiście nie opowiada o łatwych sprawach. Mało tego, uważam, że właśnie takie książki powinno się promować, bo w przystępny, interesujący sposób, ale jednocześnie niepozbawiony literackich walorów, opowiadają o ważnych sprawach. Dla mnie te historie nie były niczym nowym, ale jestem przekonana, że dla wielu czytelników mogą być odkryciem. Jest to historia kilku kobiet z rodzin, które wywodzą się z polsko-ukraińskiego pogranicza, rozpisana na dziesięciolecia. Akcja, prowadzona niechronologicznie, sięga czasów sprzed drugiej wojny, incydentalnie zahacza nawet o drugą połowę wieku XIX, mocnym jej punktem jest wojna, a potem czasy PRL-u i transformacji, aż po współczesność. Bohaterek jest wiele, kilka tych najważniejszych pochodzi z jednej rodziny, inne do tej rodziny dołączyły dzięki małżeństwu, jeszcze inne krążą wokół jej orbity za sprawą życiowych komplikacji. Jednym autorka poświęca więcej miejsca, innym mniej, a niektóre pojawiają się epizodycznie. (Trochę żałuję, że tylko trzy to te najważniejsze, najlepiej sportretowane, te, z którymi obcujemy najwięcej. Chętnie przeczytałabym więcej i o Zosi, i o Anastazji, a szczególnie o Marcie.) Podobnie autorka obchodzi się z czasem, który raz zwalnia, raz przyspiesza. Z tego wszystkiego wyłania się taki życiowy fresk, powieść o ważnych sprawach z przeszłości, często rzutujących na współczesność, i o tym, jak radzić sobie z rzeczywistością, aby ocalić siebie, aby jednak mimo różnych okoliczności, raz koszmarnych, tragicznych, raz bardziej sprzyjających, umieć pogodzić się z losem i na koniec powiedzieć, że mimo wszystko bilans wychodzi dodatni. I w tym sensie jest to powieść optymistyczna, krzepiąca. Ale to pokrzepienie niełatwe, za to po prostu mądre. Moim zdaniem nie ma innego. O ile oczywiście z racji miejsca urodzenia albo innych okoliczności nie jesteś takim pechowcem, który zawsze ma pod górkę i pod wiatr. Wtedy nawet o takie pokrzepienie trudno.
Jeśli wybierasz życie, bierzesz na siebie ryzyko, że nie wszystko ci się uda. Może uda ci się praca, ale mniej rodzina,, może będziesz wiedzieć, co to ta prawdziwa miłość, a może się nie dowiesz. Możesz mieć dobre zdrowie, ale zaginie ci dziecko. Nigdy nie da się powiedzieć naprzód, jak to będzie. jakie to życie będzie. Boisz się tylko, żeby się taka wojna nie powtórzyła.
Jak ty masz dziecko, to jest zawsze wielkie ryzyko. Nie wiesz, jakie ono będzie. nie możesz wiedzieć, czy do końca będziesz go mieć. Ono będzie żyć dla siebie tak czy tak.
Te przenikliwe słowa, które teraz nabrały dodatkowych znaczeń, wypowiada pod koniec życia jedna z głównych bohaterek tepowieści, Irene, nazywana czasem Madame, a naprawdę Marysia. Urodzona przed wojną w małej wiosce w ukraińskiej rodzinie. Jako piętnastolatka wywieziona na roboty do Niemiec. Potem trafiła do Francji, bo nie bardzo miała do kogo wracać, więc skorzystała z tego, że zakochał się w niej młody Francuz, Alzatczyk i z nim związała swe losy. Z perspektywy polskiej rodziny osiągnęła sukces. W czasach PRL-u przysyłała paczki, ściągała licznych członków swojej rodziny do siebie do Strasburga i dawała im szansę na pracę w rodzinnej restauracji. Jej wizyty w Polsce zawsze budziły ekscytację. Była kimś, Madame z Francji, której się powiodło. Ale ten sukces był przecież względny. Okupiony ciężką harówką w rodzinnej restauracji i od początku nie wszystko układało się jak po maśle. W tym samym monologu Irene zastanawia się, jakby potoczyło się jej życie, gdyby została w Przemyślu z ojczymem i młodszym rodzeństwem. Lepiej? Gorzej? Może to właśnie wywózka, mimo okropnych przeżyć, dała jej szansę, uratowała?
