Tak to czasem bywa, że po książkę, po którą początkowo nie mam zamiaru sięgać, jednak
sięgam. Dlaczego? Bo zmasowany atak znakomitych recenzji nie daje mi spokoju, a wtedy wystarczy pojawienie się bardzo atrakcyjnej promocji, żebym uległa. Tak było i w tym przypadku - nie będę udawała, że twórczość Zyty Rudzkiej, poetki, autorki dramatów i powieści, znałam wcześniej. Owszem, nazwisko nie było mi obce, ale tylko tyle. Skuszona niską ceną postanowiłam spróbować. I nie żałuję. To kawał, a mówiąc precyzyjnie - kawałeczek, bo powieść jest króciutka - znakomitej, ale dojmującej literatury. Właściwie niby nie lubię takiej prozy - skondensowanej, zwięzłej, opartej na języku. A jednak od czasu do czasu daję się uwieść - tak było w przypadku Magdaleny Tulli ("Włoskie szpilki" i "Szum"), tak stało się teraz.Bo siłą "Krótkiej wymiany ognia" Zyty Rudzkiej (W.A.B. 2018) jest język. Po raz kolejny odkrywam, że sposób pisania może wynieść banalną historię na wyżyny. Sprawić, że będzie boleć i uwierać. Że kondensacja języka może być wartością. Przecież wszystko już było i takie opowieści też. Historia rozbitej rodziny. Historia matki i córki. Traumatyczna wojenna przeszłość, która wpływa na rodzinne relacje i zatruwa kolejne pokolenie. Bohaterka, która z małej wsi rusza do miasta, żeby się kształcić, żeby uciec, żeby żyć inaczej, po swojemu. Starość. Historie damsko-męskie. A jednak to wszystko opowiedziane skondensowanym, nasyconym metaforami, porównaniami i czym tam jeszcze językiem, pełnym nieoczywistych skojarzeń, czerpiącym obficie z językowych kalek, z potoczności, językiem bardzo zmiennym staje się czymś świeżym i poruszającym do bólu. Czasem to zwyczajna narracja, czasem ciąg skojarzeń zanurzonych w kolokwializmach, który wali w czytelnika niczym seria z karabinu maszynowego, czasem błyskotliwe metafory, a wtedy język przypomina poezję, a czytany fragment staje się niemal poematem, innym razem miałam poczucie, że słucham tekstu, który płynie do mnie ze sceny, tak bardzo takie fragmenty "Krótkiej wymiany ognia" przypominają język współczesnego teatru. Kto jest czuły na urodę języka, musi się poddać - znajdzie w lekturze powieści Zyty Rudzkiej niesamowitą przyjemność. Taki sposób pisania z jednej strony powoduje, że historia starzejącej się (?), starej (?) (skąd te znaki zapytania wyjaśnię za chwilę) wybitnej poetki Romy i jej bardzo starej matki staje się przejmująca, dotkliwa, z drugiej pojawia się ironia, która rozbija ich dramat, pokazuje, że takich tragedii na świecie są tysiące, każe bohaterce (jednocześnie narratorce) patrzeć z dystansem na dotykające ją nieszczęścia i problemy. Ale czy to pomaga? Co z tego, że inni też przeżywali, przeżywają i będą przeżywać podobne cierpienia i dylematy? Jakie to pocieszenie dla nas, którzy cierpimy?