Są jeszcze dwie bohaterki, które autorka wyróżnia. To Ksenia, ulubiona ciotka Irene-Marysi, też Ukrainka pochodząca z tej samej wioski. Dziwaczka, nielubiana przez otoczenie, ciężko pracująca w małym gospodarstwie, brudna, okutana w kilka warstw ubrań z obawy przed przeziębieniem, nieufna, strzegąca swoich skrzyń, jakby ukrywała w nich coś niebywale cennego. I jej będzie dany wyjazd do Irene, ale wróci do Polski jak większość z tych, których Madame ściąga do siebie, aby poprawić ich los. Trzecia główna bohaterka to przedstawicielka młodszego pokolenia, Lala, Eulalia, córka kuzyna Irene. Pochodzi z mieszanej rodziny - ze strony ojca ukraińskiej, ze strony matki polskiej. Skończy studia i wyfrunie z rodzinnych stron, ale zawsze będzie tu wracać, bo korzenie, historia rodziny są dla niej ważne. Najbardziej świadoma z nich wszystkich, a dzięki wykształceniu obeznana z procesami historycznymi i społecznymi. Być może z całej polskiej rodziny najbliższa francuskiej ciotce. Również ona potrafiła dogadać się z Ksenią i mimo jej dziwactw bardzo ją lubiła. Liliana Hermetz świetnie pokazuje wspólnotę losu kobiet. Niezależnie od statusu materialnego czy od pokolenia wszystkie harują, są wiecznie w biegu, pochłonięte tą uciążliwą codziennością, sprawami, które trzeba załatwić, pracami, które trzeba wykonać. Poznajemy ich codzienny trud w trzech rozrzuconych w powieści rozdziałach zatytułowanych Dzień z życia ...., kapitalnie napisanych.
"Rozrzucone" to opowieść o kobietach, ale także o wielu innych sprawach. Bardzo istotny jest problem tożsamości. Kim są bohaterki? Ukrainkami? Polkami? A Irene? Francuzką? Co to znaczy być Ukrainką, jeśli żyje się w Polsce? Takie pytania stawia autorka. Ale kto uważnie śledził tę notkę, domyśli się, że porusza także problemy emigracji, polskich kompleksów wobec zachodniego świata, a jednocześnie naszego poczucia wyższości. Jest też opowieść o przymusowych przesiedleniach Ukraińców po drugiej wojnie do Związku Radzieckiego. Jeśli ktoś chciałby temat zgłębić, polecam znakomitą książkę Moniki Sznajderman "Pusty las". Pojawia się też wątek pracy przymusowej w czasie drugiej wojny i eksperymentów medycznych dokonywanych na więźniach obozów pracy. No i wreszcie obraz powojennej Europy i dipisów, ludzi wyzwolonych z obozów, którzy nie wiedzieli, co mają ze sobą zrobić. Czasem te wiadomości historyczne pojawiają się może trochę, podkreślam trochę, w sztuczny sposób, jakby autorka koniecznie chciała przekazać czytelnikowi jak najwięcej. Jest jednak możliwe, że wielu czytelników nie zwróci na to uwagi, za to odkryje dla siebie problemy z przeszłości, o których dotąd niewiele wiedziało albo z goła nic. To wielka zaleta tej powieści. Z tego względu warto polecić ją także młodym czytelnikom.
Oprócz znakomicie nakreślonych portretów głównych bohaterek i interesująco naszkicowanych tych drugoplanowych i epizodycznych ta powieść ma jeszcze jedną ogromną wartość. To znakomity język. Autorka obdarzona jest niewątpliwie słuchem językowym. Bohaterowie mówią w różny sposób w zależności od środowiska, w jakim się wychowali, wykształcenia, a przede wszystkim narodowości. Inaczej mówi Ksenia, inaczej Irene, a jeszcze inaczej Lala. Poza tym autorce nie są obce językowe zabawy i eksperymenty. Czasem wypuszcza się w rejony, które mnie przypominają styl znakomitej powieści Zyty Rudzkiej "Krótka wymiana ognia".
Cieszę się, że w końcu sięgnęłam po "Rozrzucone" i naprawdę polecam. To powieść dla każdego - tego, kto ceni po prostu żywioł opowieści, tego, kto lubi przywiązać się do bohaterów, tego, kto chciałby się czegoś dowiedzieć i nad czymś zastanowić, a wreszcie dla tego, kto ceni językowy kunszt.
Bardzo zainteresował mnie ten tytuł.
OdpowiedzUsuń