Co tak bardzo poruszyło mnie w powieści Zyty Rudzkiej? Historia Romy. Starej, samotnej poetki. Roma ma sześćdziesiąt dziewięć lat, dziś niekoniecznie oznacza to starość. Ale ona tak o sobie myśli (stąd te znaki zapytania), tak siebie widzi. Starzejące się ciało, na które nie chce patrzeć. Jest brutalna w swojej szczerości. Nie owija w bawełnę. Dostrzega wszystkie zmarszczki, wszystkie obwisłe fałdy, liszaje, całą tę obrzydliwą fizjologię i wszystkie niedomagania starego ciała. Przyjmuje to, ale nie akceptuje, co nie znaczy, że udaje kogoś , kim nie jest. Przeciwnie. Nie przywiązuje wagi do stroju, jakby się poddała, a może zawsze była kobietą, która ubiera się bezpiecznie/wygodnie/jak ciotka klotka (niepotrzebne skreślić). Mimo że stara, odczuwa potrzeby ciała. Tęskni nie tyle za miłością, ile za seksem. Tak, za seksem. Wspomina swoje burzliwe przygody erotyczne, nieudane związki z mężczyznami, dwa małżeństwa. To nie wszystko - erotyczne pragnienia budzi w niej młody chłopak, który na przystanku autobusowym rozpoznał w niej wybitną poetkę. Roma czepia się tego zainteresowania z naiwną nadzieją. Rozczarowanie jest bolesne. Ironia pozwala przejść nad bólem do codziennej rutyny. Czy to gorszące? Dlaczego nie dziwi nas stary facet i młoda kobieta, a odwrotna sytuacja tak?
Dojmująca jest samotność bohaterki. Córka, kiedyś cudowne dziecko o słuchu absolutnym koncertujące nie tylko w Polsce, porzuciła muzykę i rodzinę. Mąż, do którego stale coś czuje, już dawno odszedł do młodszej. Przyjaźnią się. Matka, bardzo stara, nieszczęśliwa, zanurzona w przeszłości, w której kryją się straszne tajemnice, też samotna, stale rozpamiętująca swoją młodzieńczą nieszczęśliwą miłość budzi w niej jednocześnie czułość i odrazę. Starczym, ohydnym ciałem, dziwactwami. Świetnie oddaje to skondensowany, poetycko piękny język powieści. Roma nie ma żadnych przyjaciółek, żadnych bliższych znajomych, a przynajmniej nie kontaktuje się z nimi. Kontakty zawodowe - spotkania z czytelnikami są powierzchowne, czasem pozostawiają niesmak, trwają chwilę. Potem każdy wraca do swojego świata. Ona do samotności, pustego mieszkania, starości. Przejmujący jest kontrast pomiędzy fasadą, a tym co kryje się za nią. No bo Roma jest poetką wybitną, taką, która błyszczy w świetle jupiterów, ale niewielu wie, jak naprawdę wygląda jej życie.
Przejmująca jest też historia jej starej matki (Ślązaczki, co ma w powieści swoje znaczenie), matulki, jak mówi o niej Roma. Od czasu do czasu to ona przejmuje narrację. Nie poznamy dokładnie jej losu, bo nie zna go i Roma. Matka nie mówi jej wszystkiego. W zwierzeniach kierowanych w głębiny studzienki wyrzuca z siebie strzępy przeszłości. Opowiada o przyjaciółkach z młodości, o ukochanym Walterze, który nie dość, że był mężem przyjaciółki, to jeszcze zginął gdzieś na froncie wschodnim, o nadejściu czerwonoarmistów, którzy nieśli wolność i gwałty, o wojennych koszmarach, jakie rozegrały się nad rzeczką Mokrą. Woda zabrała tajemnice ze sobą. Jest to też podana w wielkiej kondensacji opowieść o opiece nad starą matką i wszystkim, co się z tym łączy. Obowiązek, troska, miłość, zniecierpliwienie i ulga, kiedy można wyjechać do swojego świata, a potem związane z nią poczucie winy.
Jest wreszcie tragiczny wątek córki i losy osobiste splątane z Historią, która od czasu do czasu daje o sobie znać. Oprócz wojennej przeszłości, gdzieś migną strzępy Marca 68 czy inne dziejowe zakręty.
Poruszająca, wirtuozersko napisana powieść. Wbrew pozorom nie wymaga od czytelnika trudu. Warto się w niej zanurzyć, najlepiej przeczytać na raz, choćby w weekend. Wystarczy nawet jeden weekendowy dzień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz